Leszek Długosz: Z BRACKIEJ
Tedy zjeżdżam i wpadam od razu na wystawę poświęconą najbardziej chyba zasłużonemu kuracjuszowi i piewcy Nałęczowa – Bolesławowi Prusowi. Przeglądam jego "Kroniki Tygodniowe Nałęczowskie”. By nie marnować miejsca udzielanego mi tu powściągliwie, rzeknę: arcydziełka to pod każdym względem! Jakość pióra, rodzaj widzenia świata i bliźnich. Humor, ironia, nad wszystkim życzliwość i pogoda. Ach, Panie Bolesławie (Aleksandrze) – to mi kuracja! Taka lektura to leczy! A jeszcze zażywana na tarasie pałacowej kawiarni... Co bardziej miłego dla podreperowania ducha i ciała!
By nie być samolubem, postanawiam, miast własnej pisaniny, z Prusa choćby wyimeczek dziś Państwu poddać. Dla posmakowania. Ot, niech to będzie opis zmagań literata zjeżdżającego do N. i usiłującego oddać się obowiązkom twórczym. Komentarz mój widzę zbędnym. Zostawiam więc Was, Drodzy Czytelnicy, z przyjemnościami felietonowymi z "Warszawskiego Kuriera Codziennego” A.D. 1894.
"O czymże najpierw pisać z zakładu leczniczego, jeżeli nie o nowej chorobie? Nazywa się ona paraliżem wakacyjnym i nigdzie jeszcze nie była notowana ani badana. A oto jej symptomaty: Pan X (Boże mu odpuść), literat, w końcu czerwca wyjeżdża z Warszawy do Nałęczowa. Dźwiga ze sobą kufer książek, ryzę papieru i cały kołczan obsadek i ołówków. Ma bowiem szczery zamiar popracować. Nie obiecuje sobie zbyt wielkich rzeczy. W ciągu każdego tygodnia przeczyta parę tomów i napisze jeden rozdział. Przyjechał do Nałęczowa, dostał książęcy apartament, wszystkie stoły i kanapy zapełnił bagażami. Papier już leży, atrament odkorkowany, stalówka w obsadce… Byle siąść, a już samo będzie się pisało. Mimo to nasz literat jakoś nie pisze. Pierwszego dnia mówi sobie, że jest sfatygowany podróżą. Na drugi dzień sprawdza, że w zakładowych ogrodach młode drzewa dojrzały, a stare odmłodniały. Jednocześnie odkrywa, że bez mała na każdym trawniku znajduje się pyszny, pachnący dywan z kwiatów, iskrzący się tęczowymi barwami. Na trzeci dzień pan X już pociął papier na paski i zasadził nową stalówkę, lecz... znowu nic nie napisał. Uderzyła go bowiem nadzwyczajna, prawie astronomiczna prawidłowość nałęczowskiego życia. O siódmej rano, chociażby świat się kończył, pan Rohaczek daje sygnał swojej orkiestrze, która gra do dziewiątej. W tym czasie chorzy piją wody, ulegają różnym zabiegom hydropatycznym i jedzą śniadanie. O pierwszej, żeby pioruny biły, goście zasiadają do obiadu. O piątej, jak dokładny repetier, orkiestra odzywa się po raz drugi i cieszy gości do siódmej. O ósmej, choćby się ziemia trzęsła, chorzy idą na kolację, a o dziewiątej wieczór, jak amen w pacierzu, na szczycie hotelu ukazuje się światło. To doktor Sacewicz, prowadzący obserwacje meteorologiczne, bada siłę wiatru i ilość atmosferycznego opadu.
Następnego dnia nasz literat, któremu sumienie już poczyna wyrzucać próżniactwo, przysuwa do stołu fotel, bierze w jedną rękę pasek papieru, w drugą stalówkę i – jest gotów do pisania. (…) [tu dalszych kilka stroniczek kuracyjno-okolicznościowych przeszkód – LD] Bądź jak bądź, nasz przyjaciel dzięki rozmaitym wypadkom atmosferycznym i społecznym, mimo najszczerszej chęci przez dwa miesiące nie napisał ani jednego wiersza. Rozwój jego pięknej działalności powstrzymany został przez ciężką chorobę, którą z początku słusznie nazwaliśmy paraliżem wakacyjnym”.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?