Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Z nowotworu wyleczę, nerki nareperuję"

Redakcja
O. John Bashobora, charyzmatyczny kapłan katolicki z Ugandy Fot. Grzegorz Mehring
O. John Bashobora, charyzmatyczny kapłan katolicki z Ugandy Fot. Grzegorz Mehring
W Polsce jest 130 tysięcy lekarzy. Prawie tyle samo jest tych, którzy leczą bez dyplomu akademii medycznych. To uzdrawiacze. Ruszają do akcji wtedy, gdy tradycyjna medycyna nie wystarcza.

O. John Bashobora, charyzmatyczny kapłan katolicki z Ugandy Fot. Grzegorz Mehring

W sobotę na Stadionie Narodowym rekolekcje dla blisko 60 tys. ludzi poprowadził o. John Bashobora, charyzmatyczny kapłan katolicki z Ugandy.

Przez kilka ostatnich tygodni polskie media podgrzewały atmosferę na jego temat: niektóre posuwały się nawet do tego, by przyrównywać ojca Bashoborę do Anatolija Kaszpirowskiego czy innych popularnych niegdyś gwiazd tzw. medycyny niekonwencjonalnej. Ale choć Bashobora modlił się m.in. o uzdrowienia, trudno go zaklasyfikować do grupy budzących sensację i emocje uzdrawiaczy. Jego nagła popularność wynika raczej z faktu, że Polacy lubią to, co tajemnicze i dobrze rozreklamowane.

Co ciekawe, o. Bashobora bywał już w Polsce kilkakrotnie i nigdy nie wzbudzał takich emocji jak obecnie. Odwiedzał kościoły, spotykał się z wiernymi i - wbrew dziennikarskim kpinom - nigdzie spektakularnie nie wyręczył przedstawicieli polskiej służby zdrowia. Podobnie zresztą było w przypadku Myrny Nazzour, katolickiej mistyczki i stygmatyczki, która odwiedziła Polskę w zeszłym roku. Akurat jej wizytom towarzyszą uzdrowienia, choć w Polsce nikt oficjalnie nie pochwalił się, że Nazzour znacząco poprawiła jego stan zdrowia.

Dlatego nie tylko teologia katolicka, ale też zdrowy rozsądek nakazują do popularnego zjawiska tzw. uzdrowicieli podchodzić ostrożnie. Nawet pomijając o. Bashoborę, fala ekscytacji zjawiskami paramedycznymi osiągnęła nad Wisłą poziom niebezpieczny. Statystyka mówi o kilkudziesięciu tysiącach czynnych uzdrawiaczy, reklamujących się w sieci i na stronach "Paracelsusa", "Wróżki", "Nieznanego Świata", "Arcanum" czy "Czwartego Wymiaru". Redaktorzy tego ostatniego posunęli się nawet do tego, by ogólną liczbę polskich cudotwórców spod znaku szeroko pojętej bioenergoterapii z dumą wyliczyć na 100 tys. osób.

Niepowstrzymana moda na paramedycynę zaczęła się w Polsce w latach 70. zeszłego wieku dzięki Anglikowi nazwiskiem Clive Harris, który wymyślił zbiorowe seanse uzdrawiające organizowane w kościołach. Według niektórych szacunków wzięło w nich udział ogółem kilka milionów ludzi. W szczycie mody, w latach 80., podczas każdej wizyty Harrisa ustawiały się do niego tasiemcowe ogonki. Historie o tym, jakie cuda sprawiają ręce Harrisa, krążyły od ust do ust, ale dowodów na to, by kogoś wyleczył, brak. Gdy swego czasu ogłosił, że uzdrawia za pomocą duchów (według katolickich egzorcystów - demonów), zabroniono mu wstępu do polskich kościołów, choć aż do śmierci w 2008 roku miał swoich fanatycznych wyznawców.

Na przełomie lat 80. i 90. miano króla uzdrawiaczy przejął od Harrisa Rosjanin Anatolij Kaszpirowski, psycholog i psychoterapeuta, występujący publicznie jako hipnotyzer. Jego legendarne telewizyjne seanse cieszyły się w byłych krajach demokracji ludowej szalonym powodzeniem.

Gdy ubrany w czarny sweter Kaszpirowski wymawiał wolno: "odin, dwa, tri...", w Polsce zasiadały przed ekranami miliony ludzi. Do dziś nie brak takich, którzy zarzekają się, że to właśnie Kaszpirowski wyleczył ich skutecznie z alkoholizmu, łysienia, depresji, a nawet nowotworów. Stracił program w TVP po tym, jak gruchnęła wieść, że po jego hipnotycznych seansach fala pacjentów zalała polskie szpitale psychiatryczne.
Socjologowie źródeł sukcesów samozwańczych uzdrowicieli typu Harrisa czy Kaszpirowskiego szukają w ludzkiej potrzebie wiary w cuda i zjawiska wykraczające poza racjonalność. Sporą rolę gra tutaj także niechęć do oficjalnej nauki, z pozytywistycznych założeń negującej duchową stronę rzeczywistości. Stąd na przykład ogromny sukces książki "W kręgu biopola" Stanisława Nardellego, uważanego za prekursora bioenergoterapii w Polsce. Quasi- naukowy język jego rozprawy mógł sprawiać wrażenie, że Nardelli odkrywa rzeczy i fakty celowo ukrywane przed ludźmi przez zblatowany interesem klan lekarzy i naukowców.

Ten sam mechanizm zadziałał też, gdy Stanisław Tołpa ogłosił wynalezienie swojego torfowego preparatu przeciwko rakowi. Paralek cieszył się wśród Polaków powodzeniem do chwili, gdy okazało się, że jednak nie działa. Zresztą historia rzekomo "rewelacyjnych" specyfików na raka warta jest filmu sensacyjnego. Swój lek Novit oferował jeszcze niedawno Jan Nowacki. O. Jan Szeliga wciąż upiera się, że jego Vilcacora leczy nie tylko nowotwory, ale też wiele innych kłopotliwych dla medycyny przypadłości. Henryk Słod-kowski do fabrykowanych przez siebie pigułek dodaje leczenie własną energią, poprawiającą stan "źle wibrujących narządów". Obecnie na topie zbuntowanych naukowców stoi Stanisław Burzyński, także twórca rewelacyjnego "leku" na raka. Jak można się domyślić, chętnych do wyłożenia sporych pieniędzy za obietnicę poprawy zdrowia nadal nie brakuje.

Ale prawdziwy biznes kwitnie nie w laboratoriach, ale wśród praktyków. Wystarczy kliknąć w wyszukiwarce "uzdrowiciele", a natychmiast wyświetlają się tysiące adresów. Stefania określa siebie skromnie "uzdrowicielką wszechstronną". Leczy m.in. epilepsję, moczenie nocne, wady kręgosłupa, depresję, bolesne miesiączki. Ale ułoży też dietę i doradzi w sprawach sercowych. Posiada tytuł mistrza bioenergoterapii i radiestezji Izby Rzemieślniczej w Krakowie. Jej koleżanka po fachu Dorota Jedlicka chlubi się umiejętnością masażu relaksacyjnego PeLoHa, hawajskiego Lomi Lomi Nui, ale nauczy też pedagogiki, pomoże w ułożeniu mandali i w malowaniu intuicyjnym.

Z kolei umiejętności Józefa Kołodziejczaka mogą przyprawić o zawrót głowy: usuwa wrzody żołądka, niepłodność, "zlewa" kości, nie stroni też od chirurgii "fantomowej". "Z nowotworu wyleczę, nerki nareperuję" - można przeczytać na jego stronie. Teorię o tym, że uzdrowiciele stoją ością w gardle lekarskiej klice, potwierdza historia Waldemara z Warszawy, jeszcze niedawno bankowca, a dziś mistrza bioterapii. Otóż pan Waldemar pomógł ostatnio "odzyskać duszę" chłopcu cierpiącemu na autyzm. I - kto wie - może nawet całkowicie wyleczyłby dziecko z choroby, gdyby nie zaniechano regularnych seansów. "Komu przeszkadzały?" - pyta retorycznie pan Waldemar.

Starcia z lekarskim lobby nie uniknął też uzdrowiciel Tadeusz Cegliński, który - według relacji "Super Expressu" - musiał naprawić to, co zepsuli zawodowi medycy. Gdyby nie on, Bartek Gawron nigdy nie wyzdrowiałby po nieudanych przeszczepach.

Armia polskich uzdrawiaczy może obawiać się konkurencji tylko z jednej strony - przybyszów z Filipin. Najazd Filipińczyków na Polskę trwa już od lat. Oferują coraz wymyślniejsze sposoby leczenia. Wiosną wielkim wzięciem cieszyły się wizyty u Laurence'a Cactengi, operującego bez pomocy skalpela i potrafiącego usunąć kamienie nerkowe bez dotyku (koszt seansu 150 zł).

W czerwcu w Chełmie przyjmował Marvin Aping, specjalizujący się w usuwaniu nowotworów (200 zł), a Theodoro jr Ringor pomagał ludziom cierpiącym na dolegliwości trzustki (jedyne 120 zł). Ale ich umiejętności bledną przy tym, co potrafi słynny James Aswigue Cabelas, który - jeśli wierzyć zachwalającemu jego lecznicze dokonania "Czwartemu Wymiarowi" - potrafi wszystko: złożyć kręgosłup, leczyć stawy, pozbyć się raka, nie mówiąc już o zwiększeniu intelektualnych możliwości mózgu.

Tym, którzy dojdą do wniosku, że tylko Polacy oddają się w ręce hochsztaplerów i oszustów, należą się słowa pocieszenia. Podobne zjawiska można zaobserwować na całym świecie. Nawet wśród racjonalnych Niemców wiara w samorodnych uzdrowicieli sięga 80 procent. Do Gustava Dobosa, prowadzącego w Essen gabinet bioener-goterapeutyczny, codziennie ustawiają się kolejki. Jego specjalnością są metody naszych antenatów: stawia pijawki na bolące kolana, leczy złośliwe nowotwory ziarnami zbóż. Jego kolega z Berlina Rainer Strange powołuje się na św. Hildegardę z Bingen i leczy rodaków olejkiem lawendowym. Mimo nagonki ze strony zinstytucjonalizowanej służby zdrowia - prosperuje znakomicie.

Walka z naciągaczami przypomina starcia don Kichota ze skrzydlatymi potworami. Niby wszyscy wiedzą, że bardziej szkodzą niż pomagają, ale chętnych do eksperymentowania na sobie nie brakuje. Nie tak łatwo przecież pozbyć się nadziei na cud. A cud może się zdarzyć już za moment, w najbliższym gabinecie bioenergoterapeuty.

Lucjan Strzyga

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski