Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Zadziora" z Nowej Huty

Redakcja
Fot. autorka
Fot. autorka
- Jola, Joooola - słychać było czterdzieści lat temu pod oknami szarego bloku na osiedlu Zielonym. A zaraz potem Jola wychodziła przed klatkę. Stawała w bramce i grała z chłopakami w nogę. Bo choć jej przeznaczeniem była piłeczka pingpongowa, to sportową przygodę zaczęła od piłki nożnej.

Fot. autorka

JOLANTA SZATKO-NOWAK. Jest to opowieść o córce maszynisty parowozów z Huty im. Lenina. O dziewczynie, która urodziła się z ręką zgiętą w łokciu jak do ping-ponga i o klubie sportowym Wanda, któremu oddała 28 lat swojego życia.

Przechodnie przystawali, z uznaniem kiwali głowami i mruczeli pod nosem: - Patrzcie, jak gówniara sobie radzi; talent ma chyba po tym Zmorze, co to we Wandzie piłkę kopie.

Ale nie tylko Jola po wujku Edku Zmorze wzięła zamiłowanie do sportu. Jej bracia też złapali sportowego bakcyla. Marek grał w szczypiorniaka w Hutniku, a młodszego Krzyśka na jakiś czas pochłonęło wioślarstwo.

A potem tak się szczęśliwie złożyło, że w świetlicy dla dzieci na osiedlu Zielonym ktoś postawił zielony stół do tenisa stołowego.

-

Babcia Zosia nie miała z nami łatwo

- mówi Jolanta Szatko-Nowak. - Musiała nam zastąpić mamę, a potem, gdy ojciec wyjechał do Stanów - także i jego. Chodziła na wywiadówki, zalepiała porozbijane kolana, świeciła oczami, jak któreś narozrabiało. Ale sportu nigdy nie broniła. Bo charaktery wszyscy troje mamy niepokorne. Do sportu akurat.

Może z powodu tego charakteru do Joli przylgnęło przezwisko "Zadziora". "Zadziora" z Nowej Huty, co to nie odpuszcza ani przy stole pingpongowym, ani w życiu.

Osiedle Złotego Wieku, szkoła podstawowa numer 85. Godzina ósma rano.

Pani Krysia, szefowa kuchni chwali podkuchenną: - Radzi sobie, ale początki były trudne; lepienie pierogów kompletnie jej nie szło, a potrzeba 1500 na jedno posiedzenie.

Dzisiaj nie będzie pierogów, więc podkuchenna zaczyna dniówkę w wilgotnej piwniczce. Pojedyncza żarówka daje żółtawe światło. Z przenośnego radia słychać starego rock and rolla, a ona wcisnęła dłonie w gumowe rękawice i obiera ziemniaki. Musi się spieszyć. Osiemdziesiąt kilogramów na jeden obiad to nie byle co. Jeden za drugim wpadają do aluminiowego gara.

Zanim skończy, jeszcze sobie popłacze; jak to przy łuskaniu cebuli, a potem założy biały kitel i czepek z gazy na głowę, Popracuje przy "wilku", wielkiej maszynie do mielenia mięsa, i zmyje podłogę w kuchni.

A gdy stołówka opustoszeje, stanie jak zwykle na zmywaku.

Gorąca woda, detergenty i znów woda... Gdy skończy, będzie wyglądać jakby wyszła z sauny.

- Szkoda jej tu - mówi pani Krysia. - Podejście do dzieci ma i dryg do trenerki. Lepiej by się czuła w tym co kocha, niż w tej naszej kuchni.

Barbara Nowak, dyrektorka szkoły, prosi do gabinetu. - Jestem zażenowana, że pani Jola u nas na kuchni musi pracować - mówi. - Ludzie ją znają, pamiętają z telewizji, a kibice wiedzą, ile medali nazdobywała. Tylko, że ja nic innego dla niej nie miałam, a pomóc trzeba było. Pani Jola powinna być tu, w Nowej Hucie, na piedestale.

Nie jest. I nie narzeka. "Zadziora" przecież.

- Robię co trzeba. Córkę studentkę i siebie muszę utrzymać. Ja się pracy nie boję. A sport i tak kocham. I kochać będę.

Przed laty wypatrzył ją dla prawdziwego tenisa stołowego Stanisław Wcisło. Trener pasjonat, trener wychowawca. Któregoś dnia zajrzał po prostu do szkoły numer 102 w Nowej Hucie i zarządził: - No dziewczynki, odbijacie każda z każdą przez pięć minut.
Joli trafił się chłopak do pary, gładko go ograła. I wtedy trener Wcisło powiedział do niej: - Przyjdź dziewczyno na trening, to z ciebie zrobię mistrzynię. A że wtedy sam grał w Budowlanym Klubie Sportowym Wanda więc dziewczyna trafiła do klubu przy Bulwarowej.

Różnili się z Wcisłą, ale byli też podobni. On przez sport stracił rodzinę, pracę, zdrowie, ale zyskał klub i zawodników, dzięki którym wzruszał się i miał satysfakcję.

Tę największą dzięki Joli. Ona też zyskała klub. I satysfakcji jej nie brakowało. Chociaż było i tak, że Wanda przestała rozumieć Jolę.

Ale najpierw młodziczka z osiedla Zielonego została pierwszą w historii klubu mistrzynią Polski i to od razu potrójną: w singlu, mikście i deblu. A potem jako juniorka, w parze z Leszkiem Kucharskim - przywiozła medal z Młodzieżowych Mistrzostw Europy.

Już wtedy przedstawiciele różnych klubów obiecywali jej góry złota, a nawet malucha - marzenie każdego Polaka. I status gwiazdy - byleby tylko przeszła do nich. A to z Jastrzębia przyjeżdżali, a to z Tarnobrzega. A Jola słyszeć o przeprowadzce nie chciała. - Dobrze mi wśród swoich - mówiła i odrzucała oferty jedną za drugą.

- Pewnie by mi dzisiaj łatwiej było, gdybym poszła za pieniądzem. Ale nie żałuję. Stąd jestem - powtarza.

I jeszcze to, że Wandzie z Bulwarowej pierwszej oddała serce. Znacznie wcześniej niż Staszkowi z Zielonego.

W sporcie nie zawsze było z górki. Po wygraniu mistrzostwa Polski najpierw w Stalowej Woli (1978 r.), a potem w Krośnie (1979), jej krajowa kariera jakoś się zatrzymała. Mówiło się wtedy, że to przez jej niepokorny charakter i męski, siłowy styl gry. Nie pasował do stylu, jaki prezentowały jej krajowe rywalki, które odbijały piłeczkę miękko i wolały czekać na potknięcie przeciwniczki niż same atakować. To wytrącało Jolę z równowagi; rwała do przodu, nawet bez przygotowania, psuła piłkę za piłką i przegrywała.

Ale za granicą szło jej dobrze. W szwajcarskim Bernie zdobyła wraz Małgorzatą Urbańską (1980 r.) drugi w historii polskiego ping-ponga, po parze Danuta Calińska - Czesława Noworyta, brązowy medal mistrzostw Europy w deblu.

Masz ślub? To odwołaj

Ze Staszkiem, tym z Zielonego, znali się od dziecka. Mieszkali po sąsiedzku. Ona na parterze, on na pierwszym piętrze. Siadywali na ławce pod oknami, grali razem w piłkę. Staszek patrzył w nią jak w tęczę, ale to ona po dwóch latach chodzenia zapytała, czy ma poważne zamiary. Zaraz kupił pierścionek i wyznaczyli datę ślubu. 15 września 1984 roku.

- Z wielkim trudem znalazłam wolny termin w harmonogramie rozgrywek.

A gdy do soboty - tej ślubnej - został niecały tydzień - zadzwonił telefon.

- Jola, za dwa dni jedziesz do Anglii na Superligę - usłyszała w słuchawce głos trenera Adama Giersza.

- Ale ja mam ślub - jęknęła.

- Czyj ślub?...

- No swój, przecież...

- To odwołaj.

No, ale jak odwołać? Wszystko zapłacone, goście zaproszeni...
- W końcu wybłagałam wolne na sobotę, a w poniedziałek świeżo poślubiona żona - poleciałam na mecz.

To były dobre czasy dla sportu. Nawet tak mały klub jak Wanda nie musiał martwić się o finanse. Sponsorowały go różne Budostale. Co cztery lata zmieniał się prezes i zostawał nim kolejny dyrektor, kolejnego Budostalu, który przez czas kadencji finansował sport w Wandzie. Klubie, bądź co bądź, budowlanym.

To wtedy Jola pomyślała o mieszkaniu. Działacze pomogli jej zdobyć przydział. - Po meble stałyśmy z babcią nocami - wspomina. Słyszała potem, że się w klubie wzbogaciła. Nikt nie wierzył, że tylko przydział jej dali, a za mieszkanie sama zapłaciła. Choć może należało dorzucić jej trochę grosza. Choćby z wdzięczności za te 33 medale mistrzostw Polski, które dla Wandy zdobyła przez lata wiernej służby.

W Wandzie Jola grywała raz z dziewczynami, a raz znowu z chłopakami; w zależności od tego, która drużyna była akurat w wyższej klasie rozgrywkowej. Występowała w kadrze. Jeździła na obozy.

- Gra jak facet i baby się jej boją - mówili kolejni trenerzy i zabierali na mistrzostwa różnej rangi.

Ktoś poradził, żeby na bekhendzie przylepiła do rakietki okładzinę z czopami. Odtąd rywalki miały z nią jeszcze trudniej. Zwłaszcza, gdy "ustawił" jej grę trener Andrzej Baranowski. - Za jego czasów, w meczu Superligi w Gnieźnie pokonałam mistrzynię Europy Csillę Batorfi.

Ale kibice "Szatkówny" wspominają przede wszystkim jej wygraną z Chinką Geng Lijuan, numerem jeden w tym czasie na świecie. - To było na turnieju drużynowym podczas mistrzostw świata w Nowym Sadzie. Mecz przegrałyśmy, ale ja swoją partię wygrałam, w decydującym secie było 22-20. Andrzej Grubba pokazał mi ranking. O mało nie zemdlałam, gdy się dowiedziałam, z kim grałam.

A potem przyszła transformacja. Prezesi z Budostali przestali łożyć na sport. Klub coraz bardziej popadał w kłopoty. A razem z nim także Jolanta Szatko-Nowak.

Dziś co prawda szkoła numer 102, w której trener Wcisło odkrył sportowy talent u małej Joli, stoi nadal i ma się dobrze, ale położony nieopodal klub lata świetności ma już raczej za sobą. I o swojej najsłynniejszej w historii zawodniczce nie pamięta.

Ani o Terenowym Ośrodku Przygotowań Olimpijskich, który powstał przy Bulwarowej dokładnie na 35-lecie klubu. Mieli się tu szkolić pingpongiści i pingpongistki z całej strefy małopolskiej.

- Oddano właśnie - jak pisały wówczas gazety - dużą, funkcjonalną salę na sześć stołów, a w razie konieczności także na dwanaście, z mini-hotelikiem na dziesięć miejsc. Polski Związek Tenisa Stołowego też wiązał z TOPO duże nadzieje, zwłaszcza że za wyniki miał odpowiadać Stanisław Wcisło, trener-łowca sportowych talentów.

Niebawem okazało się, że sala nie ma ocieplenia i że drogo kosztuje eksploatacja. Pingpongistów przeniesiono znów do starej hali, a drzwi nowej - tej blaszanej - zamknięto na cztery spusty. - Marzenia, także te o Centralnym Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Krakowie, pozostały niespełnionymi marzeniami - mówi Andrzej Szymik, trener, a także w swoim czasie dyrektor klubu Wanda. - Mieliśmy plany i mieliśmy zawodniczkę, że drugiej takiej nie będzie.
Za rządów dyrektora Wiesława Suśniaka Jola odeszła z Wandy. Po latach grania musiała się ze swoim klubem procesować o pieniądze.

- To była pensja za pół roku - mówi. - Ale gdybym wtedy miała za co żyć, nie poszłabym do sądu.

Bo do pieniędzy nigdy nie przywiązywała wagi.

Andrzej Wieczorek działał w Wandzie niemal tak długo jak grała tam Jola Szatko i zna klub od podszewki. Teraz pracuje w Krakowskim Okręgowym Związku Tenisa Stołowego, ale pamięta wspaniałe występy i karierę najsłynniejszej zawodniczki Nowej Huty.

- Dzisiaj taki klub jak Wanda na wyczyn nie ma praktycznie szans. No, ale Jola Szatko zawsze będzie tego klubu wizytówką.

Ta "wizytówka" po pracy w kuchni wraca do domu na rowerze. I tylko wtedy, gdy leje lub śnieży wsiada do siedmioletniej thalii. Potem wyprowadza Etnę, rudą spanielkę, pije kawę. No i gotuje dla domu; pomidorową albo rosół.

Umie gotować i umie piec.

Babcia ją nauczyła. A jak czegoś nie pamięta, sięga do zeszytu z babcinymi przepisami.

Tylko, że nie ma tam jej ulubionego zestawu obiadowego: krem z pieczarek, kotlet de volaille i surówka. Zamawiała go zawsze ilekroć była w restauracji. Dziś o restauracji może tylko pomarzyć.

O siedemnastej znów melduje się w szkole numer 85. Jako pani trenerka.

Założyła klub uczniowski i trenuje też z dorosłymi, którzy lubią sobie "popykać". - Pomogli mi dobrzy ludzie. Nadal pomagają, żebym na czas uporała się z papierkową robotą. Moja Nowa Huta nie daje mi zginąć marnie.

- Uwaga dzieci...

- Za pięć minut zaczynamy granie...

Wcześniej trzeba było zrobić rozgrzewkę i rozstawić stoły. Oświetlenie i zasłony na okna wykonali rodzice.

- Teraz serwis...

- Dobrze, ale nie na siłę, nie na siłę!

- I odbiór: raz, raz i do przodu; raz, raz i do przodu. Tadek! - nie gadaj; ruszaj się, nogi pracują...

- Dobrze bekhend, forhend, backhand, forhend i... wystarczy.

- Ten Mateusz - jest leworęczny, to jego atut - mówi trenerka. - A Adam ma siłę gry.

Czasami podkuchenna - trenerka myśli o tym, co spotkało ją w życiu.

Mały pokój pełen pucharów (ponad setka) i medali (ponad setka), od których wyginają się półki - to obraz jej 35 lat grania. I jeszcze dwie szuflady dyplomów, brązowy Krzyż Zasługi od prezydenta Rzeczpospolitej i złota odznaka Za Zasługi dla Polskiego Związku Tenisa Stołowego.

Dwadzieścia grubych albumów z wycinkami trzyma w szafie, w przedpokoju, bo mały pokój jest za mały.

Kasety z nagranymi najważniejszymi występami są w regale, a obok nich zeszyty, w których zapisała wszystkie swoje ligowe i reprezentacyjne mecze od 1973 roku do teraz...

O Staszku zazwyczaj myśli w salonie.

Dobry, cierpliwy, czekający. Aż żona wróci ze zgrupowania, aż żona przyjedzie z zawodów, aż przyjdzie właściwa pora na dziecko.

- Nigdy nie byliśmy razem na wczasach, nie pojechaliśmy nawet w podróż poślubną... Mieliśmy tyle jeszcze razem zrobić. Odbić sobie te wszystkie oddzielne Sylwestry, te jego samotne soboty...
Ale On zachorował.

A Ona musiała wziąć życie za rogi.

Staszek umierał w szpitalu, a babcia, od miesięcy wymagająca stałej opieki, leżała w małym pokoju. Tym z pucharami.

- Bo kiedy urodziła się Patrycja babcia przeniosła się na Dywizjonu. Zostawiła swoje osiedle, żeby opiekować się moją córką, tak jak kiedyś mną. Gdy zachorowała, przyszła moja kolej - mówi Jola.

Niby wszyscy wiedzieli, że brakowało jej na drogie lekarstwa dla Staszka i na pielęgniarkę do babci. Marek Rzemek, jej dawny trener w reprezentacji, zawiadomiony o kłopotach Joli, próbował załatwić jej pomoc z Polskiego Związku Tenisa Stołowego. Podobno jakieś pieniądze jej przyznano. Tylko, że do Joli nigdy nie dotarły.

- Na nic nie liczyłam i o nic nie prosiłam - mówi dzisiaj. Radziła sobie sama. Przez trzy miesiące, dwa razy w tygodniu, oprócz normalnej pracy i treningów - jeździła pociągiem pod Tarnów, żeby dorobić graniem. - Dłużej nie dałam rady; organizm się zbuntował - przyznaje.

A potem odszedł Staszek.

Tak cicho, jak cicho żył. Bo tak naprawdę, zdenerwował się tylko raz.

- Byłam już w ciąży, ale dziewczyny w klubie grały ważny mecz. Trener prosił: zagraj... No, to zagrałam.

Staszek siedział na ławeczce i nie spuszczał z żony oka.

- A ja się poślizgnęłam i upadłam. Podstawiłam rękę i nic się nie stało. Ale on, blady jak ściana wykrztusił: - Co ty najlepszego wyprawiasz? W momencie i ona zdała sobie sprawę, że dla Wandy ryzykowała życie swojego dziecka. Przeraziła się. Zostawiła granie na rok.

Kilka miesięcy po śmierci Staszka zmarła babcia. Kolejny pogrzeb, kolejna osoba do opłakiwania. Ale Jola powtarzała sobie codziennie: - Dasz radę, choćby nie wiem co, dasz radę... Wytrzymasz... Tak jak w Olkuszu.

Spędziła wtedy przy stole pingpongowym trzynaście godzin.

I wciąż wytrzymuje. - No to co, że mi ręce cierpną po tym obieraniu ziemniaków? Mają prawo. I kręgosłup też swoje przeszedł, to co - ma nie boleć? - Boli. Ale siły jeszcze mam, to się nie dam - mówi. A gdy dopada ją "dołek" - wspomina dobre chwile i lata bez zmartwień.

- To cukiernia Jerzego Bieniaka - zawsze tu była i jest. Na ciastko mogę wstąpić nawet teraz. O linię nie dbam, bo od lat nie tyję. Ale jak miałam 15 lat ważyłam 72 kilogramy. Nieżyjący już trener Zdzisław Derdoń powiedział, że jak nie schudnę wyrzuci mnie z kadry.

Zawzięła się. Przez trzydzieści dni jadła tylko suchary i biegała po 8 kilometrów dziennie, z Zielonego na Grębałów. Po miesiącu była lżejsza o siedem kilogramów. I słaba jak mucha...

- O, a na tych ławkach wysiadywaliśmy godzinami. Tam dalej, gdzie dzisiaj są huśtawki urządzaliśmy sobie boisko piłkarskie, a w zimie hokejowe.

Potem lepszy do grania był plac za garażami. - O matko, ale tu zarosło! W oknie, tym na lewo od klatki, siadywała pani Szczepkowa. Stale się na nas darła; no żeby jej szyby nie wybić.

- Wieki tu nie byłam - wzdycha Jola, gdy zajeżdżamy przed klub. W blaszanej hali, co to miała być tylko dla tenisa stołowego, już dawno nikt nie rozkładał stołów. Wykupiła ją jakaś firma.
- Ile myśmy się tu nagrały z Gośką Marek, Alą Put, Alą Dawidek, Nelą Mamliną, Beatą Ratowską, a potem z Anią Rączką. Ile zdrowia zostawiłyśmy w tej blasze... A żużel uwielbialiśmy ze Staszkiem oboje. Misza Starostin królował wtedy na torze. I Sylwestra jednego tu razem spędziliśmy. Jedynego właściwie. I właśnie wtedy zepsuło się ogrzewanie. Nawet herbatę podawali lodowatą...

Klub Sportowy Wanda stawia dziś na inne dyscypliny. W starej hali wymieniono podłogi i okna. Na świeżo pomalowanych ścianach powieszono gabloty przypominające o sukcesach różnych zawodników. Na stronach internetowych są informacje o żużlu, piłce nożnej, nawet w damskim wydaniu, o boksie i siatkówce. Tylko zakładka tenis stołowy jest pusta.

O Jolancie Szatko-Nowak nikt tu nie pamięta.

No, może poza portierem, który się grzecznie ukłonił: Dzień dobry pani Jolu.

***

Jolanta Szatko-Nowak nadal pracuje w szkolnej kuchni. Nie musi już jednak obierać ziemniaków, bo robi to za nią maszyna. Nadal startuje w zawodach oraz prowadzi swoją szkółkę tenisa stołowego. I jak to Jola - nie narzeka.

Majka Lisińska-Kozioł

Reportaż zdobył III nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie im. Ryszarda Kapuścińskiego "Nowa Huta 1949-2009"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski