Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zamrożone kwiaty

Redakcja
Kto w Polsce nie słyszał o Zalipu i zalipiańskich malowankach? Prace miejscowych malarek pokazywano na wystawach w kraju i za granicą. W okresie, gdy na sztukę ludową propagandowo chuchano i dmuchano - Zalipie przeżywało swój złoty czas. Artystki dotarły z malowanymi kwiatami do Krakowa, gdzie ozdobiły wnętrze kawiarni "U Zalipianek", i do stolicy, gdzie pomalowały kamienice na Starówce oraz ściany hotelu "Marriott". Pojawiły się też na statku M/s "Batory", w kawiarniach, w sanatoriach. Nakręcano o nich filmy, obfotografowano je w zagranicznych albumach. Maria Kozaczkowa, poetka ludowa, napisała wiele wierszy, w których z emfazą głosi pochwałę rodzinnej "malowanej wsi":

Czy Zalipie, które klepie biedę, choć siedzi na "żyle złota", nie jest symbolem polskiej niemożności i bezradności?

   Jest w krakowskim gdzieś
   ponad Wisłą wieś,
   domy z wierzchu malowane,
   ściany - nawet piec.
   Przyjeżdżają tu
   ludzie z krajów stu,
   dziwują się, że ktoś ogród
   do mieszkania wniósł (...)

Kwiatki i bieda

   "Domy z wierzchu malowane, ściany - nawet piec"...
   Tak. Wszystko zaczęło się od pieca chlebowego, który mocno dymił, więc trzeba było rozjaśniać ciemne plamy na ścianach "packami", które z latami rozwinęły się pod pędzlami domorosłych malarek w kwiaty. Kwiatkami zamalowywało się "biedę", która tu, na Powiślu Dąbrowskim, aż piszczała. Taka była zresztą geneza sztuki i kultury ludowej w ogóle - uszlachetnić nędzę. Malowanie pieców, potem ścian i sufitów chałup, następnie - obrusów, serwetek, makatek, pisanek, podobnie jak robienie pająków ze słomy, ma tu swoją tradycję. Jak długą - nikt nie wie dokładnie. Wiadomo, że pierwszy odkrył to zjawisko i opisał w 1902 r. Władysław Hickel, miłośnik i znawca kultury ludowej.
   Wiadomo też, że po II wojnie światowej działała tu postać - legenda, herod-baba - Felicja Curyłowa, która w potrzebie pojechała do Bieruta i wywalczyła elektryczność dla ludowych artystek, "żeby mogły malować przy świetle". Wyrzucano ją drzwiami, wchodziła oknem. To ona doprowadziła do tego, że w podmokłej wsi powstały trwałe drogi. To ona wymyśliła i przez wiele lat prowadziła konkurs "Malowane chaty", zapoczątkowany w 1948 r. Stał się jej oczkiem w głowie. Dzięki temu najstarszemu, bo utrzymującemu się już ponad pół wieku, konkursowi sztuki ludowej, malowanie z czterech ścian wyszło na zewnątrz domów. Autorki najpiękniej i najoryginalniej malowanych zagród (ścian domów, piwnic, studni, obórek, stodół, a nawet psich budek) otrzymują nagrody i wyróżnienia. W ostatniej, tegorocznej, czerwcowej edycji startowało ponad 70 uczestników nie tylko z Zalipia, także z okolicznych wiosek: Kłyża, Gorzyc, Podlipia, Samocic, Świebodzina, Miedrzechowa, Bolesławia, Ćwikowa. Każdorazowo finał konkursu zwieńczony jest festynem połączonym z kiermaszem. Miejscowi przyzwyczaili się już do konkursu i do uroczystości. Organizuje je obecnie zalipiański Dom Malarek i Muzeum Etnograficzne z Tarnowa.
   Felicja Curyłowa zmarła w 1974 r. Od tamtego czasu nie pojawiła się w Zalipiu osobowość równej energii i pomysłowości (a szkoda, bo właśnie teraz by się przydała). Pozostawiła po sobie - dobre imię, konkurs "Malowane chaty" i dom, obecnie Dom Malarek (dziś jest to siedziba GOK), który w zamiarze pomysłodawczyni miał służyć za schronienie malarek. Marzyła, że będzie w nim pracownia dla artystek, hotelik z restauracyjką dla turystów, piec do wypalania ceramiki... nie doczekała wiechy. Zaś warunki ekonomiczne zmusiły władze gminne do tego, by po latach zlokalizowały w budynku ośrodek zdrowia. Część wydzierżawiono poczcie; mieści się tu też biblioteka. Tylko dwie salki są poświęcone Zalipiu. Można w nich obejrzeć ekspozycję sztuki ludowej i bogato zdobioną ceramikę. Tu kierują swe pierwsze kroki turyści, tu wreszcie prowadzone są zajęcia warsztatowe dla młodzieży przez cztery panie zatrudnione w GOK. Właśnie przygotowują wystawę sztuki, która pojedzie do Danii.

Malowane domy

   Jak wygląda powszedniość sławnego Zalipa? Otóż autobus PKS-u dociera tylko do Niwki. Stamtąd - do granicy wsi - kilometr, a do Domu Malarek - dwa. Trzeba je przejść na piechotę. Nie zdążyłem zjeść obiadu w Tarnowie; myślałem, gdzie jak gdzie, ale w sławnym Zalipiu, znajdzie się jakaś knajpka. Figa z makiem!
   Na miejscu widać kilka pomalowanych zagród i kościółek z cegły, którego wnętrza zdobiły zalipiańskie artystki. Proboszcz Kazimierz Krużel - pokazując w zakrystii 12 pięknych, bogato i barwnie wyszywanych ornatów i kap - prezent od parafianek - twierdzi, że ludzie mają tu w genach kwiaty. - Dzieci nawet zeszyty do religii przyozdabiają kwiatkami - śmieje się.
   W parafii zameldowano 1050 osób; z tego 120 przebywa zarobkowo za granicą: w Ameryce, we Włoszech, w Niemczech. Zalipie to typowo rolnicza wieś; uprawa truskawek, ogórków, pomidorów; kto ma własny transport, ten wygrywa. Inni z trudem wiążą koniec z końcem. Młodzi mają kłopot ze znalezieniem pracy, więc emigrują za chlebem. Miejscowym pomagają rodacy z Ameryki.

Kwiatek do kwiatka

   Wędrując, zatrzymywałem się przed domami, na których widniały wzory kwiatowe, bo tu właśnie mieszkają malarki. U Zofii Owcowej (kiedyś prezeski Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Tarnowie) napotkałem jedną z najstarszych artystek zalipiańskich 80-letnią Marię Sierak. - Za czasów gierkowskich, panie, to tu była masa turystów: jakie tylko na świecie się ulęgną: czorne, krase, biołe... My jeździły na targi, na wystawy, konkursy, pokazy; dożynki i sprzedawały swoje wyroby do spółdzielni "Millenium". Przyszłam z pola od roboty rolniczej i jakżem se siadła przy malowaniu, tom o Bożym świecie zapominała. To był nasz najlepszy odpoczynek, choć my ślęczały nad malowankami kawał w noc.
   - Do Warszawy, do Lublina, do Zakopanego się jeździło - wspomina pani Zofia, która ma teraz kłopoty z chodzeniem. - Wesoło było. W Tarnowie podstawiano pociąg z napisem "Tylko dla artystów", wsiadałyśmy ubrane, na ludowo. A teraz z tego jedynie konkurs się ostał...
   I tak sobie pogadujemy i oglądamy malowanki na ścianach, makatki, bukiety z bibuły, różne kwiatki na filiżankach, talerzach, kuflach, miskach...
   Zofia Janeczek mieszka pół kilometra dalej, w obejściu, gdzie urodziła się poetka Maria Kozaczkowa - jej ciotka. Pani Zofia słynie z pięknych, wyszywanych haftami gorsetów. Wychowała trojkę dzieci. Córka - Staszka - została w domu i też maluje, bierze udział w konkursach. Druga zamieszkała w Tarnowie, a trzecia - wyjechała jak wielu młodych stąd - do Stanów. - Maluję zimą - opowiada. - Na ścianie, na porcelanie, na szklankach, na płótnie. Farbami akrylowymi, które się nie zmywają. Czasem mam zamówienia od amerykańskiej Polonii na gorsety. Czy to opłacalne? Nie bardzo, bo zbyt pracochłonne. Gdybym tego nie lubiła - nie robiłabym. Na jeden gorset - 10 dni nie starczy, choćby się siedziało ciurkiem. Moja matka też malowała. Ojciec jej mówił: "A po co ci to?". A ona na to: "A mów se co chcesz, i tak se wymaluję". No i ja tak samo. Jak zacznę malować kwiaty, to tak mi się zaczyna wszystko kojarzyć w głowie jedno z drugim; jeszcze taki kwiatek, jeszcze taki kwiatek... Jak się rozmaluję, to się nie mogę oderwać...
   Odwiedziłem Elżbietę Boduchową, Stanisławę Curyłową, Wandę Micek ("zjadłam oczy przy szyciu gorsetów"), Kazimierę Borkową i Marię Światłowską... Nie zastałem, niestety, w domu jedynego mężczyzny - artysty Jana Szloska, tego, który sufit w kościele pomalował sam w 3 tygodnie ("jedzenie podawano mu na sznurku")...
   U niektórych pań, szczególnie starszych, czyściutko, schludnie i chędogo. U innych - jak to na wsi przy robocie - trochę nieporządnie. Tu i tam ubogo, tak że nawet kwiatki zdobiące piece i ściany nie mogą zatuszować piszczącej mysio biedy. Dla wielu mieszkańców Zalipia nie ma pracy, są na bezrobociu, a z rolnictwa ciężko się utrzymać, gdy "wiadro mleka kosztuje mniej niż wiadro wody" - jak twierdzi Józef Morawiec, który nowego "ustroju" nie lubi. Właściciel jedynego w Zalipiu gospodarstwa agroturystycznego uważa, że gdyby nie gierkowskie renty rolnicze i pomoc słana z Ameryki, to pola leżałyby odłogiem odłogów, a wielu starych chłopów zjadłyby wszy.

Marzenia ściętej głowy?

   Sława Zalipia nie pomaga jej mieszkańcom w ułożeniu sobie życia. Nie przekłada się na finansowy konkret. Niestety, nie ma w pobliżu zakładów pracy; a w istniejących nastąpiły redukcje zatrudnienia. - Zlikwidowano celulozę w Niedomicach, przetwórnie w Dąbrowie Tarnowskiej. Wiele ludzi nie tyle żyje, co wegetuje, "bida jak smok" - ciągnie Morawiec, któremu marzy się oczko wodne przed domem z zieloną trawką, na której polegiwaliby "jego turyści". - To marzenia ściętej głowy - dogaduje mu zza pieca żona Kazimiera - która nie bardzo wierzy w rojenia agroturystyczne męża. Na razie przyjezdni pojawiają się w Zalipiu "przelotem" i odjeżdżają tego samego dnia. Bardzo rzadko zanocuje ktoś pod dachem domu Morawca. - Nie wierzyłaś, że się pobudujemy i że zasypiemy staw przed domem - odcina się gospodarz. - Weszło w ten staw - jakby tak przeliczyć - 70 wagonów ziemi... Tak samo z agroturystyką. Droga do niej jeszcze daleka, ale w Islandii, w Niemczech, we Włoszech, kobieto, państwo daje duże pieniądze na to. I u nas też tak będzie - upiera się pan Józef.

\*\*\*

   Anna Bartosz z Muzeum Etnograficznego w Tarnowie uważa, że Zalipie: - To zjawisko niebywałe w skali europejskiej. Znane niegdyś "malowane wsie" zarówno w Polsce (np. w Łowiczu), jak i na Ukrainie, na Węgrzech, Słowacji, w Rumunii - nie istnieją. Zamiera sztuka ludowa. Tymczasem ośrodek zalipański się rozwija. To zjawisko żywe, a nie skansen. Współczesna forma tego malarstwa jest inna niż na początku wieku, bo coraz lepsze farby, lepsza technika malowania. W związku z tym malarstwo rozwinęło się kolorystycznie i kompozycyjnie. Myślano, że stare wzory umrą wraz z drewnianymi chatami. Tymczasem zostały przeniesione na nowe domy, tzw. amerykany. Zalipiańska sztuka cieszy się wzięciem u wycieczek zagranicznych; nie służy tylko sobie samej.
   Pani Anna przyznaje, choć z pewnymi oporami, że Zalipie nie potrafiło dotąd wykorzystać swojej sławy, zbić na niej interesu. W ogóle takie komercyjne widzenie nie bardzo się jej podoba. Ale zgadza się, że nie ma żadnej książki - albumu o Zalipiu. I że nikt jak dotąd nie pomyślał o stworzeniu bazy noclegowo-gastronomicznej. Bolączką Zalipia - dodaje jednak na usprawiedliwienie mieszkańców i władz - jest oddalenie od głównych tras. Tereny tu równinne, mało atrakcyjne dla przyjezdnych.
   Słucha z uwagą, gdy próbuję ją przekonać, że gdyby Zalipie istniało w Austrii, w Niemczech, Francji - stworzono by w nim niejedną atrakcję i rozreklamowano w całym regionie. Nie ma stawu, to staw by stworzono.
   Zresztą wystarczyłoby, żeby pojawiła się Felicja Curyłowa we współczesnym wydaniu, a autobusy zaczęłyby dojeżdżać do Zalipia, powstałoby może parę sklepów z pamiątkami, zdrową żywnością i z wytworami sztuki zalipiańskiej. A może też - stadnina koni, wypożyczalnia rowerów, korty tenisowe, basen, nie mówiąc o warsztatach rzemieślniczych, knajpach czy bogatej informacji turystycznej w Internecie... Może ożyłby też zespół folklorystyczny "Zalipianki" - zapalam się, choć sam nie wierzę w to, co mówię, znając polskie realia. Bo czyż Zalipie, które klepie biedę, choć ma "żyłę złota" - nie jest symbolem typowo polskiej niemożności i bezradności?
Jan BorzĘcki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski