Po barszcz, po żur szło się na Kleparz FOT. ARCHIWUM
A podobno jest gdzieś
ulica
lecz jak tam dojść? którędy?
ulica zdradzonego
dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie
w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którym żeś się
urodził.
Ten sam stróż stoi przy
bramie.
Przed bramą ten sam
kamień.
Pyta stróż: "Gdzieś pan był
tyle lat?"
"Wędrowałem przez głupi
świat".
Więc na górę szybko
po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi
wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy
ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na
szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa
na matkę,
że już wzeszła Gwiazda
na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą
do siebie
i serca drżą uroczyście
jak na drzewie przy liściach
liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin
fruwa.
Na oknach pelargonie
blask świeczek złotem
zasnuwa,
a z kąta, z ust brata, płynie
kolęda na okarynie:
Lulajże Jezuniu...
Konstanty Ildefons
Gałczyński,
"Podobno jest gdzieś ulica"
Jednak zanim zapłonęły choinkowe świe-czki (tak świeczki, bo elektryczne lampki były rzadkością, a o lampkach migających i nucących "Jingle bells" nikt nie słyszał), dom wypełniały zapachy odmienne od codziennych, przedświąteczne, tworząc niepowtarzalną bożonarodzeniową symfonię.
Gdzieś na początku pojawiała się woń kleju roślinnego - lekko gorzkawa, chemiczna. Dlaczego klej? Po co klej? Ano dlatego, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu część choinkowych ozdób wykonywało się ręcznie. W grudniowe wieczory stół pokrywały różnobarwne bibułki, obok nich stał słoiczek kleju, srebrzyły się nożyczki, leżały ołówki, leżała szklanka. Niezbędna, bo zastępująca cyrkiel. Przy jej pomocy na wielokrotnie złożonym arkuszu bibuły rysowało się kółko. Później w ruch szły nożyczki i bibułka zamieniała się w krążki. A kiedy nacięło się je na obwodzie, kiedy przy pomocy ostrego końca ołówka i kleju każdy krążek nastroszył się kolcami, pozostawało tylko odpowiednio zszyć kółka, aby zamieniły się w puszyste kule, w kolorowe jeżyki.
Później przychodziła kolej na choinkę. Oczywiście jodełkę, bo żyła dłużej niż świerk, nie sypała igłami. Rozłożystą, gęstą, wysoką, pod sam sufit.
W Krakowie choinki sprzedawano wszędzie, nawet nie-opodal wieży ratuszowej, ale kto z nas, mieszkańców Półwsia Zwierzynieckiego, wybierałby się aż do Rynku! Wystarczyło odwiedzić plac Na Stawach, a raczej przylegający do niego pusty placyk u wylotu ulicy Kraszewskiego, dzisiaj zabudowany. Tam, za drewnianym płotem, czekały choinki - małe, średnie i duże. A obok w mroźnym powietrzu drżały słupy pary bijące z końskich nozdrzy. Konie, zaprzężone do wozów i sań, przykryte derkami, melancholijnie przeżuwały owsia-no-sieczkową zawartość worków zawieszonych pod ich pyskami. Plac pachniał końskim nawozem, kiszoną kapustą, sianem, jabłkami i suszonymi grzybami, ale do domu przynosiło się zeń jeden cudowny zapach - jodłowy.
A kiedy przyniosło się z piwnicy drewniany krzyżak, kiedy jodełkowy pień przyciosało się do rozmiarów krzyżakowego otworu, w mieszkaniu pachniało niczym w szpilkowym lesie.
Taki był podstawowy zapach Bożego Narodzenia - zielony, jodłowy. Przyłączała się niego woń też odrobinę żywiczna - pasty do podłogi. Bo na święta parkiety - powód dumy każdej dobrej gospodyni - musiały lśnić lustrzanym błyskiem.
Później dom wypełniały zapachy kuchenne. Różne, bo różne, zgodne z rodzinnymi tradycjami, było menu wigilijnej wieczerzy. Przeważnie pachniało barszczem, ale nie w domu mojego dzieciństwa, bo w tę czarowną, jedyną w roku noc nie barszcz, ale żur - oczywiście postny, bez wędzonkowej nuty, za to lekko woniejący czosnkiem, pojawiał się na stole. Po barszcz, po żur, też chodziło się na Stawy lub na Stary Kleparz, gdzie jeszcze w latach 70. babcia Magdusia, przekupka o twarzy pomarszczonej jak zimowe jabłuszko, czerpała z beczki czerwony lub białawy płyn, aby przy pomocy blaszanego lejka wlać go do butelki, korkowanej następnie zwitkiem papieru.
Pachniało śledziami - wystanymi w długiej kolejce przed rybnym sklepem, solonymi śledziami, z głowami, z wnętrznościami, z ikrą i mleczem, bardzo cenionym niegdyś w kuchni. Śledzie moczyły się w wielkim kamionkowym garnku, aby następnie znaleźć się w słojach w towarzystwie cebuli, ziarenek pieprzu i bobkowych liści. Jadło się je podczas Wigilii - znów rodzinna tradycja - na zimno wprawdzie, ale z gorącymi ziemniakami w mundurkach.
A jeżeli już jesteśmy przy rybach, to oczywiście pora na karpie, bo Wigilia bez karpia byłaby równie niepełna, równie kaleka jak wielkanocne śniadanie bez szynki. W większości domów karpie smażono w panierce, ale u nas zapiekało się je na maśle, ze śmietaną i drobno utartym chrzanem. Kolejny zapach - rybno-ostry, drażniący. I smak - niebywały, niezapomniany, nie do odtworzenia, jak wszystkie smaki dzieciństwa. Inaczej, mdło i rybnie, pachniał niezbyt lubiany karp w galarecie.
Jednak przed Wigilią, rygorystycznie postną, pachniało także mięsymi potrawami. Za oknem od kilku dni wisiał zając - obietnica świątecznego obiadu (koniecznie z makaronem i buraczkami!), zapowiedź pasztetu, brunatnego, inkrustowanego przypieczoną słoninką. Mówiło się o nim, że im starszy, tym smaczniejszy, ale prawdę mówiąc, nawet tuż po wyjęciu z piekarnika był tak smaczny, że nigdy nie doczekał starości...
Wędzonkowo i czosnkowo pachniała wiejska kiełbasa, kupiona gdzieś pod Tarnowem, kiełbasa, jakiej już nikt nie robi - trzeszcząca suchą skórką, o zapomnianym już smaku.
Wigilię uświetniały pomarańcze. I znów dzisiejsze dzieci nie wiedzą, czym dla nas były te złote, wonne kule, dzisiaj stosami leżące na wszystkich targowych placach. Ich smak potęgowała świadomość, że pochodzą z kraju, gdzie dokonało się Boże Narodzenie. No i jeszcze świadomość, iż zostały zakupione spod lady lub wystane w długiej, swarliwej kolejce. Ich wyjątkowość podkreślała jeszcze bibuła, w którą zawinięty był każdy owoc. Kiedy pomarańcze znikły, kiedy ich skórki zostały usmażone, bibułki długo jeszcze zachowywały cytrusowy zapach.
I jeszcze jeden, prastary, staropolski zapach, oprócz woni innych ciast, wypełniał mieszkanie - woń piernika. A piernik - według definicji - to ciasto z pszennej lub żytniej mąki, nazywane także miodownikiem. Obie nazwy pochodzą od jego składników, bo "pierny", to po prostu pieprzny, a pieprzu - obok goździków, cynamonu oraz imbiru - zawsze sporo sypano do pierników, dodając także dużo miodu.
Ciasto na pierniki powinno długo leżakować, nawet miesiącami. W dawnej Polsce zdarzało się, że stanowiło ono część posagu. W Bieczu, przeuroczym miasteczku, w nieistniejącej już wytwórni pierników "Kasztelanka", oglądałem kiedyś silosy z piernikowym ciastem. Robiły niesamowite wrażenie - tony brunatnej masy czekały, aż uformuje się z nich zgrabne - lukrowane lub polewane czekoladą - pierniczki.
Z pierników od kilkuset lat słynął Toruń (powiadano nawet, że w Polsce cztery rzeczy są najlepsze: toruński piernik, gdańska wódka, krakowska panna i warszawski trzewik), ale pierwszy cech piernikarzy powstał w Krakowie. W zachodniej Europie najbardziej piernikowym miastem była Norymberga, natomiast Rosjanie bardzo wysoko cenili sobie pierniki z Wiaźmy, o charakterystycznym smaku, bo wypiekane z dodatkiem mięty. W staropolskim menu pierniki nie tylko były wetami, ale także jedną z ulubionych przekąsek do wódki.
A domowy piernik? Nie dojrzewał miesiącami, ale - podobnie jak pasztet - wraz z upływem czasu nabierał smaku...
ANDRZEJ KOZIOŁ, dziennikarz
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?