Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Zapytaj tatusia" - słyszałam. Tyle że ojciec zwykle był bardzo zajęty

Urszula Wolak
Andrzej Banaś
- Każdemu wydawało się, że jest mi łatwiej niż innym. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Istniał tylko jeden schemat społecznego odbioru. Byłam zawsze córką profesora. Odczuwałam to jako stygmatyzację, a nie zaszczyt -opowiada prof. Marta Wyka

Album rodzinny - w którym zatrzymał się czas i wspomnienia - pozostał u siostry. Film - jedyny, który powstał o jej ojcu - zapisano na starym nośniku i oglądanie go, w dobie nowoczesnych technologii, jest już niemożliwe.

Sentymentalnych dowodów na istnienie ojca Kazimierza Wyki, z wyjątkiem dwóch skromnych portretów, w życiu jego córki Marty Wyki brak. Od śmierci profesora mija w tym roku czterdzieści lat, ale o dziedzictwie wybitnego literaturoznawcy Uniwersytetu Jagiellońskiego nie sposób zapomnieć.

Nie tylko za sprawą jego uczniów - dziś wybitnych profesorów literaturoznawstwa, ale też i działań córki, której starania doprowadziły do ustanowienia literackiej Nagrody im. Kazimierza Wyki.

Przenikliwe spojrzenie i krzaczaste brwi
Profesor Marta Wyka pokazuje zdjęcie swego ojca. Wisi na ścianie w jednym z pokoi pełniących funkcję biblioteki. Z głowami uniesionymi lekko ku górze przystajemy na chwilę przed czarno-białym portretem.

- Zawsze dobrze czuł się wśród książek - mówi Marta Wyka. Od wyrazistego spojrzenia Kazimierza Wyki nie sposób oderwać oczu. - Był czas, że bałam się tego zdjęcia. Tego przenikliwego, uderzającego, nierozproszonego spojrzenia, bezpośrednio skierowanego w stronę obiektywu aparatu - mówi.

Czerń i biel wypełniające ramy kadru tylko mnie przesłaniają rzeczywiste barwy przedstawionego na nim Wyki. - Ja widzę jego intensywnie niebieskie oczy i kruczoczarne brwi - elementy, które były jego znakiem rozpoznawczym - opisuje swego ojca Marta Wyka.

- Wygląda nieco demonicznie - zauważam. - Tak, to dobre określenie.

Hierarchia i fikcja, która ujmuje powagi
Kierunek rozmowy o ojcu Marta Wyka wybiera sama. Funkcji, jakie pełnił w życiu, było wiele. Najważniejsza rozwijała się właściwie na jednym polu- uniwersyteckim. Niewątpliwie stał się jednym z największych, najbardziej wyrazistych autorytetów w swojej polonistycznej specjalności. Nie był jednak nigdy typem gabinetowego uczonego.

- Akt pisania uprawiał tylko w wyznaczonych godzinach. Robił to codziennie od piątej do ósmej rano - mówi Marta Wyka. Później stawał się częścią życia publicznego. Przez wiele lat był dyrektorem Instytutu Badań Literackich w Warszawie, gdzie dojeżdżał z Krakowa. Tu z kolei prowadził zajęcia dydaktyczne, a w latach 1963-1965 pełnił funkcję prorektora uczelni.

Spełniał się także w roli ówczesnego krytyka literackiego. Był polihistorem - człowiekiem o rozległej wiedzy. Pisał nie tylko o literaturze, ale także o filmie w "Podróży do krainy nieprawdopodobieństwa", interesował się sztuką: malarstwem, rzeźbą. Tworzył prozę.

- W obyczaju nie mieściło się jednak wtedy, by profesor uniwersytetu publikował prozę fabularną - podkreśla Marta Wyka. Dlatego dopiero po jego śmierci zdecydowała się na wydanie napisanych przez profesora w czasie okupacji opowiadań.

- Nigdy się na to nie zdobył za życia, bo podział ról i przynależnych im funkcji na to nie pozwalał - wyjaśnia Wyka. Innymi słowy, przedstawiciele środowiska akademickiego, uznaliby to za niestosowne, za "coś", co nie przystoi godnemu profesorowi. Ujmujące powagi.

Rodzina
Człowiek odgrywający w życiu publicznym wiele ról na gruncie prywatnym był ojcem. - O tym zawsze trudno mi opowiadać - nie ukrywa córka. - Nie byłam pod wpływem Kazimierza Wyki, ale ten sam Kazimierz Wyka był moim ojcem. I ten fakt skazywał mnie na pewne wybory i pewne zobowiązania - przyznaje.

Nie chciała jednak zostać historykiem literatury, polonistą. Wiązała swoją przyszłość z romanistyką.

Z różnych powodów do tego nie doszło. Uniwersyteckie przepisy zabraniały wtedy studiowania na dwóch kierunkach. Pozostała więc przy polonistyce. Zwraca uwagę, ze wpływ środowiska, w którym dorastała, okazał się nie bez znaczenia.

- Nie da się anulować takiego oddziaływania- stwierdza. Dom zawsze pełen książek i goście ze środowiska uniwersyteckiego zrobili swoje. - Ciążyło więc nade mną pewne zobowiązanie, ale nikt nie zmuszał mnie do wyboru polonistki. Ojciec nigdy nie wywierał na mnie nacisku.

"Niech się pani zapyta tatusia"
Ojciec nie doczekał "wznoszenia się" córki w uniwersyteckiej hierarchii. Marta Wyka habilitację zrobiła już po jego śmierci, później były kolejne etapy, które doprowadziły ją do profesury. Odszedł w sile wieku, mając zaledwie 65 lat. W jej pamięci pozostał obraz człowieka niezwykle zapracowanego, spełniającego się na dwóch posadach, żyjącego między Krakowem, Warszawą a domem rodzinnym.

Autorytet w środowisku uniwersyteckim nie był jednak mentorem córki. - Nie miałam właściwie żadnego mistrza. Nikt nie chciał chyba "angażować się" w "tą" córkę Wyki - mówi. "Niech się pani zapyta tatusia" - słyszała nieraz. - A tatuś był zwykle zajęty - wspomina Wyka, zwracając uwagę, że zdobywanym przez nią tytułom towarzyszył zwykle wymagający Henryk Markiewicz.

Patrzący z zewnątrz uważali, że jest jej łatwiej niż innym. W rzeczywistości zaś było zupełnie inaczej. - Schemat społecznego odbioru był jeden. Byłam zawsze córką profesora Wyki. Odczuwałam to jako stygmatyzację, a nie jako zaszczyt.
Poza uniwersytetem było prościej. Dom zawsze pełen książek i literatów sprzyjał rozwojowi intelektualnemu, otwierał przed nią nowe horyzonty.
- Wydawało mi się, że poza literackim światem, którego doświadczałam na co dzień, nic innego nie istnieje. Niczego innego nie ma. Naturalnie, też stałam się częścią tego środowiska.

Profesor Marta Wyka nie ma poczucia, że żyjąc w hermetycznej na swój sposób rzeczywistości, coś jej w życiu umknęło.

- A co mi mogło umknąć? Żyliśmy przecież w czasach głębokiego PRL-u. Możliwości rozwoju było tak naprawdę niewiele. Podróżować się nie dało, bo wyjazd dokądkolwiek, poza granice kraju, wiązał się zawsze z wielkim wysiłkiem - zwraca uwagę.
A do tych podróży tęskniła.

Pociągało ją także dziennikarstwo, ale uprawianie tego zawodu w PRL-u wiązało się z politycznymi koncesjami, ustępstwami - dla niej - nie do zaakceptowania. - Wybór dziennikarskiej drogi wiązał się więc z wielkim ryzykiem.

"Człowiek mocno dotknięty"
Represje polityczne, mimo pozycji, jaką w środowisku akademickim i literackim zajmował Kazimierz Wyka, nie ominęły też i jego. - Był człowiekiem mocno przez nie dotkniętym. Nigdy nie zapisał się do partii i nie zamierzał tego zrobić, dlatego nie mógł liczyć na żadne wsparcie ani uznanie, tak jak jej członkowie.

Efekt był taki, że w 1949 roku odebrano mu krakowską "Twórczość" - pismo literackie, którego był założycielem. Dekretem władzy przeniesiono je do Warszawy i przekazano Adamowi Ważykowi. W 1956 roku pismo przejął Jarosław Iwaszkiewicz, czyniąc z niego symbol socrealistycznych czasów.

Tytułem nakazu partyjnego odebrano też później Kazimierzowi Wyce stanowisko dyrektora Instytutu Badań Literackich, który był jego ukochanym dzieckiem. - Dziś zarzuca się, że IBL miał marksistowski charakter, ale jaki miał mieć na początku? W kolejnych latach funkcjonowania rozwijał się jednak bez zarzutu, zrzeszając wokół siebie najwybitniejszych twórców.

Marta Wyka wspomina, że u schyłku lat sześćdziesiątych jej ojciec dostał wypowiedzenie z dnia na dzień. Był to dla niego ogromny cios. - Odczuł to dotkliwie. Śmiem twierdzić, że represje ze strony władz, a w szczególności odebranie mu Instytutu, przyśpieszyły jego przedwczesne odejście. Żadne protesty nie pomagały. Decyzje partyjne były zawsze ostateczne. Bezlitosne.

Rozwiązanie było tylko jedno. Należało się podporządkować. Dostosować do statusu quo. - W tym kontekście mój ojciec nie był jedynie człowiekiem sukcesu, ale i zawodowych klęsk, które zawsze odbierał bardzo osobiście. Rzeczywistość to jednak zweryfikowała. W ostatecznym rozrachunku liczą się bowiem książki, a nie posady.

Szkoła Wyki
Pozostali po nim także uczniowie. Bez jego i ich naukowego wkładu polska krytyka literacka, eseistyka nigdy nie osiągnęłaby dostrzegalnych wyżyn. Wyka ukształtował kontynuatorów swych myśli, gdy ci mieli zaledwie19, 20 lat. Byli wśród nich m.in. Jan Błoński, Ludwik Flaszen i Konstanty Puzyna. - Wielotematyczna więc, różna krytyka, która nie była determinowana jedynie sztywnymi normami historii literatury narodziła się z inicjatywy mojego ojca.

Co pociągało młodych studentów w Wyce? - Przede wszystkim znali jego książki. Na budowanie między nimi zażyłych relacji wpłynęła też niewielka różnica wieku. Bardzo szybko przeszli z relacji mistrz - uczeń, na relację przyjacielską, partnerską. Ojciec był człowiekiem otwartym w kontaktach z ludźmi, których był niezwykle ciekaw.

Uprawiając dydaktykę na uniwersytecie, nie miał jednak przekonania do studentów średniej klasy intelektualnej. Lubił obcować z najlepszymi. Potrafił ich zawsze wyłowić z tłumu studentów. Nazwiska tych najbardziej uzdolnionych, jak wspominał Andrzej Kijowski, notował w swym grubym notesie, który nosił zawsze przy sobie. Robił to już na samym początku, gdy przyglądał się pracom pisemnym aplikujących o przyjęcie na Wydział Polonistyki UJ.

- Pracował z wybrańcami - nie ukrywa Marta Wyka.
Skąd u niego to powołanie? Córka wskazuje na miłość do książek.

- Nasza rodzina nie miała inteligenckich korzeni. Mój dziadek, właściciel lasów, miał tartak. Żył ze sprzedaży drewna. Rodzice ojca postawili sobie jednak za cel wykształcenie trojga swych dzieci. Każde z nich ukończyło studia wyższe, co w tych latach było związane ze sporym wysiłkiem i wieloma wyrzeczeniami. Mój ojciec dojeżdżał codziennie z rodzinnych Krzeszowic do gimnazjum w Krakowie. Na stałe do Krakowa przeniósł się dopiero w czasie studiów, kiedy założył rodzinę. Doświadczył więc trudu dochodzenia do swojego stanowiska.
widok żałosnego ESbeka

Za życia nie odczuł jednak pełnego smaku sukcesu. Jak sobie z tym radził?

- Jako dziecko nigdy nie byłam z nim na tyle blisko, by zwierzał mi się ze swoich problemów, niepowodzeń na polu zawodowym. Nie porzucił pracy twórczej, pisał do końca swoich dni. Musiał się jednak zmagać z poczuciem odrzucenia. Świadomość beznadziei wzmagał czas. Druga połowa lat siedemdziesiątych była pod tym względem okresem okrutnym.
Dekadę wcześniej zdecydował się na podpisanie słynnego dwuzdaniowego Listu 34, który był formą protestu przeciw cenzurze. Ukazał się on wtedy na łamach "The Times".

Jeden jednak z tytułowych 34 sygnatariuszy listu prof. Konrad Górski wycofał swój podpis, po czym napisał list do premiera Cyrankiewicza, w którym za wciągnięcie go do tej sprawy obciążył Jerzego Turowicza. List ten został odczytany przez Kliszkę na zebraniu Związku Literatów.

Tuż po tych wydarzeniach dziesięciu sygnatariuszy Listu 34 podpisało następnie inny list do "The Times", zawierający stwierdzenie, że List 34 miał mieć charakter wewnętrzny i dyskredytujący Radio Wolna Europa. List podpisali: Aleksander Gieysztor, Konrad Górski, Leopold Infeld, Julian Krzyżanowski, Kazimierz Kumaniecki, Edward Lipiński, Wacław Sierpiński, Jan Szczepański, Władysław Tatarkiewicz oraz Kazimierz Wyka.

- To żadna tajemnica. Tak było. Podejrzewam, że stały za tym potężne naciski. Jakie otwierały się przed nim wtedy alternatywy, co działo się za politycznymi kulisami? Tego nie wiem. Ponoć ówczesny premier Józef Cyrankiewicz, którego mój ojciec znał osobiście, miał do niego powiedzieć w gabinecie: "Kaziu, jak mogłeś mi to zrobić?".

Marta Wyka wspomina jeszcze, jak na rogu ulicy św. Teresy, gdzie mieszkała w tamtym czasie z rodzicami, mijała żałosnego esbeka, który obserwował ich dom, wychodzących i wchodzących do niego ludzi.
Henryk Markiewicz we wspomnieniach o Kazimierzu Wyce pisał, że literaturoznawca miał swoje tajemnice i być może kiedyś te tajemnice poznamy.

- Pani o nich wie? - pytam.

- Trochę wiem, ale nie będę już o tym mówić. To zadanie być może dla przyszłego biografa mojego ojca. Pozostało po nim potężne archiwum w Bibliotece Narodowej w Warszawie zawierające między innymi osobiste notatki. Nic nie zostało przeze mnie zastrzeżone.

Być może w przyszłości na kanwie bogatego archiwum Kazimierza Wyki powstanie interesująca biografia nie tylko zasłużonego dla polskiego literaturoznawstwa uczonego, ale przede wszystkim złożonego człowieka - ulepionego nie tylko z sukcesów, ale też i z niepowodzeń.

***
Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Kazimierz Wyka urodził się 19 marca 1910 w Krzeszowicach koło Krakowa, zmarł 19 stycznia 1975 roku w Krakowie.

Był polihistorem - człowiekiem o rozległej wiedzy. Pisał nie tylko o literaturze, ale także o filmie w "Podróży do krainy nieprawdopodobieństwa", interesował się sztuką: malarstwem, rzeźbą. Tworzył prozę.

- W obyczaju nie mieściło się jednak wtedy, by profesor uniwersytetu publikował prozę fabularną - mówi Marta Wyka, która dopiero po jego śmierci doprowadziła do wydania napisanych przez niego w czasie okupacji opowiadań. - Nigdy się na to nie zdobył za życia, bo podział ról i przynależnych im funkcji na to nie pozwalał - wyjaśnia Wyka. Innymi słowy, przedstawiciele środowiska akademickiego, uznaliby to za niestosowne, za "coś", co nie przystoi godnemu profesorowi, ujmujące powagi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski