Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zawód scenarzysta

Redakcja
Na festiwalu w Cannes, gdzie "Kanał" (1957) Andrzeja Wajdy ex aequo z "Siódmą pieczęcią" Bergmana zdobył Srebrną Palmę, zagraniczni dziennikarze pytali Jerzego Stefana Stawińskiego, jak wpadł na pomysł wędrówki powstańców kanałami. "Opisałem własne przeżycia" - odpowiedział.

Film

26 września 1944 roku porucznik Stawiński, pseudonim "Łącki", wprowadził do kanału przy Puławskiej 73 ludzi ze swojej kompanii. Koszmarny marsz do Śródmieścia - w ciemnościach, smrodzie, przy spotęgowanych przez echo jękach rannych i odgłosach wybuchających granatów - trwał 16 godzin. Ostatecznie do wyjścia przy al. Ujazdowskich doprowadził zaledwie kilka osób. Potem, jak filmowy Zadra, wrócił na dół z nadzieją, że jeszcze kogoś znajdzie. Znalazł tylko ciała. Po latach powie, że to był przełom, moment pierwszego zwątpienia, bo "mało kto kończył powstanie po pas w nieczystościach". Romantyczne ideały sięgnęły dna kanału ściekowego - jego późniejsze książki i scenariusze wyrosły z tamtego szoku.

Pierwszym zapisem tych doświadczeń było opowiadanie "Kanał", opublikowane w roku 1956, potem scenariusz, który pierwotnie miał realizować Andrzej Munk, ale uznał, że w ciemnościach niczego nie da się nakręcić. Ostatecznie zrobił go Wajda, wprowadzając do tekstu jedną kluczową zmianę: zapowiadający śmierć bohaterów komentarz z offu.

I to pisze nie po raz ostatni: banalne stwierdzenie, że niektóre biografie stanowią gotowy materiał na film, w przypadku Stawińskiego nabrało wyjątkowego znaczenia. Epizody jego młodości posłużyły bowiem jako podstawa kanonicznych dzieł Szkoły Polskiej, choć on sam nie znosił tego terminu, tłumacząc "pisałem to, co mi leżało na sercu, a nie by stworzyć szkołę". A los - nie bez powodu jego twórczość charakteryzuje ironia - dopisał do tego przewrotną puentę: przyznane pisarzowi w 1979 roku na festiwalu w Łagowie Złote Grono ("za twórczy wkład scenopisarski w dorobek polskiej szkoły filmowej") niedługo potem skradli złodzieje, myśląc, że naprawdę jest złote...

"Szkoła Polska to mój życiorys"

"Pan jesteś bardzo ciekawy człowiek, panie Stawiński" - stwierdził w 1949 roku pewien funkcjonariusz, przeglądając ankietę scenarzysty in spe. I słusznie, bo miał przed sobą typową - w dużej części - biografię Kolumba, choć sam twórca i tę nazwę kontestował, mówiąc, że przecież jako generacja niczego nie odkryła. Byli po prostu pierwszym pokoleniem wolnej Polski połączonym wspólnotą przeżyć, a nie jakimś wymyślonym mitem.

Urodził się w 1921 roku w lewicującej, żoliborskiej inteligenckiej rodzinie. Ojciec, były legionista, był profesorem ekonomii, matka pianistką i społeczniczką. Jerzego wychowywała wojownicza babcia, która, mimo proendeckich sympatii, kupowała tylko u Żydów, a jej - uwiecznione przez wnuka w nieocenionych "Notatkach scenarzysty" - targi z handlarzami to gotowe filmowe scenki. Szczęśliwe dzieciństwo rozpieszczonego jedynaka z francuską guwernantką, zagranicznymi wakacjami i autem w nagrodę za zdaną maturę. Kino - tak, głównie amerykańskie, ale bardziej teatr i opera. Edukacja typowa dla środowiska z Gimnazjum im. ks. Józefa Poniatowskiego na czele. Nieco nostalgiczny portret swoich szkolnych kolegów (i siebie, bo postać Jerzego Bolesławskiego ma sporo cech autobiograficznych), ich sposobu myślenia, Stawiński zawrze w napisanym w latach 90. scenariuszu "Jutro idziemy do kina", zrealizowanym w 2007 roku przez Michała Kwiecińskiego. Jak wspominał, on sam, choć 2 tygodnie przed 1 września z fantazją rekwirował samochody, nie wierzył, że wojna wybuchnie, zabierając połowę jego klasy. I to w tak bezsensowny sposób: rzeczywiście 1 września na ekrany wchodził film "Świat jest piękny", a dziewczyna przyjaciela, jak filmowa Krysia, zginęła trafiona odłamkiem przed wejściem do kina.
Wcześniej jednak Stawiński po maturze (1938 r.) najpierw zapisał się na prawo, po czym je odroczył, wstępując, jak filmowy Jerzy, do Szkoły Podchorążych Łączności w Zegrzu. Wojna zastanie go w koszarach, a epizody z jego kampanii wrześniowej - np. to, że po wystrzeleniu całej amunicji, czytając książkę przeleżał w rowie do wieczora, a potem bezpiecznie wyprowadził ocalałych żołnierzy i dostał Krzyż Walecznych - mogłyby znaleźć się np. w "Eroice"(1957).

Podczas okupacji imał się różnych zajęć: był robotnikiem w fabryce, siłą pomocniczą referenta skarbówki, handlarzem złotem i walutą. Do handlu nie miał smykałki, ale ów krótkotrwały epizod był istotny, bo dzięki niemu poznał to środowisko, co potem przyda się przy tworzeniu postaci warszawskiego cwaniaka Dzidziusia Górkiewicza. Z drugiej strony konspiracja: szybko trafił do ZWZ, został szefem łączności, dzięki czemu, choć przypadkowo, przez okno konspiracyjnego lokalu widział jak koledzy odbijali "Rudego" z karetki więziennej. W 1968 roku, gdy moczarowska władza, dając (w ramach proklamowanej dla wszystkich odłamów kombatantów zgody narodowej) zielone światło dla tematu AK, napisze scenariusz "Akcji pod Arsenałem", sfilmowany jednak dopiero w 1977 roku przez Jana Łomnickiego. Z kolei wzmożone represje po zamachu na Kutscherę utrudniły Stawińskiemu wzięcie ślubu - już po Październiku, wraz z jednym z uczestników napisze scenariusz "Zamachu" (1958, reż. Jerzy Passendorfer). Na ekranie anonimowi zamachowcy (pseudonimy są fikcyjne, by nikomu nie zaszkodzić) zabijają anonimowego kata, bo spektakularna akcja Kedywu mimo odwilży była politycznie niewygodna. Dopiero w sfilmowanej w 1980 roku przez Janusza Morgensterna "Godzinie W." mogła pojawić się scena wręczania legitymacji AK.

Po klęsce powstania trafił do oflagu w Murnau, będącego inspiracją "Ucieczki". Jak w filmie, dla nowo przybyłych początkowo było to miejsce odpoczynku, ale z czasem okazało się, że światy oficerów wrześniowych i akowskich znacznie się różnią, stąd świetna scena, gdy por. Korwin-Makowski, widząc 20-letnich, "powstańczych" poruczników, zapowiada, że po wojnie zweryfikuje się awanse. Tu usłyszał historię o jeńcu, którego koledzy ukryli na strychu, by potem, dla podniesienia morale, opowiadać o jego ucieczce. Po wyzwoleniu wraz z gen. Andersem trafił do Włoch, potem do Londynu, a w 1947 roku wrócił do Polski - z naiwną wiarą, że mimo sowieckiej okupacji jakoś da się żyć.

Udało mu się uniknąć więzienia, również dlatego, że unikał kontaktów z akowskimi kolegami. I - wierny popowstańczej obietnicy - w nic się nie angażował, również w komunizm. Najgorsze lata stalinizmu przetrwał w redakcji zagranicznej PIW-u.

"Nie szukałem kontaktu z kinem. To kino mnie znalazło".

Ten prekursor zawodowego scenopisarstwa, który nie znosił nazywania go "polskim Zavattinim", uważał się przede wszystkim za pisarza, bo scenarzystą został mimo woli. Zaczynał bowiem jako literat, czego dowodem przyjęcie w 1955 roku do Związku Literatów jako "autora dwóch półschematycznych powieści dla starszej młodzieży". W tym "Herkulesów", z powodu których dodał sobie drugie imię, by "Życie Literackie" znowu nie pomyliło go ze znanym publicystą i tłumaczem Julianem Stawińskim. Potem, przez lata, bezskutecznie próbował je usunąć.
Chciał napisać dobrą powieść sensacyjną, która przyniesie godziwe pieniądze, tak potrzebne małżeństwu z małym dzieckiem - a został scenarzystą. Opowiadanie "Tajemnica maszynisty Orzechowskiego" stało się bowiem podstawą "Człowieka na torze" (1956), pierwszego wspólnego filmu Stawińskiego i Munka. Tragiczna historia niepostępowego maszynisty, z doskonałą kreacją Kazimierza Opalińskiego, choć nieco spóźniona, była oskarżeniem stalinizmu jako systemu uczącego nieufności. Po tym "męskim" kinie Munk chciał, by Stawiński napisał scenariusz o... baletnicach, ale ten, postanowiwszy wykorzystać wojenne doświadczenia, już schodził do kanału. Razem zrobili więc "Eroicę", gdzie za podstawę scenariusza posłużyły opowiadania "Węgry" i "Ucieczka", a ponieważ Munk chciał trzech nowel, Stawiński napisał jeszcze "Zakonnicę", która jednak, sfilmowana jako nieudana "Con bravura", ostatecznie nie weszła do filmu. "Eroica", choć na tle tragicznego "Kanału" bardziej ironiczna, również stała się ważnym głosem w dyskusji o polskości i bohaterstwie, kondycji narodu, który, nieustannie zagrożony, z konieczności tworzy mity, takie jak brawurowa ucieczka porucznika Zawistowskiego. Z kolei "Zezowate szczęście" (1959) było satyrycznym portretem przeciętnego Polaka, nie tyle konformisty, co pechowca, któremu Historia nie pozwala przeżyć życia w spokoju.

Do wojennej tematyki Stawiński wracał wielokrotnie jako pisarz - np. w powieści "Młodego warszawiaka zapiski z urodzin", według której Petelscy zrobili "Urodziny młodego warszawiaka" (1980) - i scenarzysta. Istotne były zwłaszcza lata 90., gdy wreszcie można było opowiedzieć historie dotąd zakazane, jak "Pułkownik Kwiatkowski" (1995), zrealizowana przez Kazimierza Kutza komediowa opowieść o lekarzu, który kiwał ubeków. Mimo walorów sentymentalnych artystycznie nieudany był "Straszny sen Dzidziusia Górkiewicza" (1993).

Pisarz w wywiadach opowiadał się przeciwko nadmiernemu celebrowaniu kolejnych rocznic Powstania Warszawskiego, kultowi bezsensownej śmierci i szkodliwej, według niego, mitologizacji, której nie ma w jego powstańczych utworach - jest za to tragizm. W podobnym duchu są napisane w latach 90. i zrealizowane w Teatrze TV sztuki Stawińskiego, zwłaszcza "Ziarno zroszone krwią", rekonstrukcja narady kierownictwa AK, gdzie decyzja o wybuchu powstania jest rodzajem pomyłki, ostatnim romantycznym zrywem, aktem honoru, choć niekoniecznie zdrowego rozsądku. Znaczące, że wśród tekstów niezrealizowanych jest "Przed powstaniem", scenariusz napisany specjalnie na 60. rocznicę, pokazujący fenomen Polskiego Państwa Podziemnego.

Walka z wiatrakami, czyli scenarzysta zbuntowany

Filmografia kojarzonego głównie z tematyką Szkoły Polskiej twórcy jest jednak bogatsza: podjął się m.in. adaptacji "Krzyżaków" (1960), najłatwiejszej pracy w jego życiu, bo sprowadzającej się do cięć. Trudniej było napisać scenariusz serialu o miłości Balzaka i pani Hańskiej czy (niezrealizowanej ostatecznie) serii o Franciszku Liszcie. W międzyczasie był kierownikiem literackim m.in. Zespołu "Kamera" i... buntownikiem: w 1960 roku napisał artykuł o prowokującym tytule "Wyzysk w przemyśle filmowym", gdzie dopominał się o zawłaszczane przez reżysera prawa scenarzysty. Praktycznym wyrazem tego - naiwnego, jak sam mówił - buntu (do którego przyłączyli się Józef Hen i Aleksander Ścibor-Rylski) był debiut za kamerą. Jako reżyser zrobił kilka kameralnych filmów współczesnych, świadomie, bo były najłatwiejsze, a on nie czuł się pewnie w tej roli. Najlepszy z nich to debiut "Rozwodów nie będzie" (1963) ze świetną obsadą: Cybulski, Zawadzka, Tuszyńska, Gliński. Z trzecią żoną, Gruzinką Heleną Amiradżibi, zrealizował "Przedświąteczny wieczór" (1966) i "Kto wierzy w bociany?" (1970), kończąc reżyserską karierę "Urodzinami Matyldy" (1974). "Niesprawiedliwość jest wpisana w ten fach" - powie po latach, podsumowując swój bunt i przyznając, że na tle innych scenarzystów jego sytuacja i tak była luksusowa. Jednak w słowach Stawińskiego często pobrzmiewał żal, że gdyby nie wciągnął go film, byłby lepszym pisarzem.

"Historie wymyślone są nieprawdziwe"

Pytany o inspiracje, odpowiadał, że na początku są prawdziwe wydarzenia, na których kanwie buduje literacką fikcję. Tak było z rannym kolegą, "Bożydarem", wyprowadzonym z kanału przez łączniczkę, czy fałszywym pułkownikiem Kwiatkowskim. Spośród owych prawdziwych, ale nieopowiedzianych na ekranie historii najbardziej brakuje mi tej o Jerzym Lipmanie, genialnym operatorze, współtwórcy Szkoły Polskiej. Lipman, obdarzony bardzo semicką urodą, w brawurowy sposób uciekł z getta i - nie mając nic do stracenia - uznał, że przetrwa udając Niemca. Zdobył mundur oficera Luftwaffe, w którym - z dobrze podrobionymi papierami - jeździł po całej Europie, szczególnie często wpadając do Włoch, gdzie nawiązał kontakt z antyfaszystowskim podziemiem. Historia człowieka, który, skazany przez pochodzenie na śmierć, zakpił sobie z III Rzeszy - cóż to mógłby być za film, zrobiony np. przez ironistę Munka. Scenariusz - ponoć nie najlepszy - powstał w latach 60., jeszcze przed emigracją Lipmana w '68.

Również długie, 89-letnie życie samego Stawińskiego to materiał na film. Bogata kariera, w której zawarta jest duża część historii rodzimego kina, ale i opowieść o polskim inteligencie, artyście, który na czerwonym dywanie w Cannes pojawia się w smokingu wypożyczonym z magazynu rekwizytów wytwórni filmowej i muszce na gumce kupionej w tanim sklepie. A przygoda w Damaszku, gdzie tamtejsi reżyserzy proszą o tekst, gdzie syn powstańca warszawskiego walczyłby u boku ich wojska z izraelskim agresorem albo historia niezrealizowanego projektu o striptizie, którego konsultantką miała być tancerka z paryskiego "Crazy Horse" z polskimi korzeniami? O włoskim scenariuszu, gdzie akowcy zmienili się w partyzantów Tity nie wspominając...

KATARZYNA WAJDA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski