Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zawodnicy czasem mi w ringu odlatują. A niektórzy już w szatni

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
Łapin: Gdy pierwszy raz zobaczyłem Szpilkę pomyślałem: kolejny wesołek
Łapin: Gdy pierwszy raz zobaczyłem Szpilkę pomyślałem: kolejny wesołek Andrzej Banaś
Jedyny człowiek, którego boi się Artur Szpilka. No, przynajmniej trochę. Trener Fiodor Łapin chciałby z niesfornego pięściarza ulepić mistrza świata, choć ten zadania wcale mu nie ułatwia. W sobotę przed nimi kolejne wielkie wyzwanie – walka z Tomaszem Adamkiem w Kraków Arenie.

– Andrzej Wasilewski, szef waszej grupy KnockOut Promotions, podkreśla, że nie chciał, aby Artur Szpilka już teraz walczył z Tomaszem Adamkiem. A Pan?

– Mieliśmy z Wasilewskim to samo zdanie. Po pierwsze, ostatnia walka Artura była trudna. Przegrał pierwszy raz w zawodowej karierze (z Bryantem Jenningsem – red.), a to oznacza zmiany, które zachodzą przede wszystkim w głowie pięściarza. Przy zawodniku starszym, doświadczonym te zmiany są przewidywalne.

Ale przy tak młodym chłopaku jak Artur, przy jego emocjonalności, zachłanności na sukces, nie sposób przewidzieć, jak zareaguje. Wszyscy więc jesteśmy ciekawi, jak zachowa się w walce z Adamkiem. Musi być w niej pewny siebie, chcieć wygrać, a kiedy przyjdzie kryzys, nie może pamiętać o tamtym poprzednim pojedynku, tylko powinien jeszcze bardziej rywala przycisnąć.

–Próbował Pan go przekonać, że na Adamka jest jeszcze za wcześnie?

–Odbyliśmy parę takich rozmów. Głównym argumentem Artura było jednak to, że Adamek skończy karierę i on nie zdąży z nim zaboksować. Koniec kropka. Oprócz tego podchwyciła to i wykorzystała telewizja Polsat (główny organizator gali – red.), w naszym teamie parę osób też było za, no i stało się.

–Oferta z gatunku tych nie do odrzucenia.

–Z Wasilewskim mamy takie samo podejście: w boksie nie o to chodzi, aby zawodnika jak najszybciej wystawić, wziąć za to parę groszy i niech się dzieje na ringu wola nieba. My chcemy go rozwijać, doprowadzać do coraz większych wyzwań. Żeby on za jakiś czas za każdą swoją walkę brał dwa-trzy razy większe pieniądze niż teraz.

Taka jest strategia naszej grupy. I to w niej najbardziej cenię. Mamy efekty: w zawodników, którzy czasem są nikim w środowisku i nikt w nich nie wierzył, wkładamy naszą wiedzę, czas i pieniądze. Czy potem uda się coś osiągnąć, to inna sprawa. Jednym się udaje, innym nie. Generalnie wygląda to tak, że kiedy bierzemy zawodnika, to siadamy i rozmawiamy z nim. Ale nie o tym, co będzie za rok, tylko za pięć-siedem lat. Stawiamy na rozwój.

– Jak Pan pierwszy raz zobaczył Szpilkę, to co Pan sobie pomyślał?

Przyszedł kolejny wesołek, o jakimś tam talencie, w którego trzeba dużo pracy włożyć. Szczególnie w jego głowę. Był taki, jakby to powiedzieć...

– Niepokorny.

– Akurat w stosunku do mnie nigdy taki nie był, ale generalnie, może rzeczywiście to dobre określenie jeśli chodzi o to jego życie poza salą bokserską. Na każdy temat miał swoje zdanie, nie zawsze słuchał mądrych ludzi.

– Myślał Pan: to jest materiał na gwiazdę?

– Raczej niewiadoma. Z jednej strony to był 18-letni chłopak, któremu chwilę wcześniej na turnieju przedolimpijskim zabrakło parę rund do zakwalifikowania się na igrzyska w Pekinie. Przegrał walkę z wicemistrzem olimpijskim Zujewem, ale miał go na deskach w pierwszej rundzie. To świadczyło, że ma możliwości. Z drugiej, u nas zjawił się zaraz po turnieju Stamma, na którym przegrał przed czasem z jakimś Algierczykiem czy Tunezyjczykiem. Myślałem więc tak: musi mieć mocny cios, skoro trafił takiego Zujewa, ale jednocześnie jest słabszy w obronie, jeśli daje się trafić anonimowemu zawodnikowi. Te proporcje zawsze były u niego zachwiane, nad obroną do dziś trzeba z nim pracować.

Na tym wyższym poziomie bez tego ani rusz. Zresztą dlatego chciałem, żeby miał więcej czasu na spokojne walki i trening, żeby nabrał pewnych nawyków obronnych, a **nie żeby walczył na hura z szabelką.** Nie każdego przeciwnika trzeba zatłuc, tym bardziej z takimi warunkami, jakie ma Artur. On w wadze ciężkiej nie będzie kimś, kto przewraca innych jednym ciosem.

– Artur miał na siebie własny pomysł. W zasadzie to sam przez Facebooka i Twittera załatwił sobie walkę z Jenningsem. Pana plany były zupełnie inne?

–Nie o to chodzi, żeby wybierać słabych przeciwników. Chodzi o harmonijny rozwój, stopniowanie wyzwań. Do pewnych spraw trzeba dojrzeć.

–Szpilka dojrzał?

–Teraz już tak. Artur przed walką z Jenningsem, i Artur przed walką z Adamkiem, to dwie różne osoby. Ale pojawia się pytanie, czy nie byłoby lepiej, gdyby taką pracę jak teraz wykonywał jeszcze przez rok-półtora, i dopiero potem spotkał się z Adamkiem. No, ale to się dopiero okaże. Ja mówiłem: OK, weźmy walkę z Tomkiem, ale za pół roku. Będziemy mieć sześć miesięcy więcej. Ale słyszałem: nie, bo nie.

–Ponad trzy lata temu, gdy Artur wyszedł z więzienia, od razu zaczęło się dookoła niego medialne szaleństwo. Myślał Pan sobie: to wszystko za szybko, za wcześnie?
–Cały czas to powtarzałem. Teraz to się trochę zmieniło, osłabło, bo Artur się zmienił. Ja teraz jestem na takim poziomie (prawa ręka Łapina frunie do podbródka), a on na takim (lewa ręka zatrzymuje się na wysokości klatki piersiowej). Ale jeszcze się nie spotkaliśmy.

–Artur jest bardzo popularny w portalach społecznościowych, udziela się w nich, promuje. Jednak ostatnio jest go tam trochę mniej. To Pański wpływ?

–Cały czas o tym rozmawiamy. Moje zdanie, które on dobrze zna, jest takie: jeśli wycofa się z Facebooka i tych wszystkich internetów, to będzie o wiele lepszym zawodnikiem.

–Dlatego, że to zajmuje jego myśli, odrywa od celu?

–Też. Inna kwestia jest taka, że tam wszyscy klepią go po plecach, nikt nie powie nic krytycznego. Wszystko jest super, ty jesteś gość, wiesz, co robisz, zaraz będziesz mistrzem świata. Jeśli człowiek przez cały dzień coś takiego czyta i czegoś takiego słucha, to jakimkolwiek byłby twardzielem, zaczyna w to wszystko wierzyć. Gdyby panom przez dłuższy czas tysiące ludzi tłukły do głowy, że zasługujecie na Pulitzera, to w końcu sobie pomyślicie: kurczę, faktycznie, mają rację. Idziecie, zwalniacie się i ruszacie na podbój Ameryki. To tak działa. A potem jest zimny prysznic.

–Szpilka miał go z Jenningsem. Może jednak dobrze się stało, że szybko dostał nauczkę od mocnego rywala?

–Tak do tego podeszliśmy. Ta walka była wzięta też trochę po to. Wierzyliśmy, że może wygrać, ale przyszedł moment, w którym Artur już zaczął przekraczać pewną granicę i ciężko było sobie z nim poradzić. Może nie mnie na sali, ale generalnie trudno było zapanować nad tym, co działo się dookoła niego. Artur już myślał, że jest największy, a jedynym, który może mu zrobić konkurencję, jest Kliczko. Trochę przerysowuję, ale w tym kierunku to wszystko szło. I ten zimny prysznic tu podziałał. Pierwsze miesiące po walce były dla Artka tragiczne, ale potem wziął się do ciężkiej roboty.

–Tragiczne?

–W sensie mentalnym. Dla takiego zawodnika pierwsza porażka to jest coś strasznego, bardzo to przeżył. Zniknął z sali na półtora miesiąca, po prostu musiał dojść do siebie.

–Rozmawialiście o tym, co będzie, jeśli Adamek okaże się za mocny?

–W boksie nie zakłada się przegranej. Poza tym, co ma być? Artur ma 25 lat, więc o czym my mówimy.

–To jeszcze dzieciak jak na wagę ciężką?

–Od razu dzieciak. On po prostu ma wszystko przed sobą. To ważna walka, ale nie myślimy o przegranej, bo jeśli o niej myślisz, to nie ma sensu wchodzić do ringu. Ta walka dużo mu da, bo tylko takimi pojedynkami nabiera się doświadczenia, można iść do przodu. Czy za wcześnie, czy za późno, to wszystko zależy od charakteru. Są zawodnicy, którzy w wieku 19 lat są mistrzami świata, bo dojrzewają wcześniej. A niektórzy zdobywają tytuł po trzydziestce. Nie ma reguły.

–Artur ma więcej do stracenia?
–Czy ja wiem? Dla Tomka porażka to chyba koniec kariery, co jeszcze może być gorszego?

–Ale może on z taką myślą powoli się godzi.

–Może. Gdy przegra, to zostanie mu w Polsce walka z Wachem czy z Saletą. Dla kasy. Tak to działa. Ale w Stanach już nikogo nie zainteresuje.

–Jak wygra Szpilka, to wy ruszycie na podbój USA? Pan razem z nim?

– To taka drażliwa sprawa. Artur coś tam już chlapnął, ale na razie na ten temat nie rozmawiamy. Może po walce.

–Pan w waszej grupie jest chyba najbardziej zapracowanym człowiekiem. Treningi, zgrupowania, gale. Ile czasu spędza Pan poza domem? Pół roku?

–Więcej. Na sali pracuję od rana do wieczora. W grupie mamy trzynastu chłopaków, nie da się wszystkich wrzucić do jednego worka.

–Trzynastu egoistów.

–Tak, oczywiście. To nie jest sport zespołowy, każdy musi pod siebie ciągnąć.

–Jak pozyskujecie zawodników? Jest Pan też kimś w rodzaju skauta w klubie piłkarskim, który jeździ na turnieje, wyszukuje talenty?

– Najpierw konsultuję się z Andrzejem Wasilewskim. Kiedy czujemy, że jest moment, w którym trzeba wlać do grupy świeżą krew, to szukamy odpowiedniego kandydata. Kiedyś było to robione bardziej na hura, teraz rozważniej, bo mieliśmy kilka niewypałów. A mylić się nie możemy, bo płacimy pensje, inwestujemy czas. Kiedyś wzięliśmy zawodnika, mniejsza o nazwisko, podobno wielki talent, ale potem okazało się, że wcześniej przez pół roku leżał w szpitalu z urazem kręgosłupa. Drugi miał wzrok na pograniczu zdolności uprawiania sportu. Teraz tych kwestii zdrowotnych bardzo pilnujemy. Jako szkoleniowiec jestem sam, nie mam marginesu błędu.

–Zazdrości Pan trenerowi Adamka, Rogerowi Bloodworthowi, że pracuje tylko z jednym zawodnikiem?

–Nie zastanawiam się nad tym. Jest jak jest. Teraz mamy galę w Krakowie, powalczy tam trzech moich zawodników (poza Szpilką, Grzegorz Proksa i Dawid Kostecki– red.). Wszystkich czekają trudne pojedynki.

– Niedawno był Pan w Moskwie, z Krzysztofem Włodarczykiem i Pawłem Kołodziejem. Dwie walki z Rosjanami o mistrzostwo świata w jeden wieczór.

–Na pewno fajnie to wyglądało, dobrze sprzedało się od strony marketingowej, ale drugi raz na taką rzecz się nie zgodzę.

–Dlaczego?

–Bo każdy z tych zawodników ma swoje przyzwyczajenia. Musieliśmy dopasować pewnych ludzi do jednego, których nie tolerował drugi. I na odwrót. To na pewno nie pomagało w pracy. A u Rosjan widziałem jedność w obozie Denisa Lebiediewa, i jedność w obozie Grigorija Drozda. Każdy miał sztab po dziesięć-piętnaście osób, a w nim kilku trenerów, niektórzy specjalnie zatrudnieni przed tą galą, do tego lekarze, masażyści.

–Czyli tak trochę szliśmy z bagnetami na czołgi.
–E tam, z bagnetami. W końcu sukcesy jakieś mamy. Weźmy chociażby naszego Krzyśka Włodarczyka. Przez wiele lat był mistrzem świata, w Rosji na przykład bardzo go cenią. Pół sali mu w Moskwie kibicowało (w przegranej walce z Drozdem – red.), potem ludzie podchodzili, pytali, co się stało, bo go znają i wiedzą, co potrafi. Udało nam się więc do pewnego etapu dojść. I idziemy dalej. Inna sprawa, że w Polsce są ogromne wymagania. Z jednej strony nie za bardzo jest z kogo wybierać, ale jeśli my już w naszej grupie ulepimy jakiegoś zawodnika, to od razu każdy z nich ma zostać mistrzem świata. A każdy ma swój pułap możliwości. Dla niektórych walka o mistrzostwo Europy to już jest wielki sukces.

–Pan czuje się szkoleniowcem światowej klasy?

– Nie mam kompleksów. Jeśli prowadzę zawodnika, który przez cztery lata był mistrzem świata, inny był mistrzem Europy, to nie mogę ich mieć. Za gwiazdę jednak nie robię. Uważam, że trener, który zaczyna bawić się w wywody na Facebooku, w promocję własnej osoby, jest jako szkoleniowiec skończony. Może dzięki temu tyle lat się trzymam.

–Nie dotknęły więc Pana słowa Adamka?

–Jakie słowa?

– Że w Polsce jest tylko jeden trener światowej klasy i jest nim jego były szkoleniowiec Andrzej Gmitruk.

–Aaa, do tego pijecie. To jest trochę śmieszne. Mam na koncie o wiele więcej walk o mistrzostwo świata jako trener, niż Adamek jako zawodnik. Robiłem mistrzów Europy z zawodników, w których nikt nie wierzył. Myślę, że to była jakaś zwyczajna zaczepka. Ot tak, żeby tylko coś powiedzieć przed walką.

–Szpilka stanął za Panem murem.

–Każdy zawodnik, który jest związany z jakimś trenerem, powinien stać za nim murem. To normalne.

–Zarywał Pan noce, żeby oglądać najważniejsze walki Adamka w USA? Te, kiedy zdobywał tytuły w wadze półciężkiej?

–Na walki Gołoty zarywałem. Bardzo go cenię, lubię, nie zapomnę jemu i jego żonie Marioli, jak zajęli się nami w Chicago. Uważam zresztą, że Andrzej był najlepszym polskim zawodnikiem jeśli chodzi o takie czysto bokserskie wyszkolenie. Adamka oglądałem, ale nie na wszystkie walki wstawałem. Jakichś wielkich emocji we mnie nie budził.

–Jeśli mówimy o wzbudzaniu emocji, to Szpilka to chyba właśnie taki drugi Gołota.

–Tak, jestem świadkiem. Gdy przylecieliśmy do Stanów, to całe autobusy Polonii do niego przyjeżdżały. Wywoływał takie emocje w Chicago, w Nowym Jorku, że to coś niewiarygodnego. Na pewno ma w sobie to „coś”.

–Co?

–Ciekawą historię. Ale przede wszystkim charyzmę. Idzie dwudziestu ludzi, ale na dziewiętnastu nikt nie patrzy. Artur jest właśnie tym jednym, który przykuwa uwagę.

–Nie obawia się Pan, że walka z Adamkiem może być dla niego tym trudniejsza, że odbędzie się w Krakowie? To będą dla niego dodatkowe emocje.
–Zgadzam się. Sądzę zresztą, że w hali będą nie tylko pozytywne emocje wokół niego. To też jest poważny problem, mamy go na uwadze, szykujemy się do tego. Bywają różne sytuacje. Miałem taki przypadek, że zawodnik przyznał mi się po – przegranej – walce, że gdy wychodził do ringu, to z głowy wyleciało mu wszystko, o czym rozmawialiśmy minutę wcześniej. Walka była w USA i kiedy zobaczył tę polską widownię, która przyszła tylko dla niego, to zaczęło się rozmyślanie, co ludzie powiedzą, a nie co on ma zrobić w ringu.

–Trener ma czas między rundami, żeby zawodnikowi coś doradzić albo nim wstrząsnąć. To działa?

–Nie zawsze się udaje. Czasami zawodnik odlatuje tak jak Włodarczyk ostatnio w Moskwie. Można mówić, trząść nim, ale nie można do niego trafić.

–Pan czuje i wie, że mówi jak do ściany?

–Tak, oczywiście. Pamiętam, jak kiedyś w Katowicach Włodarczyk przed rewanżem ze Steve’em Cunninghamem, już w czasie rozgrzewki uciekał myślami gdzieś daleko. Ja wtedy byłem z Damianem Jonakiem w ringu i jeszcze w czasie walki zostałem przywołany do szatni Krzyśka. Wchodzę i widzę, że jest już po ptokach. Włodarczyka nie ma. Dopiero moja reakcja po szóstej rundzie przyniosła jakiś skutek – trzepnąłem go w policzek, tak jak robi się ludziom, którzy są w szoku.

Wtedy „wrócił”. Od tego momentu zaczął walczyć. Ale potem w ogóle nie pamiętał, co się działo od rozgrzewki do szóstej rundy. Lecz nie zawsze się udaje, bo to jednak musi z dwóch stron zaskoczyć. Zresztą zawodnicy są różni. Na jednego musisz krzyknąć, do innego trzeba się uśmiechnąć.

–Są sygnały, że Adamek nie do końca poważnie traktuje starcie ze Szpilką, że może go zlekceważyć.

– Tomek Adamek dlatego jest Tomkiem Adamkiem, że nigdy nikogo nie zlekceważył. Jestem pewien na sto procent, że nie zlekceważy teraz Artura. Na pewno na to nie liczymy. My mamy do zrobienia w ringu swoją robotę.

***

Fiodor Łapin ma 47 lat. Pochodzi z Rosji, urodził się w Archangielsku. W Polsce mieszka od 1991 roku. Ma także nasze obywatelstwo.

Boksem zajął się jeszcze w rodzinnym mieście. Jako junior był brązowym medalistą mistrzostw Rosji. W wieku 17 lat przeprowadził się do Lwowa, potem rozpoczął studia na tamtejszej AWF.

W 1991 roku trafił do Victorii Jaworzno. Przez trzy lata starty w polskiej lidze bokserskiej łączył z pracą w kopalni. W 1995 roku skończył z występami na ringu i zajął się pracą trenerską. Był m.in. asystentem Adama Kusiora i Ludwika Buczyńskiego w reprezentacji Polski. Od 11 lat pracuje dla zawodowej grupy Sferis KnockOut Promotion. Z sukcesami. Stał w narożniku m.in. Krzysztofa Włodarczyka, Alberta Sosnowskiego czy Grzegorza Proksy, kiedy ci walczyli o tytuły mistrzów świata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski