Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zawodniczka Wisły Kraków Katarzyna Jurkowska-Kowalska: Gimnastyka to ryzyko, lęk i gracja. Nie wyobrażam sobie życia bez niej [ZDJĘCIA]

Jerzy Filipiuk
Jerzy Filipiuk
Rozmowa. - Nie wyszło w Rio de Janeiro, udało się w Dosze - mówi Katarzyna Jurkowska-Kowalska, gimnastyczka Wisły Kraków.

- Podczas październikowych mistrzostw świata w Dosze w Katarze wykonała Pani ewolucję - zeskok z równoważni z podwójną śrubą - która przeszła do historii gimnastyki i została nazwana Pani nazwiskiem. Na czym polegała jej trudność?

- Na tym, że zeskok odbywa się po odbiciu z jednej nogi, salto z dwoma obrotami wykonuje się do tyłu, ale ruch następuje do przodu. Do tej pory zeskok był wykonywany z jednym obrotem. Ja dołożyłam cały obrót o prostym tułowiu. Jest to więc Auerbach z dwoma obrotami. Nauka elementu trwała cztery lata. To był długotrwały proces. Nie do końca wiedziałam, czy to w ogóle jest możliwe do wykonania. Pierwsze próby były naprawdę niebezpieczne.

- To nie była Pani pierwsza próba zaliczenia nowego zeskoku, ale pierwsza udana.

- Wcześniej próbowałam go wykonać w 2016 roku na mistrzostwach Europy w Bernie i na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro. Jednak aby nowe elementy zostały wpisane do przepisów Światowej Federacji Gimnastycznej i nazwane nazwiskiem ich wykonawców, można je zgłaszać tylko podczas igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata. W Rio de Janeiro zeskok był moim ostatnim elementem w wieloboju. Przydarzył mi się jednak upadek i ewolucja nie została zaliczona. W ubiegłym roku chciałam zgłosić nowy zeskok podczas mistrzostw świata w Montrealu, ale nie zostałam na nie powołana i wyprzedziła mnie Szwajcarka Giulia Steingruber, która dokonała tego wyczynu jako pierwsza. Dlatego postanowiłam dołożyć jeszcze jeden obrót.

- Już w 2014 roku w mistrzostwach Europy w Sofii wykonała Pani nowy element w ćwiczeniach wolnych. Jak wyglądał?

- Z racji tego, że jestem dosyć gibka, stwierdziłam, że zwykły podskok szpagatowy z całym obrotem mogę zrobić również z wygięciem do tyłu. Noga z tyłu jest wtedy zgięta, a głowa odchylona do tyłu, co tworzy koło.

- Gimnastyczne ewolucje bywają niebezpieczne. Boi się Pani?

- Wykonujemy trudne elementy, bez zabezpieczenia. Lęk czujemy cały czas. Towarzyszy nam na treningu i zawodach. Czasami mówię trenerowi, że się boję coś wykonać. A on mówi, że to normalne, bo gdybym się nie bała, byłoby to nienormalne w takiej dyscyplinie sportu. Ryzyko jest wpisane w uprawianie gimnastyki. Zdarzyło mi się, że na rozbiegu „zjechała” mi noga i wylądowałam na materacu. Złamałam sobie kość śródstopia. To było pół roku temu na treningu, przed mistrzostwami Europy. Na szczęście nie było to na tyle groźne złamanie, żeby mnie wykluczyło z zawodów.

- Nowe ewolucje po raz pierwszy wykonuje się nie na zawodach, ale tuż przed nimi...

- Przed zawodami sędzinom pokazywane są zdjęcia i film z nowym elementem, a my wykonujemy przed nimi tak zwaną próbę podium. Takie są procedury. Gdyby nowej ewolucji nie było w przepisach, sędziny nie mogłyby jej ocenić, przyznawać grupy trudności. Na mistrzostwach świata w Dosze zostało zgłoszonych siedem nowych elementów, ale zaliczone zostały tylko cztery, w tym mój.

- Drużyna, którą oprócz Pani tworzyły była wiślaczka Gabriela Janik, Marta Pihan-Kulesza i Wiktoria Łopuszańska, zajęła 22. lokatę. To dobry wynik?

- Uważam, że tak - zważywszy na nasz skład, na fakt, że do końca nie wiedziałyśmy, czy pojedziemy na mistrzostwa, czy będą środki na nasz występ. Każdy kraj może wystawić sześć zawodniczek. Nas było tylko cztery. To dobry wynik także dlatego, że zapewnił nam kwalifikację do kolejnego etapu w drodze na igrzyska w Tokio. Gdybyśmy nie były w gronie 24 najlepszych, w 2019 roku nie mogłybyśmy wystąpić w mistrzostwach świata w Stuttgarcie.

- Zawody w Dosze były pierwszą kwalifikacją olimpijską?

- Tak. Trzy najlepsze drużyny w Katarze już się zakwalifikowały do Tokio. W Stuttgarcie 24 drużyny - nie licząc medalistów z Dohy - powalczą o 9 miejsc na igrzyska. W Tokio wystąpi tylko 12 ekip. O awans będzie więc bardzo trudno. Większe szanse są w rywalizacji indywidualnej. Kwalifikację olimpijską można uzyskać zdobywając medal na przyrządzie na mistrzostwach świata i w Pucharze Świata. Będą też przyznawane indywidualne miejsca dla kraju. Wtedy decydować będzie wewnętrzny system kwalifikacji.

- W Rio de Janeiro w wieloboju zajęła Pani 49. pozycję. Z pewnością liczyła Pani na więcej. I zaliczenie nowego elementu...

- Dla mnie dużym osiągnięciem był już sam start na igrzyskach. Zawody wspominam jako miłe doświadczenie, przeżycie. Życzę każdemu sportowcowi, żeby mógł pojechać na igrzyska, zobaczyć z bliska, jak wyglądają. Wcześniej kwalifikacja na nie wydawała mi się praktycznie niemożliwa. Gdyby trzy lata przed igrzyskami ktoś powiedział, że pojadę na nie, nie uwierzyłabym, bo byłam po operacji stawu skokowego, nie wiedziałam, kto zostanie moim trenerem, czy się z nim dogadam. Nie startowałam w wieloboju, a to w nim można było zrobić kwalifikację, bałam się poręczy. Nie wierzyłam w siebie. Nowy trener Przemysław Lis bardzo mnie jednak wspierał. Nikt oprócz niego nie postawił mi celu - występu w Rio de Janeiro. Wierzył we mnie, a ja - niedowiarek - ufałam mu i wykonywałam to, co dla mnie przygotował. Krok po kroku zaczęłam wracać do #wieloboju. Wystąpiłam w nim i wygrałam krajowe kwalifikacje.

- Mogła Pani wypaść lepiej w Brazylii?

- Gdybym miała możliwość startu na kolejnych igrzyskach, to na pewno z innym już nastawieniem, bez dużej wewnętrznej presji. W Rio de Janeiro chciałam dać z siebie 150 procent. W ćwiczeniach wolnych i skoku zaprezentowałam się na ponad 100 procent swoich możliwości, a na poręczach i równoważni popełniłam dwa duże błędy. Występ zakończyłam na równoważni, gdzie błąd na zeskoku bardzo dużo mnie kosztował. Dlatego po igrzyskach czułam wielki niedosyt ze swego startu.

- I nieoczekiwanie zrezygnowała Pani z uprawiania gimnastyki.

- Zawiesiłam karierę na rok. Po nieudanym olimpijskim występie, który wiązał się z dużą presją i wieloma wyrzeczeniami, czułam złość do gimnastyki. Potrzebowałam przerwy, żeby wrócić z innym nastawieniem do treningu i do tego, co chcę osiągnąć. Miałam też drobne nieporozumienia z trenerem Lisem. Do gimnastyki jako zawodniczka wróciłam w październiku 2017 roku. W czasie przerwy spróbowałam normalnego życia, napisałam pracę magisterską, dotyczącą moich przygotowań do igrzysk, obroniłam ją i zdobyłam tytuł magistra wychowania fizycznego. Od września ubiegłego roku współpracuję z kadrą szkoleniową. Pomagam przy równoważni trenerowi Lisowi i drugiemu trenerowi Jackowi Wodykowi. Na co dzień pracuję w Zespole Szkół Sportowych w Zabrzu jako nauczycielka wf ze specjalnością gimnastyka. Podjęłam też pracę w innym miejscu, ale to nie było to, bo moje serce jest cały czas przy gimnastyce.

- Ma Pani 26 lat. Do kiedy chce startować? Do igrzysk w Tokio?

- Bardzo trudno jest mi łączyć pracę ze sportem. Niestety, z gimnastyki nie da się utrzymać, dlatego muszę też pracować. Trzeba za coś żyć. Moim marzeniem w pewnym momencie były igrzyska. Wystartowałam w nich i stwierdziłam, że już jestem spełnioną sportsmenką. Ponieważ treningi na równoważni nie sprawiają mi takiego problemu jak na innych przyrządach, kolejnym celem było wykonanie nowego zeskoku. Udało się. Nie wybiegam jednak daleko w przyszłość. Nie mówię oficjalnie, że myślę o igrzyskach w Tokio. Wiem, że przy moim obecnym trybie życia kwalifikacja na nie jest niemożliwa. Będę więc musiała podjąć jakąś decyzję, gdybym myślała o starcie w igrzyskach, ale wyznaczę sobie inny cel.

- Urodziła się Pani w Krakowie i broni barw Wisły, choć mieszka w Zabrzu. Jak do tego doszło?

- Od 6. roku życia chodziłam na zajęcia naborowe zarówno z gimnastyki sportowej, jak i z artystycznej. Obie trenowałam jednocześnie przez rok, przez całą „zerówkę”. W Krakowie spędziłam pierwszych 15 lat swego życia. Potem wyjechałam do Ośrodka Przygotowań Olimpijskich i od tej pory mieszkam w Zabrzu. Jeden z moich trenerów doznał kontuzji kolana i był na długo wykluczony z zajęć. To był jeden z powodów podjęcia decyzji o wyjeździe z Krakowa. Tym bardziej że już rok wcześniej otrzymałam powołanie do ośrodka w Zabrzu. Rodzice wtedy się nie zgodzili na mój wyjazd, bo stwierdzili, że mając 14 lat jestem na niego za młoda. Potem moja koleżanka Gabriela Janik też otrzymała powołanie i pojechałyśmy do Zabrza, gdzie zamieszkałyśmy w internacie.

- Które osiągnięcia ceni sobie Pani najbardziej? Oczywiście poza faktem bycia olimpijką.

- W mistrzostwach Polski zdobyłam około 150 medali. Dwa złote wywalczyłam w wieloboju. Do tego dochodzą krążki na przyrządach i w drużynie. Pomijając te medale i Pucharu Świata, szczególnie cenię sobie występy w finałach mistrzostw Europy, bo to rzadkie osiągnięcie Polek. Byłam piąta na równoważni w Moskwie w 2013 i ósma w skoku w Bernie w 2016 roku.

- Jest Pani żoną piłkarza ręcznego I-ligowej Olimpii Piekary Śląskie Arkadiusza Kowalskiego.

- Mąż jest moim największym kibicem, który mnie najbardziej wspiera i przyjmuje wszystko - moje żale i całą moją radość - na klatę. Znamy się od ponad siedmiu lat, a małżeństwem jesteśmy od ponad pięciu. Połączył nas sport. U mnie w klasie było wielu piłkarzy ręcznych, więc chodząc na mecze spotkałam Arka. Jest też nauczycielem w tej samej szkole co ja i trenerem.

- Kto komu częściej kibicuje?

- Z racji tego, że w Polsce mamy mało zawodów gimnastycznych, częściej ja bywam na meczach męża, ale za to on często jeździ za mną nawet na koniec świata, był na przykład w Rio de Janeiro. Jest większym fanem gimnastyki, tej na światowym poziomie, niż ja. Śledzi wydarzenia, przesyła mi nowinki. Tata Janusz i mama Halina oraz moi starsi bracia Rafał i Grzegorz również mi kibicują.

- Jakie ma Pani zainteresowania poza gimnastyką?

- Lubię oglądać inne dyscypliny sportu. Sama jeżdżę na nartach, desce snowboardowej, rolkach, mam rakiety do squasha, tenisa. Chętnie gram w siatkówkę czy piłkę ręczną. Gdy mam trochę więcej wolnego czasu, czytam książki, bywam z rodziną. Lubię też podróże, czasami podczas wyjazdów da się coś pozwiedzać. Tak było na przykład podczas pobytu w Dosze. Ciekawym doświadczeniem była wizyta w Chinach, gdzie mistrzostwa świata odbyły się w mało turystycznym Nanningu (trzymilionowe miasto na południu kraju - przyp.). To były takie trochę „dzikie” Chiny. Zobaczenie tych miejsc na żywo było ciekawym przeżyciem. Miałyśmy tam więcej wolnego czasu niż zwykle, więc była okazja pozwiedzać. Z podróży przywożę sobie do jedzenia coś, czego nie można dostać w Polsce.

- Myśli Pani z mężem o powiększeniu rodziny?

- Myślę. Jeszcze nie wiem kiedy, ale są takie plany. Mąż mnie bardzo męczy, bo obiecałam mu, że zostanę mamą po Rio de Janeiro, ale potem namówiłam go, aby jeszcze poczekał na dziecko.

- Czym jest dla Pani gimnastyka? Co w niej jest pięknego?

- Gimnastyka uczy pokory, jest w niej gracja, nieprzewidywalność, ciągły rozwój, co widać choćby po nowych elementach zgłaszanych przed zawodami. Nie wyobrażam sobie życia bez niej, cały czas kręci się ono wokół niej. Marzy mi się mała, własna sala z zajęciami ogólnorozwojowymi na bazie gimnastyki dla dzieci, aby w przyszłości miały fundament nawet pod inne dyscypliny sportu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski