Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Wodecki: Jak zwolnię to umrę. Z nudów

Paweł Gzyl
Zbigniew Wodecki (ur. 6 maja 1950 w Krakowie) -  piosenkarz, multiinstrumentalista, kompozytor, aktor
Zbigniew Wodecki (ur. 6 maja 1950 w Krakowie) - piosenkarz, multiinstrumentalista, kompozytor, aktor fot. grzegorz gałasiński
Zbigniew Wodecki opowiada nam o tym dlaczego zamiast kariery muzyka klasycznego wybrał piosenkę, jak śpiewał na dansingach i dlaczego krakowscy tramwajarze ostrzegają się przed nim.

Słyszał Pan o fance Jacka Wójcickiego, która go prześladowała?

Tak. Nie rozwodziłbym się jednak nad tym, bo choroby chodzą po ludziach. To po prostu przykra sprawa.

Pan nie miał podobnych problemów?

Zdarzało się. Chciałoby się pomóc takim ludziom - ale nie ma jak. Czasem dochodzi do skrajnych przypadków. Kiedyś nawet jednego gościa zastrzelili w Nowym Jorku. A nazywał się on Lennon.

A ma Pan też takich fanów, z których uwielbienia się Pan cieszy?

Jasne. Mam wielu wielbicieli. Na wysokim poziomie. Choćby Kasię Kabat i Włodka Patorskiego. Oni są zakręceni w pozytywny sposób na moim punkcie. Ich zbiory to kopalnia pamiątek z moich nagrań i koncertów. Z jednej strony to bardzo miłe, ale z drugiej trochę krępujące. Bo człowiek czuje się czasem zażenowany. Ale to też łaskocze próżność (śmiech).

Teraz młodzież na nowo odkrywa Pana muzykę - czego przykładem współpraca z grupami Mitch & Mitch, Ex Libris i Albo Inaczej.

Najbardziej zaskoczyła mnie propozycja od metalowców z Ex Libris. Załapałem się na swoich skrzypcach elektrycznych do jednego z ich nagrań. I zagrałem jak chcieli - metalowo! Powstała fajna rzecz, bo ich muzyka nie polega tylko na huku, ale jest tam coś pod nogę. Albo inaczej - to z kolei big band złożony z młodych, lecz świetnych instrumentalistów. Przygotowali pomysłowe aranże - i dla mnie to była wielka radość zagrać z nimi. Kiedy wystąpiliśmy w Teatrze Dramatycznym, usunięto krzesełka i wszyscy śpiewali i tańczyli razem z nami.

Pierwsi byli jednak Mitch & Mitch, z którymi wystąpił Pan na OFF Festival.

Byłem wtedy w takim szoku, że niewiele z tego występu pamiętam. Przypominam sobie jedynie, że nie daliśmy plamy, bo kiedy skończyliśmy, ludzie wołali o więcej. To był festiwal rockowy - czyli taki łomot, że ludzie nie mogą rozmawiać. A tutaj wychodzimy na scenę - i śpiewamy piosenki sprzed czterdziestu lat, które Macio Moretti z Mitch & Mitch wyciągnął z lamusa, które mają ładne melodie śpiewane na głosy. Początkowo byłem przerażony, myślałem: "Rany boskie, jak to się obroni?". Przecież to utwory balladowe, orkiestrowe, w stylu Burta Bacharacha. Żeby je zagrać trzeba było jednak coś umieć. No i okazało się, że Macio to taki polski Frank Zappa - czyli wszechstronny muzyk, który potrafi wykonać wszystko i emanuje przy tym niesamowitym luzem.

Może ta dobra chemia między Panem a młodymi muzykami wynika z tego, że kiedyś grał Pan rock'n'rolla?

Oczywiście. Wtedy były w Krakowie takie zespoły jak Dżamble, Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni, no i Czarne Perły. Chodziłem do szkoły muzycznej i wzięli mnie do tego ostatniego zespołu. Graliśmy po dwa koncerty dziennie - najpierw "fajfy" dla nastolatków, a potem wieczorne imprezy dla starszych. Głównie to były twisty, ludzie tańczyli "motylki", szczególnie kiedy sięgaliśmy po Beatlesów i Stonesów. A dziewczyny w czerwonych kozaczkach piszczały na cały głos. I balanga trwała do rana!

Uczył się Pan na klasycznego muzyka. Dlaczego nie poszedł Pan w tę stronę?

Kiedy wyrzucono mnie z liceum muzycznego za nieróbstwo, poszedłem do średniej szkoły muzycznej. Tam ówczesny dyrektor, Juliusz Weber, uczył mnie gry na skrzypcach. To mnie zobowiązywało do bycia najlepszym skrzypkiem w szkole. Kiedy mój starszy kolega, Stefan Staranowski, wyjechał do Francji, gdzie został z czasem koncertmistrzem w orkiestrze w Lille, przejąłem jego obowiązki. Popisywałem się przed największymi mistrzami w tamtym czasie. Dzięki temu dostałem potem etat w radiowej orkiestrze symfonicznej, z którą nagrywałem Beethovena, Bacha, Szymanowskiego i Chopina. Przez siedem lat siedziałem w klasyce i musiałem perfekcyjnie wykonywać kompozycje największych geniuszy gatunku.

To co pociągnęło Pana w stronę piosenki?

W tamtym czasie w Krakowie nobilitowało muzyka granie w Piwnicy pod Baranami. "O, to jest gość, on potrafi załatwić wejście na kabaret" - mówiono. Trudno było się temu oprzeć. Potem przyszły jeszcze większe sukcesy. Marek Grechuta, z którym grałem, wygrał festiwal piosenki studenckiej, pojechaliśmy więc do Opola i pokazano nas w telewizji. Kiedy wróciłem do Krakowa, dostałem zaproszenie od Ewy Demarczyk. Wkroczyłem wtedy do królestwa krakowskiej cyganerii artystycznej. Jeździłem z Ewą po całym świecie: byłem w Zurychu, Genewie, Wiedniu, Hamburgu, Berlinie, a nawet w Hawanie! Szedłem potem do Peweksu - a tam można było kupić wszystko: szynkę "Krakus", papierosy "Marlboro", włoskie płaszcze ortalionowe i koszule non-iron, których nie trzeba było prasować. To człowieka nobilitowało i stawiało na zupełnie innej półce.

A jakim cudem zaczął Pan śpiewać?

Kiedy grałem z Anawą, jeździliśmy na studencki festiwal "FAMA" w Świnoujściu. W pewnym momencie władze odwołały tę imprezę. Ponieważ nie miałem co robić, zmontowałem z kolegami zespół i pojechaliśmy nad morze zarabiać w knajpach. Trafiliśmy do restauracji Parkowa w Świnoujściu - i graliśmy na dansingach. Ponieważ nikt się nie wyrywał do mikrofonu, musiałem zacząć śpiewać. To były ówczesne szlagiery: "Everybody Love Somebody" i "Delilah". Ponieważ graliśmy do rana, dawni kumple z Famy wpadali do nas napić się wódki, bo wszystko było już pozamykane, tylko nie Parkowa. Pewnego razu był wśród nich Andrzej Wasilewski - i usłyszał jak o czwartej nad ranem, kiedy wszyscy szwedzcy marynarze byli urżnięci w sztok w ramionach naszych pięknych dziewczyn, śpiewam te swoje kawałki. Ponieważ robił w telewizyjnej Dwójce program "Wieczór bez gwiazdy", zaprosił mnie, aby wykonać w nim kilka piosenek. Zaśpiewałem coś, zagrałem na skrzypcach, trąbce i fortepianie. Zobaczył to Piotrek Figiel - i zaprosił do Warszawy, gdzie kazał mi nagrać piosenkę "Znajdziesz mnie znowu" z tekstem Wojciecha Manna. To był mój pierwszy przebój! Potem sam zacząłem sobie pisać. I posypało się: "Ballada o Jasiu i Małgosi", "Zacznij od Bacha", "Izolda". W końcu wygrałem kilka festiwali i zostałem zawodowym wokalistą.

Te pierwsze przeboje, które Pan wspomniał były romantyczne. Jakoś mi to nie pasuje - bo wszyscy Pana znamy jako człowieka niezwykle wesołego.

Bogu dziękować mam poczucie humoru - ale w głębi duszy jestem romantykiem. Wzruszam się na filmach, przy piosenkach, podczas czytania. Moje ulubione książki opowiadają o miłości - "Trzej muszkieterowie" czy "Pamiętniki Casanovy".

A mnie bardziej pasowały do Pana słynne "Chałupy" - bo to taka zabawna piosenka.

Niestety - niektórzy brali ją na serio. To było rzeczywiście mocne uderzenie. Wszystko się na to złożyło: łatwość Ryszarda Poznakowskiego w pisaniu szlagierów, śmieszny tekst Grażyny Orlińskiej, no i tłumy golasów w teledysku. Co ciekawe - ten wideoklip powstał przez przypadek. Nagrałem swoje partie w studiu i poleciałem do Stanów robić karierę na Zachodzie - czyli grać w polonijnych salkach parafialnych. Tymczasem Andrzej Witkowski dokleił do moich scen zdjęcia z plaży nudystów. Cała Polska to oglądała, uznając mnie za wodzireja polskich golasów, a ja o niczym nie wiedziałem. Kiedy wróciłem do kraju, odebrałem samochód na Okęciu i pojechałem do myjni. Chcę płacić, a facet mówi: "Usługa jest gratis. Chałupy Welcome To".

A był Pan kiedyś na tej plaży w Chałupach?

Nigdy. Kilka lat wcześniej podczas pobytu na wczasach w Bułgarii stwierdziliśmy z kolegą, że odwiedzimy lokalną plażę nudystów. Popłynęliśmy zobaczyć jak to jest - i zdjęliśmy majtki w morzu. Kiedy wyszliśmy na plażę, zrobiło mi się strasznie wstyd. Czułem się głupio tak w pełnym świetle z przyrodzeniem na wierzchu. Dlatego szybko się stamtąd zawinęliśmy bardzo rozczarowani.

No i była jeszcze "Pszczółka Maja". Nie cierpi Pan już tej piosenki?

Broń Boże! "Pszczoła" pomogła mi się przecież utrzymać na powierzchni polskiego show-biznesu. Dzięki niej stałem się rozpoznawalny i do dziś mogę śpiewać inne piosenki - te romantyczne. Nie wolno się obrażać na przeboje. Bo one naprawdę wiele znaczą dla ludzi. Kiedyś byłem na plaży w Australii, a tu nagle słyszę nad sobą po polsku: "Popatrz synku, to jest ten pan, co śpiewa Pszczółkę Maję". Podnoszę wzrok - a tu stoi dorosły facet i ma łzy w oczach. Zrozumiałem wtedy, że w tej "Pszczółce Mai" mieści się cała jego tęsknota za rodzinnym krajem. Kilka pokoleń kojarzy mnie z tą piosenką. Gdyby nie ona - może nawet dzisiaj byśmy nie rozmawiali?

Mimo sukcesów wokalnych nie przestał Pan pracować jako muzyk do wynajęcia. Czy warto było?

Pewnie - weźmy choćby współpracę z duetem Marek i Wacek. Kiedy w Polsce po wprowadzeniu stanu wojennego wszyscy wszystko bojkotowali, jeździliśmy po RFN-ie wzdłuż i wszerz, grając dziesiątki koncertów dla bogatej publiczności. Niemcy proponowali mi nawet, że nagrał płytę i został ich gwiazdą popu. Ale ja wolałem wracać do Krakowa. Jak się ktoś pod Wawelem urodził, to mu żadne Bonn czy Hamburg nie imponują.

Podobno do dziś większość czasu spędza Pan w samochodzie jadąc z koncertu na koncert.

Tak się przyzwyczaiłem. Całe szczęście, czasem trafiam na korki - dlatego mogę się trochę zdrzemnąć Kiedyś miałem opinię muzyka, który ma najwięcej stłuczek na swym koncie. Pecha miałem do tramwajów. Kiedyś po kolejnej stłuczce wyszedł krakowski tramwajarz i wrzasnął: "O! Wodecki. A mówili mi w zajezdni, żebym na pana uważał!". Policjanci zresztą też mnie lubią. Ale o tym nie będziemy się rozwodzić - żeby nie mieli kłopotów.

W zeszłym roku miał Pan trochę kłopotów ze zdrowiem. Udało się wyjść na prostą?

Tak. Mam fantastycznych kolegów lekarzy. W kardiologii Kraków jest najmocniejszy na świecie. Dlatego pewnie jeszcze Was trochę pomęczę. Bo mam zapisane w kalendarzu koncerty na przyszły rok. Muszę więc dotrwać, bo umowy są już podpisane. Praca zresztą jest moim motorem napędowym. Dzięki tej adrenalinie mam 65 lat, a wyglądam na... 64. A boję się, że jeśli zwolnię - to umrę z nudów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zbigniew Wodecki: Jak zwolnię to umrę. Z nudów - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski