Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbrodnia i łaska

Redakcja
- Martynika często pojawia się w moich snach. Mam wtedy do niej pretensje, że wyjechała gdzieś daleko i nie dała znaku życia, że zostawiła nas tak po prostu, bez słowa - mówi Ewelina, przyjaciółka zamordowanej. - Była pełna życia, ciekawa ludzi. Chłonęła wszystko, co ją otaczało. Czasem porównując siebie i ją, dochodzę do wniosku, że żyłam w uśpieniu, podczas gdy ona w pośpiechu, intensywnie. Jakby wiedziała, że ma mniej czasu...

Mimo negatywnych opinii sądów dwóch instancji Jan Sz. opuścił wrocławskie więzienie

Jan Sz. od tygodnia jest na wolności po jedenastu latach i pięciu miesiącach spędzonych we wrocławskim zakładzie karnym. Został skazany na 25 lat więzienia za zabójstwo z premedytacją Martyniki Ł. Kobieta miałaby dzisiaj jedenastoletniego syna.    - Kochała dzieci. Była zwolenniczką nowoczesnej szkoły. Dlatego, gdy po ukończeniu studiów pedagogicznych podjęła pracę jako nauczycielka, starsi belfrowie nie mogli pogodzić się z jej niekonwencjonalnymi metodami - wspomina Jan, ojciec Martyniki. - Potem napisała artykuł demaskujący "tradycyjne" metody nauczania i relacje w szkole. Po tej publikacji musiała zmienić pracę. Pisywała do lokalnych gazet, aż trafiła do telewizji.    - Była doskonałą pływaczką. Do perfekcji opanowała wszystkie style - mówi Maria, matka. Nagle urywa. - Cóż ja mogę powiedzieć? To było moje dziecko. Staraliśmy się jakoś to wszystko sobie poukładać... A teraz ułaskawienie... Jakby wszystko od nowa... Jesteśmy wstrząśnięci decyzją prezydenta. Nie rozumiemy jej i chyba nigdy nie będziemy potrafili pojąć.

Tragedia w mieszkaniu

   Było lipcowe poniedziałkowe popołudnie 1990 r., gdy Jan przyjechał do państwa Ł. Pytał o Martynikę. - Nie. Nie mieliśmy z nią kontaktu od piątku - odpowiedzieli zaniepokojeni rodzice. - W piątek skończyłem pracę około drugiej w nocy i pojechałem do Martyniki na Macedońską. Nikt nie otworzył mi drzwi, a ja nie miałem kluczy - mówił Jan. - Pomyślałem więc, że pojechała do państwa albo do koleżanki do Wołowa. Uzgodniliśmy, że nie zobaczymy się przez weekend, bo spodziewałem się wizyty kolegi, a ona nie miała ochoty na jego towarzystwo. Byłem u niej przed chwilą, ale w mieszkaniu nadal cisza - tłumaczył rodzicom.    Rodzice Martyniki zaniepokoili się. Córka była w ósmym miesiącu ciąży i nie powinna zostawać sama. Poza tym nie wspominała, że ma zamiar ich odwiedzić. - Na pewno wszystko jest w porządku - uspokajał ich.    Postanowili pojechać do mieszkania przy ul. Macedońskiej. Zanim Maria z młodszą córką Karoliną dotarły na dziesiąte piętro, Jan wyważał już zamki. Pierwszy wszedł do mieszkania. - Weszłam do pokoju. Na podłodze leżała torebka Martyniki z rozsypaną zawartością. Tymczasem Jan sprawdzał inne pomieszczenia. Nagle odwróciłam się. Zobaczyłam, jak otwiera drzwi do łazienki i szybko je zamyka. "Jest!" - krzyknął i zobaczyłam jak osuwa się po ścianie - zeznawała potem w prokuraturze Maria.    - Próbowałam dostać się do łazienki, ale stanął mi na drodze. W końcu wpadłam do środka. Córka leżała w wannie pełnej wody. Na głowie miała poduszkę. "Ty bandyto! Zamordowałeś moje dziecko" - krzyczałam.

Wspólne plany

   Poznali się półtora roku wcześniej. Był od niej o 13 lat starszy. Ona - mężatka, on - żonaty. Nie miała dzieci, on - dwoje. Razem pracowali we wrocławskim ośrodku Telewizji Polskiej. Ona przy programach dla dzieci. On jako realizator telewizyjny. Wspólna praca do późnych godzin nocnych i zawodowa pasja zbliżyły ich do siebie.    Nie kryli się z romansem. Andrzej, mąż Martyniki, szybko zorientował się, że w życiu jego żony pojawił się inny mężczyzna. Przyznała, że jest ktoś, kogo kocha. Chciał ratować małżeństwo, ale Martynika myślała już tylko o Janie. Odeszła od męża i zamieszkała u rodziców.    Na przełomie stycznia i lutego 1990 r. okazało się, że Martynika jest w ciąży. - Bardzo pragnęła tego dziecka - zapewnia Ewelina Paszke, która przyjaźniła się z Martyniką od czasów dzieciństwa. Jan był zaskoczony, ale - jak potem zapewniał - ucieszyła go ta wiadomość. Zaczęli snuć wspólne plany. Martynika bez przeszkód otrzymała rozwód. On miał załatwić mieszkanie i rozmówić się z żoną.    Rodzice Martyniki nie byli jednak przychylni temu związkowi. Nie ufali Janowi. Gdy jego sprawa rozwodowa się przeciągała, postanowili z nim porozmawiać. Zapewnił ich wtedy, że rozwód jest w toku i niedługo wszystko się ułoży.    Potem składając zeznania, bronił się: - Początkowo chciałem opuścić żonę, ale nie był to odpowiedni moment. Bałem się, że taka wiadomość źle wpłynie na egzaminy specjalistyczne, do których wówczas się przygotowywała. W tym czasie zacząłem więcej uwagi poświęcać dzieciom i zrozumiałem, że nie potrafię porzucić rodziny. Powiedziałem o tym Martynice. Stwierdziła, że liczyła się z takim obrotem sprawy. Obiecałem, że uznam dziecko i będę ją wspierać, także finansowo. Poprosiła jeszcze, byśmy ze względu na jej rodziców utrzymywali pozory wspólnych planów. Wiedziała bowiem, że nie zgodzą się, aby będąc w ciąży zamieszkała sama, a potem w pojedynkę wychowywała dziecko. A ona chciała żyć własnym życiem.

Dwie wersje

   Ani rodzice, ani przyjaciółki Martyniki nie wierzyły w tę wersję. - Rozmawiałyśmy o ślubie. Planowali go na przełom sierpnia i września. Martynika nawet żartowała, że będzie musiała zdecydować się na kolorową sukienkę, bo biel już jej nie przystoi - opowiada Ewelina. - Naprawdę go kochała. Kiedy wyjeżdżał na kilka dni, nie dręczyła się zazdrością. "Ufam mu" - mówiła. Nie miała potrzeby "zawieszania się" na kimś. Nie była wyrachowana. Kierowała się uczuciami i być może to ją zgubiło - dodaje.    Na tydzień przed tragiczną nocą Martynika i Jan wynajęli mieszkanie. Jan, zasłaniając się przed żoną służbowym wyjazdem, nocował w nim kilka dni. W piątek rodzice Martyniki pomagali córce w malowaniu i tapetowaniu. Jan miał pracować do późna w nocy. Rodzice wyszli z mieszkania około godziny 19 i wtedy po raz ostatni widzieli córkę żywą.    Zaraz po zatrzymaniu Jan Sz. zeznawał, że po zakończeniu pracy, około 2 w nocy, pojechał do Martyniki. Pukał, dzwonił, ale nikt nie otwierał drzwi. Zjechał na dół windą i poszedł do samochodu. Był bardzo zmęczony i zasnął w aucie. Świtało, gdy się ocknął. Wrócił więc do domu, do żony. Wieczorem odebrał kolegę z dworca PKP. Weekend spędził ze znajomym, żoną i zaprzyjaźnionym małżeństwem.    Dzień później postanowił jednak zmienić zeznania. Według nowej wersji, po pracy pojechał do mieszkania przy Macedońskiej. Drzwi otworzyła mu Martynika. Zjedli razem kolację i położyli się spać. Obudził go jakiś huk. Wstał i spostrzegł, że Martyniki nie ma obok. Znalazł ją w łazience, w wannie pełnej wody. Próbował ją wyciągnąć, ale wyślizgiwała mu się z rąk. Wówczas chwycił ją za szyję, usiłując unieść twarz ponad lustro wody. Tak tłumaczył ślady na szyi po rzekomym duszeniu.    Opowiadał także, że próbował cucić kobietę, uderzając ją po twarzy (stąd siniaki). Uniósł ją i przyłożył ucho do serca. Nie biło. Ciało wyślizgnęło się z jego rąk. Przerażony wybiegł z łazienki. Musiał potrącić poduszkę, wiszącą nad wanną, która do niej wpadła. Zgasił światło i zamknął za sobą drzwi. W drodze do domu, przejeżdżając przez most Osobowicki, wyrzucił klucze do mieszkania.

Odwołania od poszlak

   We Wrocławiu sprawa stała się bardzo głośna. Zdania na temat domniemanego sprawcy były podzielone. Proces opierał się na poszlakach, bo nie było bezpośrednich świadków zbrodni i jednoznacznych dowodów przestępstwa. - Tym kierowała się obrona - mówi prokurator, który nadzorował bieg sprawy. - Obrońcy uważali, że postępowanie przygotowawcze dotknięte było szeregiem usterek, które nie pozwalały na jednoznaczne stwierdzenie winy oskarżonego. Na przykład, że policjanci nie pobrali próbek wody z wanny, by stwierdzić w niej obecność krwi. Nie zidentyfikowano odcisku, który odnaleziono na szybie w mieszkaniu ofiary. Ale w świetle innych ustaleń nie były to fakty na tyle ważne, by uniemożliwiły wyciągnięcie jednoznacznych wniosków - dodaje.    Na sali sądowej Jan Sz. odwołał drugą wersję swoich zeznań i powrócił do pierwszej, według której tragicznej nocy nie widział się z Martyniką. Wyjaśniał, że podczas drugiego przesłuchania w Komendzie Wojewódzkiej Policji, gdy nie chciał się przyznać do zarzucanego mu czynu, podsunięto mu wersję z wypadkiem. Zapewniano go, że to spowoduje szybsze wyjaśnienie sprawy. Przystał na propozycję. Policjanci oznajmili mu, że jeśli potwierdzi takie zeznania w obecności prokuratora, będą one wiarygodniejsze. Zgodził się.    Wyrok I instancji zapadł w marcu 1992 r. Jan Sz. został skazany na 25 lat więzienia. Sąd Apelacyjny podtrzymał to orzeczenie.    - Od początku był wzorowym więźniem - twierdzi Marek Łażewski, kierownik działu penitencjarnego Zakładu Karnego przy ul. Kleczowskiej we Wrocławiu. - Żył jakby swoim życiem. Z przepustek wracał w terminie.    Jeszcze w areszcie tymczasowym Jan Sz. zaczął pracę w więziennej bibliotece, gdzie spędzał około kilku godzin dziennie. - Inteligentny, spokojny i zrównoważony. Potrafił się też uśmiechnąć, ale nie był z tych, co to ciągle dowcipkują - opowiada Halina Jarowicz, wychowawca i opiekun więziennej biblioteki. - Ładnie pisał, prosiłam go nawet czasem, by mi zredagował jakieś notatki służbowe. Każdą wolną chwilę poświęcał na pisanie. Jakichś scenariuszy chyba. Wspomniał, że pisze bajkę: "Pani Halino, jak ja mam coś wesołego dla dzieci napisać, kiedy tu tak smutno?" - zapytał mnie kiedyś.    - Przez te wszystkie lata pisał odwołania, wysyłał wnioski o rewizję. Twierdził, że jest niewinny - mówi Marek Łażewski. - Gdy sędzia odczytał mu akt ułaskawienia, był zaskoczony i wyraźnie poruszony. Trząsł się niczym galareta - opowiada Wiesław Stachurski, wychowawca ds. postpenitencjarnych z ZK nr 1. - Zapytałem, co zamierza. "Jak najszybciej wynieść się z Wrocławia" - odpowiedział. Więzienie opuścił jeszcze tego samego dnia.    - Pakował się bardzo nerwowo i zastanawiał, jak zabierze się z tą górą papieru, którą zapisał przez lata - dodaje Halina Jarowicz. - I tak kiedyś wyszedłby na wolność. Najpóźniej 31 stycznia 2015 r. - dodaje Marek Łażewski.

AGNIESZKA KORZENIOWSKA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski