Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zegarki, cesarz i Armia Czerwona

Redakcja
Zniknął codzienny ceremoniał, obowiązujący od czasów szkoły podstawowej, od czasów pierwszego, komunijnego zegarka - wieczorne nakręcanie...

Andrzej Kozioł

Andrzej Kozioł

Zniknął codzienny ceremoniał, obowiązujący od czasów szkoły podstawowej,

od czasów pierwszego, komunijnego zegarka - wieczorne nakręcanie...

   Czy wiecie, czym był zegarek - zwyczajny zegarek na rękę, na skórzanym pasku? Był marzeniem, dowodem zamożności, przynależności do świata dorosłych. Niektórzy dostawali go z okazji pierwszej komunii, inni musieli czekać aż do matury, jeszcze inni obywali się bez niego przez długie lata dorosłości.
   Czy widzieliście kiedyś smarkacza, który dostał pierwszy w życiu, komunijny zegarek? Jak sztywno, nienaturalnie niesie przed sobą lewą rękę, jak co rusz zerka na przegub, na którym połyskuje cudo - prawdziwy, najprawdziwszy zegarek, a nie jakaś przeznaczona dla dzieci, kupowana na odpustach imitacja z cienkiej blaszki i kartonu.
   Prawdę mówiąc, zegarki nie wszędzie i nie wszystkim były potrzebne. Na wsi rytm życia wyznaczało słońce i kościelne dzwony. Niedawno usłyszałem opowieść o przedwojennym prowincjonalnym lekarzu, który był oskarżany przez kolegów o szerzenie przesądów. Dlaczego? Bo buteleczki z lekarstwem kazał zakopywać pod północnym węgłem chałupy, a proszki łykać przy wtórze dzwonów na Anioł Pański. W rzeczywistości sprawa była prosta, północna strona i cień domu gwarantowały niezbędny dla leków chłód, a kościelne dzwony - zażywanie ich w odpowiednim rytmie, raz dziennie i zawsze o tej samej godzinie...
   Zegarki nie były niezbędne w świecie niespiesznej, ale ciężkiej pracy od świtu do zmroku.
   Tak było na wsi, a w mieście? W mieście wzywały ludzi fabryczne syreny i kościelne dzwony, przede wszystkim jednak więcej było tu niż na wsi zegarów i zegarków. Ścienne, ukoronowane zakurzonymi galeryjkami, budziki - natarczywe, bezwzględne, nienawistne. No i w mieście o wiele więcej trafiało się ręcznych i kieszonkowych zegarków. Jeszcze starsi panowie wyciągali cebule ze specjalnych kieszonek w spodniach (kieszonki przetrwały zegarki, konserwatywni krawcy wszywali je jeszcze niedawno, w latach sześćdziesiątych, kiedy o kieszonkowych zegarkach dawno już zapomniano).
   Wśród zegarków trafiały się prawdziwe cuda - zegarki pękate, grube, ciężkie i wytwornie płaskie. Oleiście połyskujące złotem koperty, lśniące srebrem, błękitem lub czernią oksydowanej stali. Jeszcze trafiały się Roskopfy - zegarki państwowych funkcjonariuszy w całym austro-węgierskim cesarstwie. Budzące zaufanie i tak masywne, tak solidne, że z pewną przesadą powiadano, iż bezkarnie można je położyć na kolejowej szynie, przed nadjeżdżającym pociągiem...
   Skoro o zegarkach i cesarstwie mowa... Kiedy ostatni cesarz Etiopii, zwanej jeszcze wówczas Abisynią, odwiedził Kraków, podsłuchałem rozmowę dwóch staruszków, którzy przysiedli na plantowej ławce. O cesarzu, malutkim, zaszuszonym, czarniawym, mówiono wiele. Starsi pamiętali włoską-abisyńską wojnę, młodszych zachwycała egzotyka ciemnych twarzy, barwnych mundurów. Powiadano, że cesarski piesek nosił obróżkę wysadzoną kamieniami tak cennymi, że można by za nie kupić pół Krakowa. A kiedy cesarz zjawił się na krakowskim dworcu, kiedy witał się z miejscowymi notablami, woreczkowy - słynny woreczkowy, uwieczniony później przez Kapuścińskiego - sięgnął do mieszka, aby Najjaśniejszy Pan mógł wręczyć złote pieniążki, oczywiście z własnym, najjaśniejszym wizerunkiem, witającym go dzieciom.
   Cały Kraków plotkował o cesarzu, ale jeden z podsłuchiwanych przeze mnie staruszków nic nie wiedział o jego pobycie.
   - Cesarz, jaki cesarz? - dopytywał się.
   - Abisyński.
   - Idze pan, jaki tam z niego cesarz! Menelik. Boso lata.
   - Zawsze cesarz...
   - Jaki tam cesarz! Maszyniście zegarek dał?
   - Nie dał.
   - No to widzisz pan, że żaden z niego cesarz. Jak Franc Jozef jechał pociągiem, to zawsze dawał maszyniście zegarek...
   I staruszek wyciągnął z kieszeni solidnego, prawdziwie austriackiego Roskopfa. Jak widać, legenda cesarza dożyła lat sześćdziesiątych, podobnie jak legenda starych, zacnych zegarków dla maszynistów, oficerów i wszelkiej maści urzędników...
   Wśród tragicznie-zabawnych opowieści o wkroczeniu do Polski w 1939 roku Armii Czerwonej nie brakowało zegarkowych anegdot. W "pańskiej" Polsce, bogatej według sowieckiej miary, wszystko budziło pożądliwość krasnoarmiejców - od prostych sołdatów po oficerów. Zniknęły damskie nocne koszule, bo je żony towarzyszy komisarzy uznały za wieczorowe stroje. Patefony były dobrem szczególnie narażonym na rabunek, przede wszystkim jednak czerwonoarmiści polowali na zegarki, czasy...
   Pamięć o zegarkowej pazerności czerwonoarmistów przetrwała wiele lat. Kiedy na juwenalia ktoś chciał się przebrać za sowieckiego sołdata, przede wszystkim pożyczał od kolegów zegarki. Im więcej, tym lepiej - na obu rękach, od przegubu po łokieć. Śmieszność, niezamierzona, polegała także na tym, że w większości były to radzieckie zegarki. Związek Sowiecki, jakby doceniając szczególną miłość swych narodów do chronometrów, zaczął produkować je masowo i tanio. Nieomal wszyscy Polacy nosili Pobiedy, nieco topornawe, ale solidne i akuratnie pokazujące czas.
   Jednak nie radzieckie zegarki stanowiły dno, najniższy stopień zegarkowej hierarchii. Miejsce to zastrzeżone było dla niemieckich Ruhli, zwanych buksiakami, najtańszych - i bez kamieni. A kamienie, malutkie rubinki, w których obracały się miniaturowe zegarkowe osie, były wysoko cenione. Właściciel markowego zegarka chwalił się nie tylko jego marką, ale także ilością kamieni. Producent zresztą też, umieszczając na tarczy odpowiednią informację. Co bardziej naiwni bali się, że zegarmistrz, naprawiając ich ukochany czasomierz, wydłubie bezcenne kamienie...
   Prawdziwe zegarki - tykające, z trzema wskazówkami, bo jeszcze koniecznie z sekundnikiem, zegarki, które codziennie trzeba nakręcać, zabiła elektronika. Początkowo ludzie, zwłaszcza młodzi, zabijali się za elektronicznym szmelcem, kupowanym na wagę na egzotycznych bazarach i sprowadzanym do Polski przez prywatnych "importerów". Dzisiaj te zabawki spowszedniały, można je kupić za grosze. Niestety, nie produkuje się już prawdziwych zegarków. Kiedy przed laty mój antyk odmówił służby, z bólem serca musiałem zdecydować się na Tissota, który ma wprawdzie wskazówki, jest niezawodny, ale nie trzeba - nie można! - go nakręcać, bo jest zasilany przez zmienianą co kilka lat bateryjkę. Zniknął codzienny ceremoniał, obowiązujący od czasów szkoły podstawowej, od czasów pierwszego, komunijnego zegarka - wieczorne nakręcanie...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski