MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zemsta

Redakcja
To miała być ich pierwsza poważna "robota" - za 50 tys. zł. Mieli tylko postraszyć właścicieli hurtowni i zabrać pieniądze z kasy. W czasie napadu "puściły" im jednak nerwy - jedną osobę zabili, drugą ciężko zranili.

Ewa Kopcik: HISTORIE Z PARAGRAFEM

Najpierw doszło do włamania. Zginął faks i sprzęt komputerowy. Po tygodniu w hurtowni zjawili się trzej młodzi mężczyźni, zainteresowani zakupem dużej ilości opon do samochodów ciężarowych. Cena wydawała się dla nich nieważna. Istotne było to, czy magazyn jest pełny. Odwiedzali hurtownię cztery razy. Zawsze przychodzili pieszo, choć firma znajdowała się na odludziu.

- Wyglądało na to, że dziwnych klientów, ktoś w pobliże podwoził autem. Podejrzewaliśmy, że chcą nas okraść - zeznawała później Anna J., właścicielka hurtowni.

W końcu dziwni klienci wyznaczyli termin transakcji, zapowiedzieli, że przyjadą tuż przed godz. 19. Chcieli zostawić na noc na placu ciężarówkę, a następnego ranka załadować towar. Brat pani J. postanowił całą noc dyżurować w firmie. 53-letni pan Stanisław, mieszkający w pobliskiej dozorcówce, miał mu towarzyszyć.

- Tuż przed 19 dostałam telefon od naszej księgowej. Była zaniepokojona. Telefon w hurtowni był głuchy, nie odzywała się także "komórka" brata. Pojechałam tam natychmiast. Przed budynkiem stało już z 10 radiowozów - opowiadała Anna.

Dziwni klienci zjawili się w hurtowni ok. 18.30. Jeden z nich ruszył w kierunku dozorcówki z nożem. Czy chciał tylko uciszyć pana Stanisława, czy też zamierzał pozbyć się niewygodnego świadka - nie wiadomo. Zwłoki 53-letniego mężczyzny z poderżniętym gardłem policjanci znaleźli w budynku oddalonym ok. 60 metrów od pomieszczeń hurtowni. Tam bandyci dopadli 23-letniego Marka J., brata Anny. Zadali mu kilka ciosów nożem. Cudem przeżył. Bandytów spłoszył przypadkowy klient, który widząc, co się dzieje, uciekł. Porwali z kasy kilkaset złotych i też rzucili się do ucieczki. W pobliżu czekał na nich zaparkowany samochód.

Jeszcze tego samego wieczoru prokuratura wydała zgodę na publikację w telewizji zdjęcia 59-letniego Jerzego R., byłego partnera Anny. Kobieta nie miała wątpliwości, że to on zlecił napad. Mówiła, że porzucony kochanek przysiągł zemstę.

Jego poszukiwania nie trwały długo. Już pięć dni po napadzie znaleziono go martwego w hotelowym pokoju na drugim końcu Polski. Zostawił kilka pożegnalnych listów. Pisał w nich, że został okradziony, że grożono mu śmiercią. O wszystko co najgorsze oskarżał Annę...

Rodzina Jerzego R. mieszka w niewielkiej podgórskiej miejscowości. On sam wyprowadził się z domu 5 lat wcześniej. Odszedł po 32 latach małżeństwa, gdy poznał Annę.

- Dla niej porzucił rodzinę, firmę, narobił długów. Wyczyścił konto i dał jej pieniądze na otwarcie hurtowni. Zanim doszło do rozwodu, wystąpiłam o rozdzielenie wspólnoty majątkowej, bo komornik siedział mu na karku. Praktycznie od tamtej pory go nie widziałam - zeznawała jego była żona.

Spotykali się tylko na sali sądowej - podczas rozprawy rozwodowej, albo gdy Jerzy wystąpił z pozwem przeciwko córkom o zapłatę kilkudziesięciu tysięcy złotych za zajęcie jego części domu. Obie strony wnosiły też doniesienia do prokuratury o pobiciach i o groźbach karalnych. Wszystkie postępowania zostały jednak umorzone z braku dowodów. Z urzędu prowadzone było także dochodzenie w sprawie "przeniesienia składników majątkowych" z firmy R. do firmy Anny J. Zakończyło się podobnie jak poprzednie.
Anna J.: - Miałam 23 lata, gdy poznałam R. Przyznaję, że zawrócił mi w głowie. Ale studiowałam i nie myślałam o zakładaniu rodziny. Do głowy mi nie przyszło, że on może wyprowadzić się z domu. Gdy już to zrobił, zamieszkaliśmy razem. Żadnych pieniędzy od niego nie dostałam. Przeciwnie - to ja utrzymywałam dom, prowadząc firmę. On był tylko tam zatrudniony jako pracownik.

W nowym związku pana R. ze znacznie młodszą partnerką tylko z pozoru układało się dobrze. Pani J. opowiadała w prokuraturze o ich kłótniach, o chorobliwej zazdrości Jerzego i jego despotycznym charakterze. Mówiła, że kilka razy próbowała od niego odejść, ale prosił ją na kolanach, by go nie zostawiała. Były kwiaty, szampan i łzy w oczach.

W końcu po kolejnej awanturze wyprowadziła się ze wspólnego mieszkania. - Najpierw zadręczał mnie telefonami i groził, że mnie zabije, albo że sam ze sobą skończy. Nie uwierzyłam. A potem zaczęły się dziać różne dziwne rzeczy. Kontrahenci, z którymi współpracowałam, po kolei wycofywali się z umów. Tłumaczyli, że otrzymali informację o mojej niewypłacalności, o tym, że planuję zwinięcie interesu i nie zamierzam płacić za dostarczony towar - opowiadała Anna J.

Po włamaniu do hurtowni zgłosiła się na policję, twierdząc, że to R. upozorował kradzież. Mówiła, że jej groził. Odesłano ją do prokuratury, ale tam zbagatelizowano zgłoszenie i doradzono jej, aby na przyszłość bardziej uważała, łącząc się z kimś na dłużej. Parę dni później w jej hurtowni pojawili się trzej bandyci.

Podejrzani wpadli już po kilku tygodniach śledztwa. Byli w wieku od 21 do 24 lat, pochodzili ze Śląska. - To leszcze. Wszystko wyśpiewali podczas przesłuchań. Przyznali, że zostali wynajęci przez pewnego mężczyznę do "odzyskania długu". Mieli za to otrzymać 50 tys. zł, ale jak mówili, byli skłonni wykonać to zlecenie nawet za dużo mniejsze pieniądze. Odebrali tylko zaliczkę - 25 tys. zł. Ich zleceniodawcę znaleziono martwego w jednym z hoteli na północy Polski - opowiadają policjanci.

Sprawa śmierci Jerzego R. też została ostatecznie zamknięta. Przyjęto, że popełnił samobójstwo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski