Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zielone przedłużenie miasta

Andrzej Kozioł
Panieńskie Skały w Lesie Wolskim. Wiążą się z nimi legendy
Panieńskie Skały w Lesie Wolskim. Wiążą się z nimi legendy fot. Andrzej Wiśniewski
Lasek Wolski. Kasa oszczędności sprawia miastu prezent. Kossakówna staje się Herą, żoną Zeusa. Polany pachną piwem i sznyclami. Panny czekają na koniec świata.

Jeżeli ktoś chciał znaleźć się w lesie, a nie mógł pozwolić sobie na podróż do Niepołomic lub na grzyby do Tunelu, zawsze pozostawał mu Las Wolski, bliski sercu krakowian, a zwłaszcza mieszkańców Zwierzyńca, którzy uważali go za naturalne przedłużenie dzielnicy.

Las stał się własnością miasta w 1917 roku, kiedy kupiła go Kasa Oszczędności Miasta Krakowa. Kraków został właścicielem 412 leśnych hektarów – Lasu Wolskiego, Lasu Bielańskiego, Lasu Przegorzalskiego, z trzema wzgórzami: Pustelnikiem, gdzie z czasem powstał ogród zoologiczny, Srebrną Górą od wieków zwieńczoną klasztorem Kamedułów oraz Sowińcem, na którym po śmierci marszałka Piłsudskiego został usypany czwarty z krakowskich kopców.

Tych, którzy nie wyjechali na wakacje, czekały tutaj prawdziwe leśne rozkosze: chłód, szum drzew, nawet grzyby, nawet poziomki na rozsłonecznionych polanach i sarny, które wcześnie rano wędrowały aż pod kopiec Kościuszki, by pożywić się zbożem. Dlatego uparcie powtarzam, że Lasek Wolski był dla nas, smarkaczy, wszystkim. Puszczą ze „Starej baśni”. Puszczą, przez którą wędrowali Staś i Nel. Indiańskim, pełnym niebezpieczeństw lasem. Borem, w którym szukał schronienia postrzelony przez księcia Bogusława pan Kmicic.

Nie inaczej ten podmiejski las traktowały dzieci z pokolenia naszych dziadków. Sięgnijmy do „Zalotnicy niebieskiej”, opowieści o Pawlikowkiej-Jasno-rzewskiej napisanej przez jej siostrę Magdalenę Samozwaniec:

Zamiłowanie Lilki do legend greckich i znajomość Olimpu były zdumiewające u zaledwie dziesięcioletniej dziewczynki. Jej zabawy w bogów greckich, do których nakłaniała dzieci Jacka Malczewskiego i swoją młodszą siostrę, były odgrywane przez nią z całą powagą i pietyzmem. Wzgórze w Lasku Wolskim było Olimpem, z którego bogowie spływali na ziemię na skrzydłach zrobionych z japońskich parawanów.

Lilka była żoną Zeusa, Herą, Rafał Malczewski bogiem najwyższym, Zeusem. Z braku mężczyzn młodszą siostrzyczkę przeznaczyła na pana królestwa zmarłych, Hadesa, mimo jej jęków i popłakiwań. Bogowie pili nektar i ambrozję, czując jej boski smak, mimo iż to była biała kawa, którą w butelkach zabierano ze sobą na tę „majówkę”, jak to się wówczas mawiało. Lilka kładła na swoje długie jasne włosy wieniec z konwalii i leśnych ziół, i takie same nakładała na głowy innych „bogów”. A w pobliżu Olimpu siedziały na trawce ich matki – pani Malczewska i mama Kossakowa – które plotkowały o swoich pokojówkach, o modzie, i wcale się nie dziwiły, skąd u tej dziesięcioletniej dziewczynki tak niezwykłe pomysły i taka znajomość mitologii.

Kawa z mlekiem w butelkach jeszcze w czasach mojego dzieciństwa nierzadko stanowiła część wycieczkowego wyposażenia krakowian odwiedzających Lasek Wolski. Do tego bułki (tak zwane wodne, trzydzieści pięć groszy za sztukę), przełożone sznyclami, czyli kotletami mielonymi, do tego kromki chleba od Adamskiego lub Skałki z kiełbasą. I herbata w termosie, z pływającym plasterkiem cytryny, smakowitej, bo trudnej do zdobycia. No i jeszcze piwo, a czasami jakaś butelczyna z monopolową zawartością. Polany Lea, Wobra i Harcerska rozbrzmiewały gwarem i dźwiękami harmonii, pachniały jadłem i napitkiem.

Bardziej zasobni w gotówkę szli aż do restauracji zwanej „Pawilonem”, gdzie – jak wszędzie, we wszystkich knajpach – pachniało sznyclami, schabowymi, kapustą i piwem, ale można było także dostać zsiadłe mleko z ziemniakami, powszechne kiedyś letnie danie.

Do Lasku szło się albo od strony Wzgórza św. Bronisławy, od kopca Kościuszki lub dojeżdżało autobusem z Cichego Kącika – prawie pod drewniany stary kościół, którego już nie ma, bo dwukrotnie został spalony. Za kościołem (miał się stać zaczątkiem skansenu) kaleki grajek dłońmi wyrastającymi wprost z ramion rozciągał ogniste miechy harmonii. Z białych wózków sprzedawano lody zwane „pingwinami”, takie same jak na Błoniach i na stadionie Cracovii – żółtawe walce na patyczku. Wybrednym oferowano luksusową wersję w czekoladzie.

A spod kościoła już tylko kilka kroków do Panieńskich Skał, najbardziej malowniczego zakątka Wolskiego Lasku. Od wielu pokoleń do tego wąwozu wędrowali mieszkańcy Krakowa, podziwiając białe skały, tak jak podziwiał je w XIX wieku Ambroży Grabowski:

Skały Panieńskie, którym lud miejscowy różne daje imiona, jako to: Panie-skały, Przygrzeb, Wolskie doły, które ukryte w lesie ciągną się pasmem ku północy. – Miłowniku pięknej przyrody! Jeśli podziwiać lubisz urocze wdzięki tej matki wszech tworów, te cuda ręki Stwórcy, jeśli cię zająć zdoła widok skał cudnych kształtów, ubranych w drzewa i krzewy, które tak właśnie, jak wnika nadzieja w serca znękane, w ich twarde łono wciskają swe korzenie... odwiedź to rozkoszne a niedalekie ustronie, tę miłą i malowną a mało tu znaną samotnię, a zadowolony jej przyjemnością trudu żałować nie będziesz.

Skąd nazwa Panieńskie Skały? Popularna legenda łączy ją ze zwierzynieckim klasztorem Norbertanek, Panien Zwierzynieckich. Podobno w roku 1241, gdy Tatarzy zdobyli Kraków, zapuścili się także na Zwierzyniec. To pewnik, ale w tym momencie legenda rozdziela się na dwie odrębne opowieści. Według pierwszej z nich siostry uciekły do niezbyt odległego Lasu Wolskiego. Uchodziły w pośpiechu, nieomal czując na karkach oddechy tatarskich koni. I już miała dopaść je pogoń, kiedy Bóg wysłuchał błagań zakonnic o ocalenie – zamieniły się w wapienne skały i trwają tak do dziś, bielejąc nad głębokim wąwozem.

W drugiej wersji legendy siostrzyczki – ale tylko dwie, najbardziej lękliwe, też dotarły do Lasu Wolskiego, gdzie otworzyły się przed nimi skały. Weszły do środka, do małego pomieszczenia, w którym stał marmurowy stół. Usiadły przy nim i natychmiast zasnęły. Podobno ciągle śpią, a widziano je jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku. Cytowany już Ambroży Grabowski jeszcze w 1844 roku zanotował opowieść niejakiej Jakubowej Głupczykowej, „włościanki z Woli Justowskiej”:

Byłam (...) jeszcze małą dziewczynką (...), kiedy mnie tatuś wzięli do lasu i szliśmy na grzyby. Podszedłszy tu podnieśli mnie tatuś do góry i zajrzałam okienkiem do tego pokoiku i widziałam te śpiące panny na swoje oczy, atoli teraz miejsca tego spenetrować ani doń trafić nie mogę, bo wszystko zarosło mchem i skałą.

Ponieważ siostrzyczki mają spać do dnia Sądu Ostatecznego, raczej ich nie zobaczymy...

Od XIX stulecia na szczycie wapiennych skał stała figurka Madonny, jaskrawo pomalowana, w błękicie i bieli. U jej stóp stawiano słoiki, a w nich kwiaty, przeważnie miejscowe, leśne. Gdy nadszedł czas barbarzyństwa, Madonnie ktoś, jakieś bydlę, uciął głowę...

Od Panieńskich Skał już tylko kawałeczek drogi do szosy prowadzącej z Woli Justowskiej pod ogród zoologiczny. Na skrzyżowaniu od przedwojnia stała mała chałupinka, opatrzona nad wejściem napisem „Józefówka”. Przez lata opustoszała, zamknięta na głucho, działała na dziecięcą wyobraźnię – byliśmy przekonani, że ktoś się w niej ukrywa, że niczym w „Przygodach Tomka Sawyera” pod jej podłogą ukryty jest skarb. Z czasem chałupinkę ordynarnie pomalowano, pod infantylną nazwą „Baba Jaga” stała się źródełkiem pepsi--coli, piwa i krachli, czyli oranżady. A później spłonęła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski