Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zimowe szaleństwa

Redakcja
Jak spędzało się zimowe ferie? Po pierwsze nie było czegoś takiego - rok szkolny dzielił się na cztery okresy, a nie na dwa semestry, bo taki podział zastrzeżony był dla studiów.

Barbara Rotter-Stankiewicz: ZA MOICH CZASÓW

W związku z tym nie było w szkole przerwy po pierwszym semestrze, a w zimie łapało się oddech tylko raz, w czasie ferii świątecznych, które zaczynały się tuż przed Wigilią i trwały do Trzech Króli. Dwa tygodnie i koniec. Wszędzie jednakowo - czy to Małopolska, Warszawa czy Śląsk. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby rozciągać ferie na sześć tygodni, bo nie było to do niczego potrzebne. Przecież poza swoje miejsce zamieszkania wyjeżdżali tylko nieliczni. Można było co najwyżej pojechać na zimowisko, ale nie była to specjalnie kusząca propozycja ani dla dzieci, ani dla rodziców. Do zwykłych kolonijnych niedogodności dochodziło jeszcze to, że nigdy nie wiadomo było, czy dzieciak biega po mrozie w przemoczonych spodniach, czy też ślizga się na zamarzniętym - może nie całkiem - stawie.

W czasie świątecznych ferii czytało się więc książki, chodziło do kina i - przede wszystkim - długo rano spało. Gdy nastała doba telewizji, można było też "chodzić na telewizję", bo w domu ten cud techniki posiadało niewielu. Z nieco aktywniejszych form wypoczynku pozostawało lodowisko i jazda na sankach. "Na lód" chodziłam na plac Na Groblach, gdzie szkolny stadion istnieje po dziś dzień. Tyle tylko, że "wykopano" pod nim najdroższy parking w Krakowie. Na Groblach jeździło się o tyle fajnie, że można było krążyć po bieżni, co było o wiele sympatyczniejsze niż obijanie się o siebie na małych, zatłoczonych lodowiskach, na których nadmiar Kraków nigdy nie cierpiał. Potrafiłam tak jeździć całymi godzinami - najpierw sama, później ze swoim chłopakiem, którego mama w trosce o nasze samopoczucie podawała nam przez siatkę gorącą herbatę z termosu. Do "lodowych" randek miałam zresztą predyspozycje rodzinne, bo moi rodzice poznali się właśnie na lodowisku. Aż nie chce się wierzyć, że to było jakieś osiemdziesiąt lat temu...

Zimowym sportem były też sanki - razem ze starszymi braćmi zjeżdżaliśmy z wałów koło mostu Dębnickiego. Gdy nieco podrosłam, z koleżankami chodziłam na sanki na Salwator. Zjeżdżało się albo spod "diabelskiego mostu", albo w drugą stronę, przez łąki, "na krechę". Kiedyś, na jakimś kolczastym drucie rozdarłam sobie cały but - noga pozostała cała.

Dziś górskie pensjonaty pękają w szwach - przez sześć zimowych tygodni na narty przyjeżdżają na zmianę dzieci i nastolatki z różnych rejonów Polski. Są też tacy, którzy z rodzicami lecą na dwa tygodnie do ciepłych krajów. Ale oni nie będą wspominać jazdy na sankach spod kopca Kościuszki...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski