Złote ręce
W męskiej pracowni krawieckiej Teatru im. J. Słowackiego, w której spotykamy się, pan Leszek Wyżga, jej szef, jest po raz ostatni. Po pięćdziesięciu latach pracy w zawodzie mistrz nad mistrzami sztuki krawieckiej, jak wszyscy o nim mówią, przechodzi na emeryturę. Wokół widzę zdjęcia i rysunki fraków, surdutów, smokingów, strojów myśliwskich, sportowych, np. do gry w golfa pochodzących z 1900 roku. Pan Leszek przerzuca wielkie, pożółkłe księgi, w których odnotowywał tytuł każdego spektaklu, nazwisko aktora i jego rolę wraz z dokładnym opisem i numerem scenicznych kostiumów. Przez jego ręce przeszło ich 5940. W centrum rozległej pracowni stoi na postumencie dwuskrzydłowe lustro. W nim właśnie odbijały się sylwetki setek gwiazd przychodzących do miary scenicznych dzieł sztuki. Choć pan Leszek bardzo się stara, to jednak trudno mu ukryć żal i wzruszenie. - Zostawiam tu całe swoje życie, nieprzespane noce, nerwy i radości, które towarzyszą tej pracy. Żal też, że następców nie widać, bo młodzież często nie ma pojęcia o tym zawodzie. Nikt ich nie uczy. Zanim doszedłem do wprawy, uczyłem się przez 12 lat sztuki krawieckiej w najlepszej pracowni Szymona Wnęka. Uczyłem się operowania igłą, naparstkiem, tajników kroju. Plecy bolały od wielogodzinnego siedzenia, a kolano było moim warsztatem. Ten fach nie kryje już przede mną żadnych tajemnic. Kiedyś, proszę pani, szyło się z pięknych flauszów, wełen, panowie nosili latami wytworne, świetnie skrojone i uszyte ubrania. A dziś - tandeta w materiale, a garnitury po sezonie nadają się do wyrzucenia. Rzemiosło upada.
Chcesz więcej?
Kup prenumeratę cyfrową i ciesz się nieograniczonym dostępem do najlepszych artykułów w jednym miejscu
SubskrybujMasz już dostęp? Zaloguj się
Rozpowszechnianie niniejszego artykułu możliwe jest tylko i wyłącznie zgodnie z postanowieniami „Regulaminu korzystania z artykułów prasowych”i po wcześniejszym uiszczeniu należności, zgodnie z cennikiem.