Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Złoto przyszło bardzo łatwo

Rozmawiał Tomasz Bochenek
Tomasz Sikora wygrał pięć biegów Pucharu Świata. W klasyfikacji łącznej najwyżej był 2. (sezon 2008/2009)
Tomasz Sikora wygrał pięć biegów Pucharu Świata. W klasyfikacji łącznej najwyżej był 2. (sezon 2008/2009) fot. Dariusz Gdesz
Rozmowa. – Nie wykonywałem strasznej pracy, trener Wierietielny zdejmował ze mnie presję, cały czas utrzymując, że to nie ja jestem liderem grupy – wspomina TOMASZ SIKORA, który 20 lat temu został pierwszym – i dotychczas jedynym – polskim mistrzem świata w biathlonie.

– Jakie migawki, momenty z biegu w Anterselvie pozostały Panu w pamięci po 20 latach od wywalczenia mistrzostwa świata?

– W zasadzie cały bieg utkwił mi w pamięci, może dlatego że był to mój pierwszy sukces w seniorach. Momenty? Ważnym była awaria karabinu na trzecim strzelaniu. No i sama końcówka, kiedy tak naprawdę nie wiedziałem, co po przebiegnięciu linii mety mam zrobić.

– Za metą Pan upadł. Podszedł do Pana mężczyzna, chyba sędzia, i zdjął Panu narty.

– Tak, pamiętam. Ale to, że tam klęczałem, nie było spowodowane zmęczeniem. Nie wiedziałem po prostu, jak się zachować. Dałem sobie chwilę na to, żeby przemyśleć, co teraz będę robił [uśmiech].

– To znaczy?

– Spodziewałem się, że będą kamery. Wielu zawodników znajdowało się jeszcze na trasie, ale było już wiadomo, że wygrałem. Nie wiedziałem jednak, czy już się cieszyć.

– Wspominał Pan później, że w tamtych czasach 70 procent biegów nie udawało się z powodu złego smarowania nart. Jak wyglądał wtedy wasz team, jak można go porównać z zapleczem obecnej kadry?

– Tego nie można porównać. W tamtym roku, kiedy zdobyłem mistrzostwo świata, asystent trenera był już serwismenem, zajmował się nartami. Ale różnie z tym bywało, bo jedna osoba nie była w stanie wszystkich nart posmarować, przetestować. Natomiast wcześniej narty przygotowywaliśmy sami, w nocy, w przeddzień startu.

Pamiętam, że kiedy przyszedłem do kadry i pojechałem na pierwszy Puchar Świata, to jako najmłodszy zawodnik narty zacząłem przygotowywać sobie dopiero o pierwszej w nocy. Mieliśmy tylko jedną kobyłkę [stojak do smarowania nart – red.] i musiałem czekać, aż inni zrobią, co trzeba. Była to więc totalna amatorszczyzna. Profesjonalny team, jaki istnieje teraz, to tak naprawdę dopiero powolutku tworzyć zaczął trener Bondaruk [który objął kadrę przed sezonem 2002/2003 – red.].

– Ile Pan spał po takim nocnym przygotowywaniu nart?

– Przygotowanie trwało około 40 minut, a wstać na śniadanie trzeba było o siódmej.

– A nart ile Pan miał do dyspozycji?

– W 1993 roku, na mistrzostwa świata juniorów, gdzie zdobyłem srebrny medal, pojechałem z jedną parą nart. Później, w 1995 roku, zostały nam zakupione narty Atomica, mieliśmy po 3–4 pary. Dopiero po sezonie, w którym zostałem mistrzem świata, otworzyły się przed nami większe możliwości.

– A Pana karabin? Był bardzo charakterystyczny.

– To był mój drugi karabin kadrowy. Sam go pomalowałem na turkusowy kolor.

– Jak Pana zwycięstwo zostało odebrane w Anterselvie? Pokazywał się Pan wcześniej z bardzo dobrej strony w Pucharze Świata, więc można powiedzieć: niespodzianka, ale nie sensacja.

– W biegach długich w tamtym sezonie bardzo dobrze startowałem, przed mistrzostwami świata wystąpiłem w dwóch; byłem drugi i szósty. Nie wystąpiłem w jednym biegu w Ruhpolding, bo trener Wierietielny chciał mnie trochę przyoszczędzić. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że dzięki temu zdobyłem ten medal, ale straciłem małą Kryształową Kulę, bo przegrałem o cztery punkty pierwsze miejsce. Moje zwycięstwo nie było więc aż tak wielką sensacją. Jednak wiedziałem, że w Anterselvie tylko na 20 km mam szansę na dobry wynik.

– Świętowaliście zdobycie złota?

– Tak. Właścicielka hotelu zorganizowała nam uroczystą kolację. Zaprosiła na nią polskich dziennikarzy, których, o dziwo, było tam wtedy dosyć dużo.

– Jak Pan wspomina współpracę z trenerem Wierietielnym? Renomę w Polsce zyskał dzięki Pana sukcesom.

– Był bardzo wymagającym trenerem, treningi były bardzo ciężkie. Zresztą teraz potwierdza to Justyna Kowalczyk. Ja uważam, że mój organizm nie zawsze był do tego przygotowany, jestem zupełnie innym typem zawodnika niż Justyna. Ale zawdzięczam trenerowi Wierietielnemu jedno i nigdy o tym o nie zapomnę: to on nauczył mnie strzelania. W juniorach byłem bardzo słabym strzelcem, miałem średnią celność na poziomie 50–60 procent. Katastrofalną.

Mam świadomość, ile czasu trener poświęcił na to, żebym strzelał lepiej. Czasami szlag mnie trafiał, jak widziałem, że chłopaki już idą na obiad, a ja dalej z trenerem na tej strzelnicy pracuję. Udało się jednak wypracować to dobre strzelanie. W ciągu dwóch lat z zawodnika, który był w kadrze strzelcem najsłabszym, strasznie przegrywającym sprawdziany strzeleckie, stałem się zawodnikiem, który te sprawdziany zaczął wygrywać.

– Wasza współpraca z Wierietielnym trwała pięć lat.
– Tak, od 1993 roku, kiedy powołano mnie do kadry, do roku 1998.

– Kiedy kończył Pan w 2012 roku karierę, Aleksander Wierietielny powiedział: „Sikora mógł osiągnąć w sporcie znacznie więcej, bo to wielki talent. Tylko żeby mocniej się przykładał do pracy, a nie bazował jedynie na talencie. Ale jakoś nie kwapił się więcej dawać z siebie na treningach, ba, nawet był zadowolony z mojego odejścia”. Zgadza się Pan z tym, nie zgadza czy zgadza częściowo?

– Częściowo się zgadzam – pod tym kątem, że czasami nie wykonywałem planu w stu procentach. Znając swój organizm, wiedziałem, że nie zawsze to będzie dla mnie dobre. Ale nie do końca było tak, że cieszyłem się, kiedy trener odchodził. Za czasów jego pracy sezon mógł być słaby, ale do najważniejszej imprezy byliśmy przygotowani bardzo dobrze. Trener Wierietielny wiedział, co zrobić, aby główna impreza, z której byliśmy tak naprawdę rozliczani, zawsze była w naszym wykonaniu dobra.

– Lata po odejściu Wierietielnego, aż do igrzysk w Salt Lake City, to regres Pana formy. Dla sportowca, który już osiągnął sukces i wiedział, że ma potencjał, by osiągać kolejne, długi czas dużo gorszych wyników musiał być bolesny.

– Bardzo bolesny, ale to ja sam zapędziłem się w kozi róg. Stało się to, do czego nie potrafił mnie zmusić trener Wierietielny: z roku na rok, im słabsze miałem wyniki, tym więcej trenowałem. Trenowałem, trenowałem, trenowałem, do sezonu za każdym razem podchodziłem przemęczony, zaczynały się starty i nie było czasu, żeby się odbudować. Kiedy po igrzyskach w Salt Lake City kadrę przejął trener Bondaruk, drastycznie obniżył mi obciążenia. Z ośmiu i pół, dziewięciu tysięcy kilometrów, jakie przebiegałem podczas przygotowań, zeszliśmy do sześciu tysięcy. I ja nagle wystrzeliłem.

– Który swój sukces ceni Pan wyżej: mistrzostwo świata czy srebro igrzysk w Turynie?

– Nawet nie ma porównania wagi obu tych medali. Zdecydowanie wyżej cenię sobie ten olimpijski. A uzasadnienie jest takie, że medal w 1995 roku przyszedł mi, w moim odczuciu, bardzo łatwo. Nie wykonywałem strasznej pracy, nie wywierano na mnie presji, nikt tak naprawdę niczego ode mnie nie wymagał, byłem młodym zawodnikiem, startowałem sobie na luzie. Dobre było to, że trener Wierietielny cały czas utrzymywał, że to nie ja jestem liderem grupy.

Mimo że moje sukcesy były największe, on cały czas rolę lidera grupy przypisywał komu innemu, aby nie obarczać mnie odpowiedzialnością... Natomiast medal w Turynie był okupiony bardzo ciężką pracą. To były moje czwarte igrzyska, przed tym startem [w biegu ze startu wspólnego, kończącym zmagania biathlonistów – red.] byłem, można powiedzieć, załamany. Myślałem, że po raz kolejny spaprałem pracę, jaką wykonywałem przez cztery lata. Oczekiwania wobec mnie były już większe, wszystko było inaczej.

– Wydawało się, że to będzie Pana ostatni w życiu bieg na igrzyskach olimpijskich.

– Mnie wtedy też się tak wydawało. Dziś mogę powiedzieć, że lepiej byłem przygotowany do kolejnych igrzysk, w Vancouver. Niestety, tam nie zdobyłem medalu. W sporcie często tak bywa.

– W końcówce kariery i zaraz po jej zakończeniu mówił Pan, że może zająć się biznesem, jasno dawał do zrozumienia, że może zupełnie zerwać z biathlonem. To rzeczywiście były wahania czy oczekiwanie na to, jak rozwinie się sytuacja w polskim biathlonie, jaką nową rolę mógłby Pan w nim odegrać?

– Podczas posiedzenia zarządu, na którym poinformowałem, że kończę czynne uprawianie sportu, prezes Waśkiewicz od razu zapytał, czy chcę pracować w Polskim Związku Biathlonu. Odpowiedziałem, że nie, że chcę odpocząć. I przez te trzy miesiące, podczas których nie pracowałem, zająłem się sobą, poukładałem m.in. sprawy biznesowe.

Jednak po tych trzech miesiącach zaczęło mi brakować i sportu, i wyjazdów, tego życia w pogoni, które miałem przez poprzednich 25 lat. Myślę też, że dojrzałem do tego, iż jednak mógłbym spróbować pracować z młodymi zawodnikami.

– Po Pana odejściu polski męski biathlon przeżywa głęboki kryzys. Ale podobno Mateusz Janik czy Rafał Penar – 19-latkowie z prowadzonej przez Pana kadry młodzieżowej – dają nadzieję na to, że wrócą lepsze czasy.

– Poza tymi dwoma chłopakami jeszcze ktoś tam jest, także dziewczyny. Ja nigdy nie lubię operować nazwiskami. Są to bardzo młodzi ludzie. Ktoś od pochwał może za bardzo w swoich oczach urosnąć, z kolei temu, którego się w tym kontekście nie wymieni, można powiązać ręce i nogi. Sam byłem najsłabszy w klubie, a w ciągu roku zrobiłem taki postęp, że stałem się najlepszy. Nigdy więc nie wiadomo, co komu życie przyniesie... Jest jednak w tej kadrze kilka osób, które dają nam naprawdę nadzieję na przyszłość.

– Trener Sikora ma komfort pracy? Jeśli chodzi o sprzęt, zgrupowania?

– Tak. Ciężki był dla mnie pierwszy rok, bo mieliśmy bardzo ograniczony budżet, liczyliśmy praktycznie każdy grosz, a ja nie byłem jeszcze wprawiony w tych bojach, wyliczanie kosztów zgrupowań przychodziło mi z trudem. Teraz, od dwóch lat, mam już komfort, wiem, jak sobie zorganizować pracę, mam pomoc w postaci fizjoterapeuty, na zimę nawet serwismena, udało nam się to wszystko z panią prezes PZBiath Dagmarą Gerasimuk fajnie poukładać. Zawsze mogę zgłosić się o jakąś poradę czy to do trenera Adama Kołodziejczyka, czy do jego serwisu. Naprawdę nie mogę narzekać.

Dziś biegnie pięć Polek

Wczoraj w Anterselvie rozpoczęła się 6. runda Pucharu Świata. W sprincie mężczyzn triumfował Niemiec Simon Schempp. Nasi reprezentanci zajęli odległe lokaty: Grzegorz Guzik był 84., a Łukasz Szczurek 98. Dzisiaj o godz. 14.30 odbędzie się sprint kobiet, z udziałem pięciu Polek (Weroniki Nowakowskiej-Ziemniak, Krystyny Guzik, Magdaleny Gwizdoń, Moniki Hojnisz i Karoliny Pitoń). Miejmy nadzieję, że wszystkie zakwalifikują się do sobotniego biegu na dochodzenie – o 15.15 (zawody mężczyzn o 13.15). W niedzielę sztafety: o 10.45 panów, o 15 pań. Transmisje biegów kobiet w Eurosporcie, mężczyzn – w Eurosporcie 2.

(BOCH)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski