Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zmarł Bogusław Kaczyński. Zakochany w operze, sztucznych kwiatach i słonikach

Redakcja
Bogusław Kaczyński - dżentelmen w każdym calu
Bogusław Kaczyński - dżentelmen w każdym calu Fot. GRZEGORZ DEMBIŃSKI
Wspomnienie. W wieku 73 lat zmarł Bogusław Kaczyński, dziennikarz i krytyk muzyczny, jeden z najważniejszych w Polsce popularyzatorów opery i operetki. Przyczyną był kolejny udar, jakiego doznał przed kilkoma dniami. Wspomina go Jolanta Ciosek.

Z końcem ubiegłego roku umawialiśmy się na kawę w Krakowie, u Noworolskiego, gdzie tak lubił jeść sernik. Niestety, nie udało się. Zmartwiłam się, gdy okazało się, że nie komentuje w telewizji tegorocznego Koncertu Wiedeńskich Filharmoników w Nowy Rok.

Niedługo później dostałam wiadomość o drugim udarze. Kilka dni temu wysłałam do Niego maila z życzeniami powrotu do zdrowia. Zwykle pisaliśmy do siebie lub dzwonili z życzeniami świątecznymi. Dzwoniłam pięć dni temu, ale nie odbierał telefonu. I już nigdy nie odbierze, a ja nie usłyszę szarmanckiego zaproszenia na spotkanie. Bogusław Kaczyński zmarł 21 stycznia.

Słabość do kwiatów i porcelany

Spotykaliśmy się kilkakrotnie, a po udarze przebytym w 2007 roku odwiedziłam Pana Bogusława w jego wilanowskim mieszkaniu. Już był po pierwszej turze rehabilitacji, choć ślady udaru były widoczne, szczególnie w nieruchomej niemal ręce. Ale był niezwykle dzielny, jak przystało na zodiakalnego Byka. Wówczas opowiadał mi: - Uwielbiam Nowy Jork, wciąż dostaję zaproszenia z Nowego Jorku, z Chicago, ale jeszcze nie mogę latać samolotami, więc proszę o przesunięcie zaproszeń. Teraz ważna jest rehabilitacja. Uczę się wszystkiego od nowa. Gdy idę po schodach, nogi muszę stawiać prawidłowo: zaczynam zdrową - lewą i dostawiam chorą - prawą. Precyzyjnie, bo inaczej nie nauczę się chodzić. Jest coraz lepiej.

Siedziałam naprzeciwko pana Bogusława w stylowym fotelu. W jego apartamencie. Przez przeszkloną ścianę wdzierał się do salonu rozświetlony pejzaż Wilanowa wydobywając urodę zdobnych bibelotów.

- Ta róża jest z jedwabiu. Kolekcjonuję jedwabne kwiaty, starą porcelanę i słonie. Mam ich ponad dwa tysiące. Pierwszego dostałem w prezencie od Birgit Nilsson, królowej wagnerowskiego śpiewu. Podczas wspólnego spaceru w Wiesbaden zatrzymała się przed piękną witryną sklepu. Coś wyraźnie przykuło jej uwagę. Po chwili, wychodząc ze sklepu, wręczyła mi słonia - na szczęście - mówił.

Uwielbiał sztuczne kwiaty, szczególnie te jedwabne z krajów Dalekiego Wschodu. Kiedy był w Chinach i Korei, to nieustannie odwiedzał tamtejsze salony kwiatowe. To były prawdziwe dzieła sztuki. Kupował je i przywoził do Polski. Ale i prawdziwe kochał. Tarasy w jego domu, który miał w Konstancinie, to były prawdziwe ogrody Semiramidy. Kolekcjonował też porcelanę, koniecznie w kwiaty, którą podziwiałam szczególnie w postaci filiżanek zwróconych uszkiem w stronę gościa, gdy podawano mu kawę lub herbatą.

- Mój chorobliwy optymizm oraz słuchanie muzyki na słuchawkach w klinice, od rana do wieczora uratowało mi życie. Głównie muzyka Chopina. On naprawdę uzdrawia. Bo muzyka to moja miłość - podkreślał.

Lew salonowy

Zawsze był elegancki, żeby nie powiedzieć wytworny, pachnący delikatnymi perfumami, które też uwielbiał.

- To jest Fahrenheit. On ma taką niespokojną nutkę. I bardzo mi się podoba, ale ponieważ nie można używać non stop tych samych perfum, to na przemian używam też Obsession Calvina Kleina - mówił z dumą znawcy zapachowego tematu.

Publiczność go uwielbiała. Było to widać choćby w trakcie jego przygody z Krynicą, gdzie przez 28 lat- od 1984 roku - był dyrektorem Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju. Dzięki niemu ta impreza zyskała wizerunek prestiżowego wydarzenia wśród melomanów. Z wdziękiem bawił widzów anegdotami o Kiepurze i innych gwiazdach opery i operetki. Poza sceną był lwem salonowym. Mimo wielu słabostek, skłonności do egzaltacji, delikatnego snobizmu, oddziaływał swoją osobowością. Dość wspomnieć, że kiedy zabrakło Go podczas transmisji tegorocznego koncertu z Wiednia to telewizyjne spotkanie straciło ducha.

Sama bywając z kolei na Festiwalu w Łańcucie widziałam, jak znakomicie czuł się w tych zamkowych wnętrzach, w dorożkach, którymi obwoził swoich gości po parku, przed kamerą, która Go kochała. Był panem łańcuckiego życia towarzyskiego, zawsze pełen humoru, werwy, sił witalnych.

Z Białej Podlaskiej w świat

Droga kariery tego samotnego człowieka, nie była wcale usiana jedwabnymi różami i nie zawsze szczęście mu dopisywało. Wzrastał na dalekiej prowincji, w Białej Podlaskiej, w rodzinie o tradycjach szlachecko - patriotycznych. - Ojciec, żołnierz AK, do końca nie ujawnił się; wciąż powtarzał: „Nigdy nie ufaj komunistom”. Dom był skromny, ; życie w nim podporządkowane było surowym zasadom wychowawczym. Od najmłodszych lat, ja i moja siostra, wszystko musieliśmy robić bez dyskusji.

Dyscyplinę w domu utrzymywał ojciec. - Miał silną osobowość, prawdziwy macho. Posadził mnie przy fortepianie i kazał grać. Moje dzieciństwo to była praca, praca. Siedziałem na stołku i wciąż grałem.

Przed maturą przyjechał do Warszawy na przesłuchanie do prof. Paweł Lewieckiego. Ojciec ogromnym wysiłkiem finansowym umieścił syna w najlepszej średniej szkole muzycznej. Niestety, kontuzja ręki zamknęła młodemu pianiście drogę kariery artystycznej. Zdał co prawda egzamin do Akademii Muzycznej, ale na teorię.

Karierę dziennikarską zaczął od „Dziennika Ludowego”. W 1968 roku napisał pierwszy artykuł do prestiżowego „Ruchu Muzycznego”. Wkrótce pisał do hamburskiego „Opernwelt”, mediolańskiego „Gente”, „Hudebni Rozhledy” w Pradze. Magazyn „Sowieckaja Muzyka” zamówił u niego recenzję z premiery „Balu maskowego” reżyserowanego przez Franco Zeffirellego w mediolańskiej La Scali.

Wchodził w wielki świat teatru lirycznego: opery i operetki, dzięki swemu talentowi, pracowitości, a także nawiązanym kontaktom. Przypadek sprawił, że poznał wielką Adę Sari, która obdarzyła go swoją przyjaźnią. - Podczas przerwy w Teatrze Wielkim szliśmy przez hol: ja, młodziutki, szczupły chłopiec, ona - wielka gwiazda. Trzymała mnie pod rękę, a po obydwu stronach ludzie gięli się w ukłonach. Ada Sari odkłaniała się uprzejmie, ja pytałem: „Kim jest ten pan?”, a ona uśmiechnięta odpowiadała: „Nie mam pojęcia!”. Żyła jak w akwarium - opowiadał.

Uwielbienie wobec operowych div, osobowości kolorowych i władczych, wielkich sopranów dramatycznych, zaowocowało spotkaniem z największą, z Marią Callas. W 1973 roku, po premierze „Nieszporów sycylijskich” w Turynie, udzieliła mu wywiadu, co było wydarzeniem, jako że diva nie znosiła prasy.

- Myślę, że spotkała się ze mną ze względu na moją skromność; musiałem dziwnie wyglądać na tle tamtejszych osobistości - w garniturze z MHD, aksamitnej muszce i w butach z Radoskóru - mówił.

Teraz jest jak Edith Piaf

Był niezmordowany w pasji poznawania wielkiego świata opery. Z przysłowiowymi dziesięcioma dolarami w kieszeni bywał gościem widowni i sal koncertowych Wiednia, Paryża, Londynu, Mediolanu i Nowego Jorku. I pisał artykuły, także swoją pierwszą z piętnastu wydanych książek, którą zatytułował „Dzikie orchidee”. Traktowała o największych z wielkich artystach sztuki wokalnej. I przygotowywał programy telewizyjne, m.in. „Operowe qui pro quo”, „Zaczarowany świat operetek”, „Rewelacja miesiąca”. I audycje radiowe. I kierował festiwalami muzycznymi: najpierw w Łańcucie, gdzie sprowadzał wielkie gwiazdy, potem w Krynicy.

I jako dyrektor podnosił z upadku warszawską „Romę”, budując dobry zespół i repertuar. Zarażał nas swoim zachwytem nad wysoką kulturą, elegancją, sztuką pięknego śpiewu. Komplety widzów na spektaklach, oblegane gale operowo - operetkowo - musicalowe, czy też ostatnio wielki frekwencyjny sukces transmisji z Metropolitan Opera, to w dużej mierze zasługa czterdziestu lat pracy popularyzatorskiej Bogusława Kaczyńskiego. Uwielbiany przez publiczność został wybrany przez telewidzów jedną z dziesięciu największych osobowości telewizyjnych XX stulecia.

Podczas jednej z rozmów zapytałam Pana Bogusława, czy ma poczucie, że zrobił karierę. Usłyszałam: - Kilkadziesiąt lat temu, w Paryżu, odwiedziłem grób Edith Piaf. Były tam postawione tabliczki marmurowe informujące o modlitwach jej wielbicieli. Pomyślałem wtedy, że niezwykła jest taka ludzka pamięć. Do głowy mi nie przyszło, że kiedyś, za życia, sam doświadczę takich wzruszeń. Że w kilkudziesięciu miejscach na świecie ludzie będą się modlić za moje zdrowie. I te ludzkie gesty świadczą o tym, że warto było tak pracować. To jest moja kariera. To jest mój największy sukces.

Na pewno będziemy Pana pamiętać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski