– Panie Zbyszku: młodzież za Panem szaleje. Co się stało?
– Sam jestem zaskoczony. Najbardziej zdziwiła mnie propozycja od metalowców z Ex Libris. Załapałam się na swoich skrzypcach elektrycznych do jednego z ich nagrań. I zagrałem, jak chcieli – metalowo! Powstała fajna rzecz, bo ich muzyka nie polega tylko na huku, ale jest tam coś pod nogę.
– Teraz wszyscy zachwycają się Pana nagraniem z formacją Albo Inaczej.
– To z kolei big-band złożony z młodych, ale świetnych instrumentalistów po akademii muzycznej. Przygotowali pomysłowe aranże – i dla mnie to była wielka radość zagrać z nimi. To było wręcz misterium – kiedy wystąpiliśmy w Teatrze Dramatycznym, usunięto krzesełka i wszyscy śpiewali i tańczyli razem z nami.
– Pierwsi byli jednak Mitch & Mitch, z którymi wystąpił Pan dwa lata temu na OFF Festivalu w Katowicach.
– Byłem wtedy w takim szoku, że niewiele z tego występu pamiętam. Przypominam sobie jedynie, że nie daliśmy plamy, bo kiedy skończyliśmy, ludzie wołali o więcej. To był festiwal rockowy – czyli wielkie głośniki po obu stronach sceny i taki łomot, że ludzie nie mogą rozmawiać, bo nie słyszą się nawzajem. A tutaj wychodzimy na scenę – i śpiewamy piosenki sprzed czterdziestu lat, które Macio Moretti z Mitch & Mitch wyciągnął z lamusa, które mają ładne melodie śpiewane na głosy.
– Jak Pan zareagował, kiedy zgłosił się z propozycją przypomnienia Pana debiutanckiej płyty z 1976 roku?
– Początkowo byłem przerażony, kiedy pojawił się u mnie z tą propozycją. Pomyślałem wtedy: „Rany boskie, jak to się obroni?”. Przecież to utwory balladowe, orkiestrowe, w stylu Burta Bacharacha. Żeby je zagrać, trzeba było jednak coś umieć. No i okazało się, że Macio to taki polski Frank Zappa – czyli wszechstronny muzyk, który potrafi wykonać wszystko i emanuje przy tym niesamowitym luzem. Dlatego od niego nauczyłem się znowu czegoś, co trochę już zapomniałem – że muzyką można się bawić. A ostatecznym efektem naszej współpracy jest właśnie wydana płyta – „1976: A Space Odyssey”.
– Jak Pan wspomina realizację tej swojej pierwszej płyty?
– W moim życiu artystycznym nic nigdy nie zrodziło się z mojej inicjatywy. Albo ktoś coś kazał mi zrobić, albo proponował jakiś projekt. Tak też było w przypadku tej pierwszej płyty. Kiedy grałem z Ewą Demarczyk w krakowskiej Piwnicy pod Baranami, poznałem tam Wojtka Trzcińskiego. Przyjechał z Warszawy z jakąś dziewczyną, która pięknie śpiewała poezję, a on grał jej na gitarze z nylonowymi strunami. Okazało się, że to fajny muzykant – więc się zakolegowaliśmy. Kiedy potem został dyrektorem Polskich Nagrań, zadzwonił do mnie i mówi: „Zbyszek, nagrajmy płytę!”. Pomyślałem: „Co mi szkodzi?”.
– Album nie odniósł jednak wtedy wielkiego sukcesu.
– To prawda. Płyta została nagrana – i szybko popadła w zapomnienie, bo wtedy inna muzyka była modna. A ja, z Krakowa, muzyczny intelektualista, wychowany w Piwnicy pod Baranami – zupełnie do tego nie pasowałem.
– A jak to się stało, że Pan, klasyczny skrzypek, został piosenkarzem?
– Kiedyś zmontowałem z kolegami zespół i pojechaliśmy nad morze zarabiać w knajpach. Trafiliśmy do restauracji Parkowa w Świnoujściu – i tam graliśmy na dancingach. Ponieważ nikt się nie wyrywał do mikrofonu, musiałem zacząć śpiewać. To były ówczesne szlagiery: „Everybody Love Somebody” i „Delilah”. Ponieważ graliśmy do rana, kumple wpadali do nas napić się wódki, bo wszystko było już pozamykane, tylko nie Parkowa. Pewnego razu był wśród nich Andrzej Wasilewski. Ponieważ robił w telewizyjnej Dwójce program „Wieczór bez gwiazdy”, zaprosił mnie, aby wykonać w nim kilka piosenek. Zaśpiewałem coś Bacharacha, coś własnego, zagrałem na skrzypcach, trąbce i fortepianie. I tak zostałem piosenkarzem.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?