MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zostanie dobroć i poezja

Redakcja
Fot. Anna Kaczmarz
Fot. Anna Kaczmarz
Henryk Mikołaj Górecki nie udzielał wywiadów. Dla "Dziennika Polskiego" zrobił jednak wyjątek.

Fot. Anna Kaczmarz

Mówi HENRYK MIKOŁAJ GÓRECKI

Było to w 2003 roku, na jego 70. urodziny. Rozmowa do łatwych nie należała; termin wywiadu był przesuwany, a gdy podczas autoryzacji kompozytor przeczytał tekst rozmowy, tak się zdenerwował, że musiał - o czym poinformowała mnie żona - położyć się spać. Gdy wstał zadzwoniłam do niego i przesiedzieliśmy przy telefonie kilka godzin walcząc o każde słowo. W końcu wywiad ukazał się prawie bez zmian.

Dziś, tydzień po śmierci Henryka Mikołaja Góreckiego, przypominamy ten tekst, który jako ostatnia wypowiedź kompozytora nabiera zupełnie innego znaczenia.

Jubileusze zmuszają do podsumowań i refleksji. Czy zatem jest Pan zadowolony z siebie jako twórcy?

- Nie jestem facetem, który rozmyśla o tym, co zrobił źle. Było minęło. Tego już nie naprawię. To przeszłość. Trzeba myśleć o dniu dzisiejszym i aby nie popełniać błędów, które popełniało się wcześniej. Owszem, może niektóre rzeczy bym zrobił inaczej.

- Jakie rzeczy?

- Może bym trochę jęzor przytemperował i nie powiedział paru słów. Można popełniać błędy artystyczne i one są wyłącznie moją sprawą. Ale słowa wypowiedzianego już cofnąć nie mogę.

- Które słowa i do kogo skierowane chciałby Pan wycofać?

- Niedobre słowa, te, które mogły ewentualnie kogoś urazić. Na usprawiedliwienie swoje powiem: młode źrebię, to skacze. Trudno, aby 30-, 40-latek miał rozum 70-latka.

- Te słowa powiedział Pan publicznie? Padły w mediach?

- Może i tak. Nienawidzę prasy, radia i telewizji. Prasa lubi żer. Gawiedź uwielbia, jak się po pyskach okładają. Niedoczekanie wasze. Smutno mi, jak słyszę wypowiedzi innych twórców. Jak gadają i co gadają. Wtedy ciągle myślę: chroń mnie Panie Boże przed takimi stwierdzeniami. Zawsze wychodzę z założenia, że są lub byli tacy, którzy piszą muzykę lepiej ode mnie. Nie jestem pępkiem świata. I jak twierdził fajny, już nieżyjący góral: każdy dostaje swój czas i trzeba go dobrze spożytkować.

- A Pan uważa, że swój czas dobrze wykorzystuje?

- Czy ja wiem. Mógłbym trochę mniej leniuchować. Mógłbym być trochę bardziej pracowity. Może zmarnowałem wiele czasu. Ale czy nutki rzeczywiście są takie najważniejsze? Nie wiem. Wychowany jestem w myśl zasady, że sztuka to nie biznes. I to całe pisanie, że twórca zrobił to czy owo, drażni mnie. Ciągle się mówi, że jeżeli twórca pięścią rąbnie w ścianę i zrobi dziurę, to jest to dzieło sztuki. G... prawda, bo walnąć w ścianę może każdy. Aby mówić o dziele sztuki, trzeba powiedzieć, kto to jest ten twórca.

- A kto jest twórcą Pana zdaniem?

- Definicja jest krótka: twórca to ktoś, który ma to "coś". Koniec. Możemy jedynie powiedzieć, że to "coś" miał m.in. Herbert, Miłosz, Różewicz, Nowosielski. Pięknie to sformułował Zbigniew Herbert: "sztuka jest przekazywaniem ważnych doświadczeń duchowych". Szalenie mi się ta wypowiedź spodobała. To chyba najlepsza definicja. Inną, ale też fantastyczną znalazłem w "Dzienniku duszy" Jana XXIII: "rzecz zwyczajna, ale sposób niezwykły". To zdanie napisałem sobie na kartce i przykleiłem na ścianie. Do dziś mnie te słowa intrygują. Dlatego dziurę w ścianie możemy wszyscy zrobić lub wysypać kartofle na podłodze w Zachęcie, a potem je strugać, ale dziełem sztuki to nie będzie. Dziękuję Bogu, że mam to "coś", że mogę sobie pogadać z Schubertem, Mozartem, Szymanowskim, że rozumiem tę mowę. To jest niesamowita frajda.
- Pan też jako młody kompozytor robił jednak "dziurę w ścianie".

- Myśmy się wszyscy zarazili awangardą. Starzy, młodzi, średni. Najpierw była wojna, a potem socrealizm. Pani o tym uczyła się z książek, a myśmy to przeżywali na własnej skórze. U nas nie było tak tragicznie, jak w dawnym ZSRR czy w Czechosłowacji. My oporne kozły rogate, nie dawaliśmy tak się zbajerować. Nie kneblowano nas. Lutosławski, Bacewiczówna, Baird, Serocki, Markowski, Turski i inni, stworzyli jeden z najlepszych festiwali muzycznych na świecie - Warszawską Jesień. Udało im się, mimo nacisków, odwilży. Bo im chodziło o sprawę, o naszą muzykę polską. Im zawdzięczamy, że my, młodzi mogliśmy wtedy zaistnieć. Nie wiem, czy dziś ktoś by się zdobył na taki gest dla sprawy. Chcieliśmy się zmierzyć z nowością. Jaki efekt, nie mnie oceniać. Pamiętam, że wielokrotnie wtedy zastanawiałem się, co dalej. Wtedy zaczęły się odwroty. Każdy musiał wykarczować sobie ścieżkę w lesie, aby jakoś się poruszać, nie patrząc na innych.

- Ale z perspektywy lat widać, że ówcześni kompozytorzy - choć innymi drogami, poszli jednak w tę samą stronę. W końcu - upraszczając - do piękna.

- Piękno, które teraz jest tak negowane, wręcz wyśmiewane, przyszło później. Najpierw, po szeroko pojętej dodekafonii, serializmie i tak dalej, doszliśmy - tego nie było w innych krajach - do sonoryzmu. Zrobiliśmy ten krok, ale znowu rodziło się pytanie: co dalej? Powtarzać razy dwa, trzy, pięć, dziesięć. Można było. Miałbym dziś opusów 500, a tak mam tylko 80. Ale mnie się wydawało, że nie można powtarzać. Miłosz nie napisze drugiego "Orfeusza i Eurydyki". Nie da się. Rzuciło mnie na kolana, że można tak - powiem brzydko - ograny temat, tak pięknie opracować, tak przeżyć. Trzeba być wielkim Miłoszem, by taki temat jeszcze raz wziąć na warsztat. Myśmy wtedy tak pracowali. Ciągle pytali, co to jest muzyka i komu jest potrzebna. Sami rzuciliśmy się na dużą wodę i teraz ratuj się, kto może. Nie jeden utonął. Jak ktoś zdążył łapami w tę wodę bić, to się utrzymał.

- A czy to nie jest tak, że twórcy zachłysnęli się pewną wolnością, polegającą na negacji wszystkiego, co było?

- Nigdy nie negowałem. To właśnie nie podobało mi się u moich kolegów kompozytorów. Bzdurą są stwierdzenia: "ode mnie się zaczyna historia muzyki" albo "ja tworzę nową muzykę" lub "dopiero ja pokazuję światu, jak należy pisać". Zawsze byłem zafascynowany niekonwencjonalnym wykorzystaniem źródeł dźwięku na tradycyjnych instrumentach. Długie miesiące, a nawet lata spędziłem na tym, aby przestudiować, co można jeszcze zrobić. Nie chodziło mi o łamanie skrzypiec czy gryzienie klarnetu. I co? Znowu mam powtarzać? Pisać "Terminator I", "II", "III", "Rocky 38". Uczciwy twórca powie jednak stop. Przecież nie będę powielał, pisał na metry i łokcie. Dlatego szybko się skończyło, bo jeszcze krok dalej, a trzeba by sięgnąć po młotek i rozwalać instrumenty. A to przecież bzdura.
- Kiedy odkrył Pan muzykę?

- Bardzo wcześnie. Odziedziczyłem wrażliwość muzyczną po rodzicach. Będąc dzieckiem, gdy leżałem w szpitalach, słuchałem, jak orkiestry dęte w niedzielę grały na podwórkach. Do dziś pamiętam, mimo że minęło ponad 60 lat. Nie miałem jednak możliwości regularnego kształcenia. Śmierć matki, nowa rodzina, choroba, wojna. Koniec. Nadszedł 1945 rok i byłem starym koniem. A mimo wszystko ciągnęło wilka do lasu. I wyciągnęło. Nie narzekam. Formowałem się patrząc na poprzedników i tych, którzy byli wokół mnie. Uczyłem się na nich. Później dopiero moją pracę ukierunkowała średnia i wyższa szkoła muzyczna.

- Zanim jednak został Pan studentem, był już Pan nauczycielem.

- Miałem 17 lat i uczyłem w szkole powszechnej w Radosowach.

- Nawet teatrzyk Pan prowadził.

- Tak i pisałem wiersze i muzyczkę. Bezczelnie wysłałem swoje wiersze do recenzji, do pani Anny Kamieńskiej, do "Nowej Kultury". Nawet odpisała. Niestety, zgubiłem ten list. Wielka szkoda. Kiedy po kilkudziesięciu latach spotkaliśmy się w Baranowie Sandomierskim, przypomniałem jej to. Jeszcze interesowało i nadal interesuje mnie malarstwo. Trochę "pacykowałem".

- Nie maluje Pan już dzisiaj?

- Nie. Ale Żona skończyła Liceum Plastyczne we Wrocławiu, zaczęła studia plastyczne, lecz potem "przerzuciła się" na muzykę. Byłem zafascynowany van Goghiem, Cezannem, Utrillem. W muzeach siedziałem, pisałem, czytałem. To było mi potrzebne. Tak samo potrzebne jak poezja.

- W PWSM w Katowicach studiował Pan u prof. Bolesława Szabelskiego, który - co zawsze Pan mówi - ukształtował Pana. Jaki był dla Pana prof. Szabelski?

- Trafił swój na swego. Gdy starałem się do PWSM w Katowicach, to konkretnie chciałem do prof. Szabelskiego. Nie wiem, dlaczego. Coś mnie do niego ciągnęło. Nie znałem go, słyszałem trochę jego muzyki, na tyle na ile miałem możliwości. Prof. Szabelski był wspaniały dla mnie. Nie mógł być lepszy. Niczym ojciec i przyjaciel. Różnica wieku była ogromna, a myśmy - co zaproponował po moim dyplomie - mówili sobie po imieniu. To był wspaniały człowiek. Każdy problem próbowałem z nim rozwiązywać. Nasze lekcje trwały po kilka godzin. Niektórzy się pytali, o czym wy tak gadacie, zwłaszcza że Szabelski uchodził za milczka. A my paliliśmy papierosy - siekierę można było powiesić w pokoju - wypijaliśmy setki herbat i gadaliśmy. Sam już teraz nie wiem, o czym. To był profesor, który pomógł mi uporządkować wiedzę. Bo ja - to nie jest krygowanie się, lecz świadomie stwierdzenie - byłem i jestem niedokształcony. Nie miałem możliwości uczenia się od początku, tak jak moje dzieci. Zacząłem profesjonalnie zajmować się muzyką, kiedy miałem 18, 19 lat. Dziś osiemnastolatek robi muzyczną maturę. A ja nic, dudlałem coś na skrzypcach i stukałem na fortepianie. Potem jak błyskawica - tylko trzy lata - przeleciałem przez wspaniałą średnią szkołę muzyczną w Rybniku. To jej zawdzięczam, że jestem tym, kim jestem. A potem pojawił się prof. Szabelski.
- Nie pisze Pan muzyki filmowej. Dlaczego? Przecież otrzymuje Pan wiele propozycji.

- Uczciwie powiem - tylko proszę się nie śmiać - ja tego nie potrafię robić.

- Trudno mi w to uwierzyć.

- A jednak. Mnie to po prostu nie rajcuje. Jako student zacząłem pisać dla teatru w Katowicach. Broniłem się, aby nie popaść w rutynę, nie wejść w szablon. Kilka sztuk popełniłem i koniec.

- Krzysztof Zanussi Panu zaproponował muzykę do filmu "Struktura kryształu".

- Ile się nadyskutowaliśmy! I nic z tego nie wyszło. Każdy z nas miał swoje teorie. To mnie tylko utwierdziło, że do tego rodzaju komponowania się nie nadaję. Do dziś odrzucam wszystkie filmowe propozycje.

- Komu Pan odmówił?

- Ostatnio otrzymałem propozycję od Mela Gibsona, abym napisał muzykę do jego filmu "Pasja", o Jezusie Chrystusie. Odmówiłem. Nie potrafię. Boję się, że jak się wpadnie w muzykę filmową, to nie można z niej wyjść. Tylko dwóm się to udało: Prokofiewowi i Szostakowiczowi.

- Czy jest Pan zaskoczony wielkim, światowym sukcesem Pańskiej muzyki?

- Byłbym idiotą, gdybym powiedział, że mnie to smuci. Spełniły się bajki Kopciuszka. Wygrałem los na loterii. Widać ta muzyka była jednak komuś potrzeba. Nie analizuję tej sytuacji, nie tworzę do tego zdarzenia filozofii. Pisząc zawsze najpierw widzę muzyka, a potem słuchacza. Tylko szaleńcy mówią, że mają gdzieś słuchacza. Trzeba jednak pamiętać, aby nie pisać pod słuchacza, tylko dla słuchacza.

- Światowy sukces III Symfonii spowodował, że zaczął Pan otrzymywać wiele wspaniałych zamówień. Większość Pan jednak odrzucił. Złośliwi twierdzą, że taka postawa jest igraniem z losem.

- Cała twórczość jest igraniem.

- Dlaczego Pan odmawia?

- Nie wiem. Odmówiłem już kilkadziesiąt razy i to muzykom największego kalibru: dyrygentom, solistom. Zgłaszali się do mnie przedstawiciele wielkich prestiżowych filharmonii, oper, festiwali. Niektórzy czytając te słowa będą ryczeć ze śmiechu. Pomyślą sobie, ale idiota, trzeba przecież iść za ciosem. Ale ja tego nie rozumiem. Co z tego, że miałbym 10 worków po milion dolarów. I co? Co za szambo, co za łajno, co za ścierwo by ze mnie było. Zeszmaciłbym się na amen, zbisurmanił. Czy mógłbym spojrzeć Bartokowi w oczy, albo Messiaenowi czy Bachowi? Wszyscy mogli robić biznes na sztuce. A jednak tego nie robili.

- Mało kto w dzisiejszych czasach potrafi odrzucić tyle pieniędzy i sławy.

- Czy ja jestem maszynką do robienia pieniędzy? Czy pieniądz jest najważniejszą rzeczą na świecie? Jak nieszczęśliwi muszą być ludzie, którzy mają 5, 6 willi na kuli ziemskiej i prywatny samolot. I tak gonią jak psy, od jednego domu do drugiego. Po co mam mieć sto ubrań? Żeby mole mogły je jeść? Po co 5, 10 samochodów, kiedy ja i jednego nie wyjeżdżę. Po co mi sto sekretarek? Nie jednemu twórcy przydałoby się, aby tak chwilę poleżał w "poziomie". Wtedy inne myśli zaczynają przychodzić do głowy i tworzy się inna hierarchia wartości. Nasz wielki Norwid powiedział: "wiatr wszystko wydmucha i przewieje, zostaną tylko dwie rzeczy: dobroć i poezja".
- A muzyka?

- Muzyka jest pewnego rodzaju poezją.

Rozmawiała: Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski