Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zrealizowałem swoje marzenie

Redakcja
Pan Kluska siedział na tzw. dołku 48 godzin, ja i Paweł Rey - spędziliśmy w tymczasowym areszcie prawie 9 miesięcy. Ale system zadziałał podobnie. Ktoś chciał zniszczyć polskiego przedsiębiorcę - mówi Lech Jeziorny. Fot. Anna Kaczmarz
Pan Kluska siedział na tzw. dołku 48 godzin, ja i Paweł Rey - spędziliśmy w tymczasowym areszcie prawie 9 miesięcy. Ale system zadziałał podobnie. Ktoś chciał zniszczyć polskiego przedsiębiorcę - mówi Lech Jeziorny. Fot. Anna Kaczmarz
Po 7 latach został Pan oczyszczony z zarzutów oszustwa i prania brudnych pieniędzy przy restrukturyzacji Krakowskich Zakładów Mięsnych. Czuje się Pan zwycięzcą?

Pan Kluska siedział na tzw. dołku 48 godzin, ja i Paweł Rey - spędziliśmy w tymczasowym areszcie prawie 9 miesięcy. Ale system zadziałał podobnie. Ktoś chciał zniszczyć polskiego przedsiębiorcę - mówi Lech Jeziorny. Fot. Anna Kaczmarz

Z LECHEM JEZIORNYM, byłym współwłaścicielem Krakowskich Zakładów Mięsnych, przez 7 lat podejrzanym o działanie na ich szkodę, rozmawia Ewa Kopcik

- Od początku byłem spokojny o wynik postępowania w sprawie Krakowskich Zakładów Mięsnych, bo po prostu trudno było mi sobie wyobrazić, że prokurator obroni w sądzie zarzuty, jakie mi postawił we wrześniu 2003 r. Ale równie niewyobrażalne było to, że sprawa będzie się ciągnęła aż tyle lat. Oczywiście czuję się usatysfakcjonowany, że 31 grudnia ubiegłego roku zostało jednoznacznie przesądzone, iż sprawa Krakowskich Zakładów Mięsnych nie była żadną aferą gospodarczą. W 96-stronicowym uzasadnieniu postanowienia o umorzeniu śledztwa, prokurator stwierdza, że zarzuty nie miały żadnego uzasadnienia, a w niektórych przypadkach - w sensie formalnoprawnym - nawet nie mogły być postawione.

- Ale tą sprawą nie zajmował się jeden prokurator. Decyzje akceptowali jego przełożeni, o aresztach decydował sąd. Wszyscy się pomylili?

-Mogę tylko wyrazić zdumienie. Obliczyłem, że przez te 7 lat w sprawach, w których przedstawiono nam zarzuty, ponad 20 prokuratorów z różnych szczebli decydowało bądź zapoznawało się z dokumentami. Czy się pomylili, czy działali w złej wierze - nie wiem. To zdumiewające i boli. Żyjemy przecież w kraju, który chciałoby się, aby był państwem prawa, przestrzegającym podstawowych norm prawnych i etycznych. W naszym przypadku były one wielokrotnie łamane. Działano w sposób wysoce szkodliwy: nie tylko w wymiarze jednostkowym, ale i społecznym. Przecież z tego powodu, że znaleźliśmy się w areszcie, została zrujnowana nowoczesna fabryka, która dawała pracę co najmniej 300 osobom. Przed aresztowaniem znajdowaliśmy się w ostatniej fazie uzgodnień z inwestorem branżowym, który był gotów wyłożyć pieniądze na dokapitalizowanie i rozwój tych zakładów. Miało to sfinalizować trwającą ponad 4 lata restrukturyzację. Próbowaliśmy tłumaczyć, że nie jesteśmy aferzystami, tylko przedsiębiorcami, że nasza firma nas potrzebuje i że moment jest krytyczny. Niestety, nikt nie chciał słuchać tych argumentów.

- Moment zatrzymania nie był przypadkowy?

- Policjanci z CBŚ, którzy nas zatrzymywali, nawet nie kryli, że wiedzą, iż planujemy zawrzeć umowę z inwestorem branżowym. Chodziło o to - jak się wyraził prowadzący śledztwo - aby uniemożliwić nam kolejną, rzekomo niekorzystną transakcję.

- Jak wyglądało zatrzymanie?

- Przyszli po mnie do domu o 6 rano. Pomylili dzwonki i zadzwonili do moich rodziców. Mama zawiadomiła mnie, że pod furtką stoją policjanci. Wyszedłem do nich, grzecznie zaprosiłem do domu, a żona poczęstowała ich kawą. Początkowo nastawieni byli dość agresywnie, ale gdy zobaczyli normalną rodzinę, atmosfera się uspokoiła. Szczególnie, jak znaleźli w mojej szufladzie datowany na 12 grudnia 1981 r. nakaz internowania z nr. 48 w Małopolsce. Zrobiło to duże wrażenie na młodym funkcjonariuszu, co jego szef skwitował w ten sposób, że zarzuty mam pewne, a ludzie z biografią też bywają przestępcami. Niestety, zatrzymania moich kolegów nie przebiegały już tak kulturalnie. Dramatyczna scena odbyła się na przykład w domu kolegi, którego zatrzymywano 1 września, gdy jego 7-letni synek wybierał się po raz pierwszy do szkoły. Okoliczności były tak traumatyczne, że dziecko na rok przestało mówić. W innym przypadku funkcjonariusze, wychodząc z mieszkania po rewizji, zostawili na stole niezabezpieczoną broń i amunicję, na którą podejrzany miał pozwolenie. Zupełnie nie wzięli pod uwagę tego, że w domu zostają członkowie rodziny, w tym nieletni syn zatrzymanego.
- W areszcie spędził Pan prawie 9 miesięcy jako groźny przestępca. Co było najgorsze?

- Koszmarna była bezczynność, w sytuacji gdy zostaliśmy z kolegami brutalnie wyeliminowani w najważniejszym momencie dla naszej firmy, oraz poczucie kompletnej bezradności, gdy nikogo to nie interesowało - ani prokuratora, ani sędziów decydujących o tymczasowym aresztowaniu. Zupełnie jakbym tę fabrykę wybudował sobie we własnym ogródku, a korzystała z niej wyłącznie moja rodzina. Zostałem wyrwany ze swego otoczenia, bez możliwości kontaktu z najbliższymi. Pierwsze widzenie z rodziną miałem po 3 miesiącach. Listy przychodziły po miesiącu z powodu cenzury, bo przez kilka tygodni leżały w szufladzie prokuratora. Były to np. listy od mojej najmłodszej 9-letniej wówczas córki, która opisywała, co dzieje się w szkole. Moje listy do domu też szły parę tygodni, zupełnie jakby prokurator skazał mnie na utratę praw rodzicielskich. Kontakt był iluzoryczny, a przecież wiedziałem, że rodzina jest w szoku. Nikt, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie sobie wyobrazić. Grozę potęgowała medialna nagonka, wynikająca z komunikatów prokuratury. Była w nich mowa o gigantycznej aferze, o zorganizowanej grupie przestępczej, która zdefraudowała grube miliony i miała prać "brudne" pieniądze. Choć dla mojej rodziny te informacje były czystym absurdem i przeżyła ten czas z podniesionym czołem, to przeżycie w wolnej Polsce sytuacji, które zdarzały się w PRL-u, jest bardzo przykre i trudne do zapomnienia.

- Jak zachowali się wtedy znajomi, przyjaciele?

- Po prostu wspaniale: wspierali nas i bezwzględnie dawali wiarę. Skala ludzkiej życzliwości była bezcenna - doświadczyliśmy jej także od sąsiadów, w szkole, w której uczyły się córki, a także od obcych ludzi. Razem z Pawłem Reyem mieliśmy chyba największą kolekcję poręczeń znanych osobistości, jaką można zgromadzić w Polsce. Ale nie miało to żadnego znaczenia: sąd i prokuratura były głuche. I tu kolejne przykre doświadczenie: całkowicie zawiódł system, który dopuszcza instytucję poręczeń wybitnych przedstawicieli opinii społecznej. Skoro nie mają znaczenia, to po co utrzymywać tę instytucję?

- Miał Pan zarzut działania w zorganizowanej grupie przestępczej. Wiązało się to ze szczególnym traktowaniem w więzieniu?

- Należałem do grupy więźniów, która za kratami jest specjalnie nadzorowana. Od czasu do czasu stawałem więc na komisji dla niebezpiecznych przestępców. Dla mnie to był jakiś kabaret: pytano mnie na przykład, czy ktoś chce mnie odbić, albo czyha na me życie. Odpowiadałem, że na moje życie raczej nikt nie czyha, natomiast są ludzie, którzy bardzo chcieliby mnie odbić - to moje córki, jeszcze niepełnoletnie, więc boję się, że im się to nie uda.

- Spotkały Pana w więzieniu jakieś szczególne represje?

- Spotkały. Za to, że "nielegalnie" patrzyłem na własne dzieci przez okno celi przez 15 minut. To było w okresie, kiedy nie miałem widzeń i siedziałem w tarnowskim więzieniu. Dowiedzieliśmy się, że wokół więzienia, poza murem, jest pewne miejsce widoczne z okien mojej celi. Żona przyjechała tam z trzema córkami, żebym mógł je choć z daleka zobaczyć. Stały na ulicy, na mrozie. Z odległości około 100-150 metrów widziałem tylko małe punkciki, nie było mowy o przekazywaniu jakichś informacji. Żeby było mnie widać w oddali, stanąłem na oknie w jasnej koszuli i machałem do nich jakieś 15 minut. Gdzieś po godzinie przyszedł strażnik do celi i kazał mi się zbierać. Za karę umieszczono mnie w tzw. studni, czyli w celi bez widoku nieba. Siedziałem tam 4 miesiące, ale nie żałuję, bo wtedy po raz pierwszy po aresztowaniu mogłem zobaczyć swoje dzieci. Był to moment ogromnego wzruszenia.
- Z pierwszych komunikatów prokuratury wynikało, że grupa przestępcza, którą Pan kierował, ukradła 65 mln zł. Ostatecznie ile Pan zarobił na przejęciu zakładów mięsnych?

- Mogę zacytować postanowienie o umorzeniu śledztwa, w którym wprost napisano, że właściciele KZM na procesie restrukturyzacji nie zarobili nawet złotówki. Przez kilka lat nie braliśmy żadnych wynagrodzeń - ani za udział w pracach rady nadzorczej, ani w innej postaci. Uważaliśmy, że dopóki zakład nie ustabilizuje swojej sytuacji, najważniejsze są wynagrodzenia pracowników i ich los.

- Może ktoś chciał przechwycić ten biznes?

- Mam pewne podejrzenia, ale ponieważ nie mam dowodów, nie będę o tym mówił publicznie. Żeby nie powtarzać drogi prokuratura Andrzeja Kwaśniewskiego, który najpierw sformułował oskarżenia, a potem szukał dowodów.

- Prof. Wiesław Chrzanowski, były minister sprawiedliwości, porównuje tę sprawę do afery związanej z zatrzymaniem Romana Kluski, twórcy Optimusa.

- Różnica jest taka, że pan Kluska siedział na tzw. dołku tylko 48 godzin, ja i Paweł Rey - spędziliśmy w tymczasowym areszcie prawie 9 miesięcy. Ale system zadziałał podobnie. Ktoś chciał zniszczyć polskiego przedsiębiorcę - to jest wspólny mianownik. Polski urząd, jakim jest prokuratura - powołana do przestrzegania praworządności w Polsce - zniszczyła polskich przedsiębiorców. To, co szczególnie boli, to fakt, że w tym czasie polski rząd intensywnie zabiegał o inwestycje zagraniczne i udzielał bardzo bogatym, zagranicznym koncernom pomocy ze środków publicznych. Czasem sięgała ona nawet ponad 100 mln zł. My nie dostaliśmy nawet złotówki pomocy na restrukturyzację Krakowskich Zakładów Mięsnych i przeniesienie ich do supernowoczesnego zakładu. Nikt nie docenił naszych starań, skutecznie nam natomiast przeszkadzano. Zostaliśmy aresztowani, a urzędy skarbowe obciążyły nas milionowymi domiarami podatkowymi. Po latach okazało się, że nie miały one podstaw, co potwierdził Naczelny Sąd Administracyjny. To bardzo boli.

- Wciąż ciążą na Panu zarzuty związane z działaniem na szkodę Polmozbytu. Według prokuratury mechanizm przejęcia tej firmy był podobny jak w przypadku zakładów mięsnych. W obydwu sprawach kluczowe były opinie biegłych, którzy w pierwszym wypadku stwierdzili nieprawidłowości, a w drugim - że do przestępstwa nie doszło. Skąd tak rozbieżne oceny biegłych?

- Wiem tylko tyle, że prokuratura zamówiła opinie u biegłego, który oględnie mówiąc, nie cieszył się najlepszą reputacją i sam został oskarżony w innym procesie, bo wykazał się nierzetelnością. Wiem też, że został on polecony przez naczelnika skarbówki kontrolującego Polmozbyt, jako jego dobry znajomy. Tego samego naczelnika, który zainicjował obydwa postępowania, składając doniesienie do prokuratury. Opinia, którą sporządził biegły w sprawie Polmozbytu, została zakwestionowana przez sąd. Natomiast biegły ten nie zdążył zrobić opinii w sprawie zakładów mięsnych, gdyż - według informacji prokuratury - rozchorował się. Kolejna ekipa biegłych inaczej już oceniła procesy gospodarcze w tych zakładach.
- Wielokrotnie Pan mówił, że stosowano wobec Was tzw. areszty wydobywcze i przez 9 miesięcy pobytu w celi nawet nie był Pan przesłuchiwany. Tymczasem prokurator twierdzi, że konsekwentnie odmawiał Pan wyjaśnień i dowodzi, że wezwania na przesłuchanie mogłyby zostać potraktowane jako nękanie...

- To jakieś szaleństwo. Ja nie słyszałem, żeby aresztant przed przesłuchaniem najpierw był sondowany, czy będzie coś mówił, czy nie i czy będzie to uważał za nękanie. Strażnik wywołuje z celi aresztanta, a ten dopiero w trakcie przesłuchania ma prawo odmówić wyjaśnień. Nie ma żadnych protokołów, z których wynikałoby, że zostałem wezwany na przesłuchanie i odmówiłem zeznań. Odmówiłem ich tylko w dniu opuszczenia aresztu, bo z reguły takie wyjaśnienia są podejrzane.

- Kilku oskarżonych w wątku Polmozbytu przyznało się jednak do winy.

- System, który polega na tym, że najpierw się aresztuje, a potem szuka dowodów, jest skuteczny. Jeden z kolegów już pierwszej nocy po aresztowaniu został pobity przez współwięźnia. Inny - omal nie stracił oka, bo zaatakował go narkoman na głodzie, z którym siedział w celi. Areszt dla normalnego człowieka to nie tylko ograniczenie wolności. Więzień po wyroku ma swoje prawa, aresztant może nie mieć widzeń, korespondencji, nie chronią go przepisy odbywania kary, jest pod rygorem prokuratora, który de facto wszystko może. Do tego dochodzi niewyobrażalna ciasnota w więzieniach. Po jakimś czasie ludzie się załamują i nie zastanawiają się już, czy coś zrobili, czy nie, tylko co zrobić, by stamtąd wyjść.

- Pan też myślał, żeby przyznać się do winy?

- Nigdy! Miałem tak ogromne poczucie bezsensu tej sytuacji - że siedzę, a los zakładów jest niepewny - że pierwszym moim odruchem po aresztowaniu było rozpoczęcie głodówki. Byłem zdecydowany, tym bardziej że już wcześniej w czasie internowania podjąłem taki protest. Bałem się jednak, że zbytni rozgłos może zaszkodzić negocjacjom z inwestorem branżowym, który miał wejść do fabryki. Nie chciałem zaczynać głodówki bez konsultacji ze światem zewnętrznym. Adwokat na pierwszym widzeniu przekonał mnie, że to nie ma sensu. To jedyna rzecz, której dzisiaj żałuję. Rozmowy z inwestorem szybko się zakończyły, nikt przecież nie robi biznesu z ludźmi, którzy siedzą w więzieniu. W tym czasie kilka znanych osób napisało protest do rzecznika praw obywatelskich. Ale, ku zdumieniu wszystkich, rzecznik odpowiedział, że prokuratura go poinformowała, że wszystko dzieje się zgodnie z prawem...

- Kiedy uzyskał Pan wgląd w materiały śledztwa?

- W wątku Polmozbytu - w czerwcu 2005 r., czyli kilka tygodni przed skierowaniem aktu oskarżenia do sądu. Dostęp do akt związanych z zakładami mięsnymi otrzymałem późną jesienią ubiegłego roku, czyli po 6 latach od postawienia zarzutów i aresztowaniu. Dziś wiem, dlaczego - w tych aktach po prostu nie było żadnego dowodu, że popełniliśmy przestępstwa.
- Był przecież zespół zadaniowy powołany przez ministra finansów, który kontrolował wszystkie transakcje objęte zarzutami.

- Trudno mi komentować kulisy powołania tego zespołu. Faktem jest, że wysocy dygnitarze z ministerstwa finansów i sprawiedliwości w listach przewodnich do załączników, opisujących różne transakcje, sugerowali przestępstwa. Sęk w tym, że w opisywanych transakcjach już ich nie wskazywano. Główny motyw tych pism, to rzekome nieprawidłowości przy prywatyzacji i żadnych dowodów na tę okoliczność. Były one wytyczną do działania prokuratora.

- Gliwicka prokuratura - na skutek Pana doniesienia - bada w tej chwili kulisy tych postępowań i ewentualnego przekroczenia uprawnień przez prokuratorów prowadzących i nadzorujących śledztwo. Na co Pan liczył, składając to doniesienie?

- Generalnie liczyłem na to, że wreszcie organy państwa zmierzą się z rzeczywistością i okolicznościami tego śledztwa. Nie utraciłem definitywnie wiary w polskie państwo. Pomimo błędów urzędników ciągle mam wiarę, że to państwo jest w stanie się samo naprawić, wskazać nieprawidłowości i odpowiedzialnych za nie. Po to, żeby oszczędzić innym przedsiębiorcom podobnych dramatycznych doświadczeń.

- Będzie Pan występował o odszkodowanie za niesłuszny areszt?

- Nie podjąłem jeszcze decyzji.

- Jak ta sprawa wpłynęła na Pana życie?

- Przestawiła je na inne tory - w sensie podejścia do życia i do miejsca, w którym się żyje. Mogę tylko powiedzieć, że od chwili aresztowania, i od wyjścia z więzienia jakaś część mojego umysłu, serca i duszy jest zamrożona. Nie da się użyć innego słowa. W sytuacji, gdy człowiek jest podejrzany, trudno każdemu tłumaczyć, że zarzuty są karczemne. Gdzieś w podświadomości kryje się pytanie, czy partner w biznesie wie o nich, co podejrzewa? Zawsze jest jakiś hamulec wewnętrzny, który człowieka wstrzymuje. Szkoda mi tego czasu. Wcześniej mieliśmy parę pomysłów na przedsięwzięcia, które mogłyby dobrze służyć Krakowowi i gospodarce. Czy uda mi się odzyskać siły i potrzebny do tego entuzjazm - nie wiem. Umorzenie śledztwa zrzuca spory ciężar i daje satysfakcję w postaci jednoznacznego stwierdzenia, że żadnego przestępstwa nie było. Otwiera to nowy rozdział, ale jak mówi poetka, nic dwa razy w życiu się nie zdarza.

- Patrząc z perspektywy czasu, nie żałuje Pan swej inwestycji w zakłady mięsne?

- Czuję satysfakcję, ilekroć jestem w Galerii Kazimierz, zwłaszcza w jej zabytkowej części, bo dzięki mojej decyzji jeszcze z lat 90., dzięki ogromnej pracy i determinacji włożonej w nasz projekt rewitalizacji starej Rzeźni Miejskiej rozkwitła cała dzielnica. Zrealizowałem swoje marzenie, a "nowe" Grzegórzki otworzyły się na Wisłę.

Rozmawiała: Ewa Kopcik

Pytania bez odpowiedzi

Jakie dowody przesądziły o aresztowaniu byłych właścicieli Krakowskich Zakładów Mięsnych, skoro po latach prokuratura stwierdziła, że nie było przestępstwa? Kto jest odpowiedzialny za upadek fabryki? Dlaczego wyjaśnienie sprawy zajęło prokuraturze aż 7 lat? Kto odpowiada za błędy urzędników?
Te pytania chcieliśmy zadać prok. Andrzejowi Kwaśniewskiemu z Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie, który w 2003 r. rozpoczął śledztwo, postawił podejrzanym zarzuty i wnioskował o ich aresztowanie. Nie chciał jednak z nami rozmawiać. - Nie czuję się kompetentny, aby rozmawiać na temat umorzenia tego śledztwa - usłyszeliśmy jedynie.

Prok. Wojciech Miłoszowski z tej samej krakowskiej Prokuratury Apelacyjnej mówi: - Nadzorowałem tę sprawę tylko do 2005 r., potem mnie z niej wyłączono i nie wiem, co działo się w śledztwie. Nie pamiętam szczegółów, ale na pewno zarzuty były udokumentowane. Zażalenia na tymczasowe areszty rozpatrywał przecież sąd, który nie dopatrzył się żadnych uchybień ze strony prokuratury. Zarzut, że prokuratura odpowiada za upadek zakładów, jest absurdalny. To było wielowątkowe śledztwo, jedno z poważniejszych w Krakowie. Chodziło o prawne przestępstwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski