Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zwycięży większa wyobraźnia

Redakcja
Jan Kanty Pawluśkiewicz Fot. Wojciech Matusik
Jan Kanty Pawluśkiewicz Fot. Wojciech Matusik
Z JANEM KANTYM PAWLUŚKIEWICZEM o 70. urodzinach, grupie Anawa, muzyce filmowej i teatralnej oraz "domniemaniu futurologicznym" na temat Sądu Ostatecznego - rozmawia Wacław Krupiński

Jan Kanty Pawluśkiewicz Fot. Wojciech Matusik

- Patrzysz na swoje zdjęcia, zabójczo przystojnego kruczoczarnego młodzieńca z brodą i...?

- Mój Boże, jakby powiedział Janek Nowicki. Widzę, że zacząłeś od łatwego pytania, na które zawsze trudno odpowiedzieć. Mnie łatwiej - nie patrzę, bo tych zdjęć nie mam, a poza tym przeszłość mnie nie ciekawi. Nie ma sensu jej rozpamiętywać. Nieraz coś wyskoczy z pamięci; zwłaszcza sytuacje rozpaczliwe, kiedy to roztrwaniałem pieniądze, których mi dzisiaj brakuje.

- To pewnie i ukradzione auto pamiętasz.

- Też byś pamiętał. A miało być tak pięknie. Pojechałem do Łodzi na rozmowę o muzyce do filmu, którego producentem miał być Amerykanin, a narratorem - Robert de Niro. Rozmowy przebiegły bardzo miło, zatem, choć nie padła wysokość kontraktu, wyszedłem z nich z poważnymi oczekiwaniami. Po chwili nastrój mój odmienił się całkowicie - moje czarne bmw 535i zostało uprowadzone w nieznanym - przynajmniej mnie - kierunku. Dodatkowo w Krakowie zorientowałem się, że od dwóch miesięcy miało nieaktualne ubezpieczenie. Dwa dni później z Łodzi nadeszła wiadomość, że film także jest - nieaktualny.

- 70. urodziny nie są pewnie jeszcze okazją do podsumowań...

- To wyraźnie przykra sprawa. I jak do każdej przykrej sprawy trzeba się przyzwyczaić. A potem jest już znacznie lżej. Możesz mieć to w dupie.

- Kiedyś liryka, nostalgia w piosenkach Anawy, potem coraz częściej żart, konwencja buffo - co objawiło się tak mocno w Twej operze "Kur zapiał". Która z tych twarzy jest Ci bliższa?

- Zawsze towarzyszyła mi skłonność do żartu, by nie powiedzieć - dokuczliwości. W Anawa też zaczęliśmy od kabaretu, od żartów, może nawet wygłupów. Ale fakt; te moje dwie natury wciąż się spierają. W "Ogrodach Jozafata" sięgnąłem słowami Dantego do piekła, ale wcześniej, dzięki wierszom Leszka Aleksandra Moczulskiego, zbliżyłem się w "Nieszporach ludźmierskich" do nieba. Zamknięcie się w ramach jednej stylistyki czy estetyki, jednego rodzaju sztuki by mnie zmęczyło. Zatem dla własnego dobra lubię się zanurzyć w dziadostwie, poniżeniu, żeby się przez to trochę oczyścić. Bawi mnie żart, po czym, oczyszczony przez niego, chcę mówić serio, przez co ów ton serio jest prawdziwszy.

- Gdy kiedyś w rozmowie przypomniano Ci słowa Gwendolyn Bradley, która Cię wielce komplementowała, powiedziałeś: "Ona chyba nie zna mojej czarnej duszyczki". Co ona kryje?

- Zazdrość i zawiść, które to uczucia nie są mi obce. I nieraz wręcz je pielęgnuję. Bo są elementem napędowym. Inni nazywają to ambicją, bo to szlachetniej brzmi.

- Szukasz, porzucasz i idziesz w coś innego - to z niecierpliwości?

- I pewnej irytacji. Z Markiem zrobiliśmy tyle, na ile było nas razem stać. To były cztery lata. Potem nie miałem już motywacji. Podobnie było z muzyką teatralną. Osiągnąłem pewien próg, poza którym przestało mnie to interesować. Jedynie film mnie nie przestał interesować nigdy, on ma zbyt poważne argumenty finansowe. Niemniej zawsze staram się to, co zaczynam, doprowadzić do końca. Trzy lata pisałem "Harfy Papuszy", a potem jeszcze przejechałem z Krzyśkiem Jasińskim 20 tys. kilometrów, by zebrać pieniądze na ich wystawienie.
- A malarstwo, Twój żel art, któremu się oddajesz...?

- Jest trochę nawiązaniem do tego, czego uczyłem się na studiach architektury. A poza tym po pewnym czasie masz w sobie pewną śmiałość. Nie interesują cię konwenanse, już nie boisz się, że ci zarzucą arogancję. Już nie są tak istotne opinie krytyków...

- Ty nieraz przyznawałeś się do ignorancji, na przykład przedstawiając swój koncert fortepianowy "Liściany kolczyk". Mówiłeś "napisałem koncert fortepianowy, choć nie znam jego bezwzględnych reguł"...

- Ale jak go już zrobiłem, to je poznałem. Jak pisałem "Kur zapiał", który miał być operą, też się na niej nie znałem. Krzysiek Jasiński, którego namówiłem, by ją reżyserował, też się nie znał. Poszliśmy więc na spektakl operowy, tyle że akurat tego dnia w Operze Krakowskiej wystawiali balet. Nigdy nie ukrywałem, że pociąga mnie sprawdzanie się w różnych rzeczach - nawet pozostających poza moją kompetencją, leżących w rejonie pozornie zabronionym. Porwałem się więc w ostatnich 20 latach na duże formy muzyczne nie bacząc na cenę psychiczną, bez względu na to, że mogę zostać przywołany do porządku za swą odwagę... Że mnie spotka chłosta.

- I spotkała. Pamiętam, co pisał na łamach "Tygodnika Powszechnego" zmarły ostatnio muzykolog i krytyk muzyczny Andrzej Chłopecki.

- Trochę mi się oberwało, ale głównie Zbyszkowi Preisnerowi. Za to znaleźliśmy się w dobrym towarzystwie - obok Paula McCartneya.

- Już dawno wyznałeś mi, że jak jesteś przekonany, iż napisałeś dobrą muzykę, to krytyka może pisać, co chce...

- To jest oczywiście wyraz zadufania. Ale jakbym się przejmował krytyką, to bym musiał na przykład pisać drugi koncert fortepianowy - lepszy. A mnie już się nie chciało. Najgorsze, jak ktoś mówi "To jest nudne". To bardzo boli, nawet jeśli wypowiadający taką opinię nie jest muzycznym erudytą.

- Skoro o tym mówisz, to pewnie usłyszałeś...

- Kiedy zacząłem pisać muzykę ilustracyjną, stosowałem tzw. motyw obsesyjny, co, jak słyszałem, bywało nudne. Zatem skorzystałem z mądrego przysłowia: nie ten ogrodnik, co umie sadzić, a ten, co umie ciąć.

- A ile razy miałeś przekonanie, że napisałeś dobrą muzykę?

- Po "Nieszporach ludźmierskich", po "Harfach Papuszy", a wcześniej po stworzonym z Markiem Grechutą musicalu "Szalona lokomotywa". I kilka piosenek napisałem tak, że lepiej się nie da, a przynajmniej ja bym i dziś nie umiał - "Nie dokazuj" albo "Serce". I na pewno miałem takie przekonanie skomponowawszy część muzyki filmowej - na przykład do "Tragarza puchu" Janusza Kijowskiego, do filmów Falka, do "Pułkownika Kwiatkowskiego" Kutza... Generalnie w latach 70. i 80. nie było tak źle. Satysfakcję przyniosła mi także muzyka do sztuki Różewicza "Spaghetti i miecz", w reżyserii Kazimierza Kutza, za którą otrzymałem Nagrodę Ludwika...
- Trudno się pisze dobrą muzykę teatralną?

- Nie; no trzeba posiedzieć trochę... Jednakże jest warunek, który wymaga spełnienia. Jest nim reżyser, który ma ideę spektaklu. Podkreślam - ideę; nie daj Bóg, jak ma pomysły muzyczne. To katastrofa! A są tacy reżyserzy, którzy jeszcze do tego ciągle narzekają...

- Powiesz kto?

- Felek Falk jest w tym mistrzem. Choć udało się nam parę filmów zrobić - "Wodzirej", "Szansa", "Bohater roku", a w teatrze choćby "Śmierć komiwojażera". Nie przypadkiem pisanie muzyki teatralnej nazywam zdobywaniem kochanki. Teatr jest podobnie kapryśny jak kobieta i podobnie nie daje gwarancji, że go zdobędziesz. Ale próbować trzeba.

- Wiele razy przenosiłeś tematy piosenkowe do teatru, tematy filmowe na estradę, z teatru do filmu...

- "Nieszpory ludźmierskie", które miały premierę równo 20 lat temu i do dziś są grane, w połowie są wyjęte ze śmietnika muzyki filmowej i teatralnej. Piosenki z płyty "Con sensus" są w większości tematami filmowymi. Takie powroty są kapitalne. Po pierwsze, trzeba się kolejny raz uporać z tym samym tematem, aranżując go zupełnie na nowo. I koniecznie lepiej. A to wspaniale kształtuje warsztat, rozwija.

- Po latach, gdy architektura uwolniona jest z administracyjnych ograniczeń, z pęt socestetyki itd. nie żal Ci tego zawodu?

- Nie. Studiowanie architektury było wielkim szczęściem. W zapapranym dziadostwie lat 60. dawała szanse poznawania historii sztuki, architektury, dawała kontakt z cywilizacją śródziemnomorską, pozwalała czuć się jej częścią. Później mój zapał mocno zmalał. Marek po latach zrobił dyplom, ja nie. Cóż, mnie się zawaliła w Nowym Targu karczma, która miała być przedmiotem mej pracy. Uznałem to za fakt rozstrzygający.

- W Twojej postawie artystycznej, ba, w Twoim ubiorze jest także dwoistość - elegancja zespolona z nonszalancją.

- To jest chyba intuicyjne. Trudno było udawać elegancję przy skromnych możliwościach, zatem przy całej roztropności, pojawiała się i bezradność, a stąd już krok do nonszalancji.

- Wyobraźnia, żarliwość, arogancja, odwaga, bezkompromisowość - które z tych słów jest Ci najbliższe.

- Wyobraźnia. Jej jest podporządkowane wszystko. W niej najpełniej zawiera się humanizm. Kto ma większą wyobraźnię - zwycięży.

- Którzy ze spotkanych artystów byli dla Ciebie najważniejsi?

- Spotkanie z Markiem Grechutą było bardzo ważne, a wcześniej z Tadziem Kalinowskim, z którym godzinami słuchaliśmy jazzu... Po 5-6 godzin dziennie. Byliśmy jazzowymi erudytami. A propos, ostatnio od pewnej pani usłyszałem: "On bardzo dużo czyta, on jest taki eurydyka".

- Zarazem ten jazz nijak się nie przełożył na muzykę Anawy.

- Myślę, że z Markiem chcieliśmy intuicyjnie odejść kompletnie od tego, co proponowała ówczesna muzyka młodzieżowa, od bigbitu, stąd to pójście w świat skrzypiec, wiolonczeli...
- Wróćmy do tych ważnych dla Ciebie postaci.

- Bardzo ważne też było spotkanie z Tomkiem Zygadłą, z którym współpracowaliśmy 20 lat, i z Krzyśkiem Jasińskim, gdyby nie on, nie powstałyby "Szalona lokomotywa", "Kur zapiał" ani "Harfy Papuszy", ważny był dla mnie Kazimierz Kutz, i bezwzględnie Piotr Skrzynecki. I Leszek Aleksander Moczulski, który ofiarował mi tyle pięknych, mądrych tekstów. A może powinienem zacząć od Halinki Jarczyk, która od lat wspiera mnie nie tylko jako szef muzyczny wielu projektów... Do artystów dodam też Antoniego Nowaka, dyrektora Euroregionu Tatry, ale i twórcę spotkania siedmiu kultur pogranicza polsko-słowackiego "Od Ladislawa Medyanszkeho do Jana Kantego Pawluśkiewicza".

- 10 lat temu skomponowałeś wspomniane "Ogrody Jozafata" będące, jak to nazwałeś, "domniemaniem futurologicznym" na temat Sądu Ostatecznego. Przypomnijmy; Dolina Jozafata, lub Józafata, to miejsce, gdzie według proroctwa Joela, dojdzie do tego sądu... Jak się ma taką wizję, to pewnie milej się zbliżać w stronę Nieuchronnego.

- Nie wiem, czy milej, na pewno bardziej intrygująco. Wyobraź sobie, że spotkają się znów wszyscy - ci z nieba, i ci, co odpokutowali, w czyśćcu, ci z piekła, i że nastaje czas absolutnej radości, uciech - także tych ziemskich, tylko w jeszcze większym wymiarze. Ale też czas twórczości. A będą najlepsi muzycy, począwszy od Nowojorskich Filharmoników po tych od Karajana. I może będą chcieli zagrać coś właśnie na tę okazję. A ja im wtedy zaproponuję "Ogrody Jozafata"...

- Bardzo przyjemnie sobie to wymyśliłeś.

- Na pewno warto to mieć w saku.

- Ostatnio pracowałeś nad muzyką do filmu Krauzów o Papuszy...

- Uważam, że od czasów Anawy to coś najciekawszego, co zrobiłem. A początkowo byłem z lekka przerażony. Gdy zapytałem znakomitego skrzypka, szefa cygańskiego zespołu, z którym miałem nagrywać, czy zna nuty, usłyszałem: "Znałem". "Czyli uczył się pan zapisu nutowego?" - dociekałem. "Tak, ale potem od tego odstąpiłem. Teraz już nie znam".

- Powiedziałeś siedem lat temu, że "w naszych czasach mocno przyheblowany został cokół, na którym artysta był kiedyś umieszczony".

- Wystarczy posłuchać, kogo się określa mianem artysty, mianem gwiazdy...

- To zostawmy. Chcę tylko zapytać, jak wygląda Twój cokół...

- Nie żartuj. W ogóle nie wygląda. Wizja siebie na cokole to prosta droga do inercji. To artystyczna śmierć. I to bez ogrodów Jozafata w saku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski