Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Życie jest piękne"

Redakcja



Zanim dzięki temu filmowi zyskał nadzwyczajny rozgłos w świecie, Roberto Benigni był już najpopularniejszym komikiem we Włoszech. Do środowiska teatralnego i telewizyjnego wszedł - "z wielkim tupetem", jak wspominają jego rodacy - w pierwszych latach siedemdziesiątych. "Jego osobowość, mimika, bogaty i niepohamowany potok wymowy zainteresowały filmowców", zadebiutował więc na ekranie w r. 1977 najpierw jako aktor, a potem także reżyser. Grał u Marca Ferreri i u Felliniego ("to tak, jakby elektryk współpracował z Edisonem") oraz u Jarmuscha, widziany przez nas m.in. w "Poza prawem", kasowym przebojem stał się jego własny "Johnny Wykałaczka".
46-letni Benigni jest synem toskańskiego robotnika rolnego bez ziemi (stąd zapewne przekonania komunistyczne, we włoskim wydaniu). Jego ojciec był przez dwa lata więziony przez nazistów w obozie pracy, gdzie "zachowywał się jak zwierzę, które chciało przeżyć, które przetrwało ten okres, próbując za wszelką cenę znaleźć okruch normalności". Wrócił stamtąd jak szkielet, ale dzieciom opowiadał zdarzenia za drutami tylko od zabawnej strony. To najwcześniejszy ślad, jaki mógł zaważyć na koncepcji filmu "Życie jest piękne", bulwersującego widza komediowym ujęciem tematu Zagłady. To nawet więcej: groteskowa licentia poetica. Wet za wet: za absurd grozy - absurd humoru...
Przełamanie konwencji, danie sprawie nowego wyrazu, oryginalność i siła tej zuchwałej wizji uwiodły jurorów na całym świecie, bardziej - moim zdaniem - niż "czyste" walory artystyczne, za które właśnie padły nagrody w Cannes, Felixy i Cezary oraz aż siedem (no, nie...!) nominacji do Oscara za najlepszy film zagraniczny, za scenariusz, za muzykę, za montaż, za zdjęcia oraz oczywiście dla aktora i reżysera. Opinie odbiorców jednak się spolaryzowały. Wydawałoby się, że najbardziej miarodajne byłyby głosy z kręgu ludzi ocalałych z Holocaustu. Mówią oni, że już niepotrzebne jest dalsze dawkowanie przerażających obrazów, że film afirmuje życie i człowieczeństwo zachowane w nieludzkich warunkach.
W Jerozolimie zasadzono Benigniemu "drzewko sprawiedliwości" - wbrew temu, co słychać z drugiej strony: że owszem, za sto lat, ale teraz lepiej byłoby, żeby nie powstał taki niefortunny, a nawet szkodliwy film, bo fałszuje prawdę, stanowi mistyfikację i służy tym, którzy w ogóle negują istnienie hitlerowskich obozów śmierci. Benigni mówi, że tego tematu nie zamierzał "wykorzystać" do czegokolwiek - szukał miejsca najintensywniejszych dramatów, a w kacetach rozgrywała się tragedia par excellence, wszedł więc w centrum koszmaru, w sam środek zbrodniczego szaleństwa i żydowskiej martyrologii. To wyjaśnienie może tłumaczy intencje, ale nie zmniejsza konsternacji.
Z niemiłym zakłopotaniem patrzy się na ekran, biorąc pod uwagę nie zamiary reżyserskie, ale sposób ich realizacji. "Życie jest piękne" dzieli się (właśnie się dzieli!) na dwie połowy. Najogólniej mówiąc, pierwsza ukazuje miłość do kobiety (Nicoletta Braschi to prywatnie żona Benigniego), druga - do 5-letniego synka. Pierwsza wyrasta z tradycji slapstickowej burleski kina niemego - ludzie zderzają się więc ze sobą i zamieniają kapelusze, zawodzą hamulce w samochodzie, rozbite jajka ściekają po głowie i na tę głowę spada doniczka z parapetu, koń zaś pomalowany jest na zielono. Część druga różni się zasadniczo - nie tylko scenerią, a jeśli jest w pewnym stopniu podobna, to poprzez osobę Roberta Benigniego.
Poprzez postawę i charakter bohatera. Kontrast uległ zatarciu i to, co na terenie obozu ma być aktem skrajnej desperacji, mogłoby wynikać z wesołkowatej kreacji Benigniego, z usposobienia klauna, roześmianego wciąż od ucha do ucha i bez opamiętania rozgestykulowanego, który w partii pierwszej błaznuje brawurowo, ale z nieco sztucznym napędem. Mówi się przy tej okazji o chaplinadzie ("Dyktator"), o Keatonie, o Allenie - tak, ale tamci tragikomicy z poważną twarzą przyjmowali własną niezręczność lub przeciwności otoczenia, gdy u Benigniego brak refleksji. Lekkomyślność, nieświadomość niebezpieczeństwa? A może właśnie stąd zrobiony został krok w kierunku stworzenia iluzorycznej fikcji, gry wyobraźni, zabawy na punkty?
Dziecko, bardzo wdzięczne, usprawiedliwia działania bohatera i sceny z nim są wzruszające, jakkolwiek dzieją się w sytuacji generalnie niemożliwej, choćby Benigni nie wiem jak realistycznie przedstawiał ówczesne akcesoria (mundury, pasiaki, prycze, kowadła). Jego credo brzmi: "Świat filmu to świat infantylny, a aktor jest jak dziecko. Robimy kino, jakbyśmy się zabawiali, smarując się czekoladą...". Gdybyśmy zatem przyjęli punkt widzenia i mentalność dziecka, to nie dręczyłoby nas uczucie zażenowania i nawyk pamięci - ale tak się nie da. Benigni zwierza się na wstępie filmu, jak trudno było mu opowiedzieć tę historię, by stworzyć melanż sprzecznych elementów. I baśniowa tu poetyka, i surrealizm, i fizyczna witalność, walka o przeżycie, "śmiech pusty i trwoga". Gag i dreszcz.
Władysław Cybulski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski