Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie na puentach

Redakcja
-Gdy powiedziałam Przemkowi Śliwie, choreografowi i prezesowi fundacji baletowej, o naszym spotkaniu, krzyknął radośnie: Cudownie, bo Grażyna to historia krakowskiego baletu! Co Pani na to?

Z GraŻynĄ KaraŚ, tancerką, rozmawia Jolanta Ciosek

   - Ściślej rzecz ujmując - dwudziestu przetańczonych w nim lat.
   - Zatem w rodzinie państwa Karasiów zrodziły się dwie historie, bo pierwszą zapisał Pani ojciec, Adam, legenda krakowskiej fotografii.
   - Ojciec był na pewno najstarszym krakowskim fotografem, bo swój zakład prowadził już przed I wojną. Jako pierwszy założył z bratem prywatną wytwórnię filmową. Do dziś pozostały po nim szyldy "Bracia Karaś Film" i sprzęt fotograficzny własnej konstrukcji. Przez zakład przy ul. Szewskiej 12 przewinął się niemal cały Kraków i sporo gości zagranicznych - był bardzo popularny.
   - Trudno się dziwić - robił świetne zdjęcia, a do tego ta niesamowita atmosfera, z której zakład słynął.
   - Wszędzie było sporo teatralnych rekwizytów, dekoracji. Ojciec puszczał nastrojową muzykę - miał wspaniałą płytotekę - sadzał delikwenta i zaczynał opowiadać niesamowite lub zabawne historie, aby wprowadzić gościa w stosowny nastrój. Wyobraź sobie, jesteś w górach, wiatr, burza, przed tobą skarpa, poślizgnąłeś się... Opowieść miała wywrzeć pożądany przez niego wyraz twarzy. Bardzo lubił robić portrety, fotografować ciekawe twarze, których studiowaniu potrafił poświęcić cały dzień.
   - No i słynne fotomontaże...
   - O tak, był niewątpliwie jednym z pierwszych w Polsce, którzy robili fotomontaże, nazywane przez niego "fotoraturą". To była jego pasja. Na zapleczu leżały trupie czaszki, piszczele wykorzystywane do montaży. Witryna zakładu była fotograficzną "gazetą", w której komentował aktualne wydarzenia. Cały czas śledził też wszystko, co działo się w Krakowie, uważając, że w jego mieście nie może zdarzyć się nic bez jego wiedzy.
   - Wyobrażam sobie te stosy zdjęć, które ojciec zrobił Pani, małej i dużej tancerce.
   - Wręcz przeciwnie, stanowiłam trudny obiekt do fotografowania - ruchliwa, niespokojna, wciąż gdzieś pędziłam. Ojciec, człowiek wielkiej precyzji, nie miał do mnie cierpliwości. W przeciwieństwie do mamy - anioła dobroci, która znosiła jego fanaberie. Miał ogromne poczucie humoru, którym wszystkich rozbrajał. Był to cudowny, ale trudny człowiek. Pracował do końca, do 90. roku życia. Jeszcze parę godzin przed śmiercią umawiał się ze mną na robienie kolejnych ujęć mostu Dębnickiego.
   - Dlaczego więc Pani, zamiast chwycić za aparat, aby kontynuować rodzinne tradycje, sięgnęła po baletki?
   - Może to błąd? Bardziej jednak żałuję, że nic nie wyszło z pomysłu stworzenia atelier Adama Karasia. Przekazaliśmy Muzeum Historii Fotografii niezwykłe zbiory zdjęć, archiwalną płytotekę, urządzenia i aparaty. Niestety, wszystko pewnie w większości zgniło już w magazynach.
   - Smutny finał kawałka historii Krakowa, ale wciąż nie wiem, skąd się wzięły u Pani baletki?
   - Wyrastałam w otoczeniu artystów. Aktorzy, śpiewacy, kompozytorzy, malarze, filmowcy bywali nie tylko u ojca w zakładzie, ale i w naszym domu, który zawsze był pełen ludzi. Do obiadu często zasiadaliśmy w kilkanaście osób. Artyści z "Piwnicy pod Baranami" bywali u nas niemal codziennie, z Piotrem Skrzyneckim na czele. Wyrastałam pod wielkim urokiem i wpływem jego osoby. Gdy "piwniczanie" wracali w środku nocy z balangi, wpadali do mnie o drugiej nad ranem, mama zrywała się na równe nogi i o trzeciej podawała wszystkim świeże placki ziemniaczane.
   - Ojciec nie protestował?
   - Ależ skąd! Wyciągał wino ze swoich zapasów i zaczynał się bal w środku nocy.
   - Czyli przetańczyła Pani młodość, więc stąd zapewne ta fascynacja tańcem?
   - Od dziecka zachwycałam się tańcem na lodzie. Chodziłam na rytmikę, do szkółki łyżwiarskiej, robiłam trójki, skoki... I wydawało mi się, że tańczyć na scenie jest łatwo, bo... nie jest na niej ślisko. Gdy zobaczyłam po raz pierwszy niemiecki balet, doskonałych tancerzy, pomyślałam: To jest okropnie trudne, ale piękne, więc muszę tańczyć. Wciąż pytałam rodziców, gdzie jest w Krakowie szkoła baletowa, a oni nigdy mi na to pytanie nie odpowiedzieli. Chyba dlatego, że spodziewali się, że raczej wstąpię do... wojska, bo w dzieciństwie nie bawiłam się lalkami, lecz w... Indian. A jeśli już miałam lalki, to robiłam im "operacje", a potem "leczyłam". Bo tak naprawdę zawsze chciałam być lekarzem. Imponował mi ten zawód, ale uważałam, że jestem za głupia, by zdać tak trudne egzaminy.
   - Sama Pani znalazła szkołę baletową?
   - Studio baletowe przy Operze, gdzie uczyły mnie m.in. wspaniała Lili Beron, wcześniej pedagog Opery Paryskiej, oraz Maria Dimitrowa, prowadząca studio do dziś. Później była Warszawska Szkoła Baletowa, a w niej Henryk Giero, Raisa Kuzniecowa - znakomici nauczyciele. Zaraz po maturze, bo wcześniej rodzice nie pozwalali, Piotr Skrzynecki namówił mnie do występu w jego nowym programie "Łaska imperatora". To był mój pierwszy, solowy pokaz, do którego sama ułożyłam tańce. Powaga wyprężonej tancerki w krótkiej, klasycznej paczce, kontrastowała z komizmem Krzysia Litwina, który mi partnerował. W "Piwnicy" występowałam, z różnymi przerwami, kilkanaście lat - to był mój drugi i ważny dom.
   - Był nim też chyba Teatr Muzyczny Opery i Operetki w Krakowie, przecież tam właśnie przetańczyła Pani wszystkie lata?
   - Nie. I mimo że dostałam angaż jeszcze przed dyplomem, weszłam od razu w cały repertuar operetkowy, operowy, to jednak nie był to balet repertuarowy, o którym myślałam. Kraków właściwie nigdy takiego baletu nie miał. To ogromna strata dla tego miasta.
   - Czyżby przemawiała przez Panią gorycz niespełnionej tancerki?
   - Nie, nie znoszę narzekania. Tańczyłam tak wiele, jak to było możliwe w krakowskich warunkach. Najczęściej były to jednak wstawki w operach lub operetkach, a nie samodzielne balety, poza wyjątkami, jak "Harnasie", "Francesca da Rimini", "Pietruszka", "Romeo i Julia", "Coppelia" czy "Noc rozjaśniona". Krakowski balet nie istniał i do dziś nie istnieje samodzielnie. Bardzo nad tym ubolewam, przez wiele lat usiłowałam temu przeciwdziałać, ale z niewielkim skutkiem. Były jednak zrywy, które dawały nadzieję. Wszystkie zmarnowano. Największa szansa powstała za dyrekcji Kazimierza Korda, który zaczął tworzyć świetny balet. Kord okazał się jednak za dobry na Kraków, więc musiał odejść. Następna zmarnowana szansa powstała za dyrekcji Roberta Satanowskiego, który tworzenie baletu powierzył Tomkowi Gołębiowskiemu. Były wówczas interesujące przedstawienia, ale też skończyło się szybko. Za dyrekcji Ewy Michnik pozyskano do Krakowa choreografa Przemysława Śliwę, z którym udało nam się zdobyć wielkie fundusze sponsorskie na stworzenie baletu przy Operze Krakowskiej. Z baletem tym mieli współpracować pedagodzy i tancerze z Zachodu. Nie chcę dziś roztrząsać przyczyn, dla których znowu nic z tego nie wyszło. Powiem tylko: wielka szkoda.
   - Rozumiem, że rzutowało to także na Pani karierę, ale przecież mogła Pani wyjechać, próbować szczęścia poza Krakowem.
   - Dyrektor Kord, odchodząc z Krakowa, radził mi wyjazd do Warszawy, ale nie brałam pod uwagę zostawienia rodziny i miasta, z którym byłam emocjonalnie związana. Wciąż w swojej naiwności wierzyłam, że w krakowskim balecie coś się wreszcie odmieni.
   - A jednak wyjechała Pani z Krakowa do Brukseli, na stypendium do baletu Marice’a Bejarta. To jakaś niekonsekwencja.
   - Kiedy przyjechała z ministerstwa komisja oceniająca teatry muzyczne, zaproszono mnie na rozmowę. - Co by pani chciała robić w życiu? - zapytali. - Pracować w zespole baletowym z prawdziwego zdarzenia, ale w Krakowie nie ma takiej możliwości. Chciałabym pojechać na stypendium do londyńskiego Ballet Marie Rambert. _W odpowiedzi dano mi do zrozumienia, że chyba zwariowałam, marząc o wyjeździe na Zachód, zamiast do Leningradu. Po zdaniu egzaminów kwalifikujących na stypendium, dostałam telefon: _Londyn odpada, ale w Brukseli jest taki choreograf, Maurice Bejart się nazywa, interesuje to panią? _Do głowy mi nie przyszło, że mogę terminować u takiego mistrza. Wyjechałam pouczona przez ówczesne władze: tylko pół roku, żadnych wyjazdów poza Brukselę, żadnych kontaktów z mediami, szczególnie z Radiem Wolna Europa, w przeciwnym razie ojciec straci zakład, mąż będzie miał kłopoty, nie dostanę więcej paszportu...
   - Jakie wrażenie zrobił na Pani Bejart, legenda światowego baletu?
   - Fantastyczne. Już w pierwszym dniu zaprosił mnie na swój balet "Triumf Petrarki". Długi spektakl, który dzięki wspaniałym tancerzom i choreografii upłynął w jednej chwili. Następnego dnia zabrał mnie do bufetu, kazał zjeść miskę sałaty i wypić sok ze świeżych owoców.
   - Od razu zaczęła Pani pracę?
   - Natychmiast. Próbom prowadzonym przez Mistrza można się było tylko przyglądać, ale miałam wielkie szczęście: zawsze byłam przeraźliwie chuda i wysoka, Bejart uwielbiał takie tancerki, a wówczas powiększał zespół. Po dwóch tygodniach dostałam zgodę na czynny udział w próbach, po miesiącu propozycję angażu na trzy lata oraz wejście do obsady jego spektakli. Trwał wtedy jubileusz 15-lecia Baletu XX wieku, wznawiano wszystkie spektakle i przygotowywano nową premierę. Z jednej strony myślałam o tej niezwykłej propozycji, z drugiej zaś o ostrzeżeniach z Polski. Kiedy przed świętami Bożego Narodzenia zespół wyjeżdżał do Paryża, a następnie na dwutygodniowe tournée, Bejart zaproponował, abym jechała z nimi. Wysłałam wtedy telegram do Warszawy, prosząc o zgodę na opuszczenie Brukseli; otrzymałam ją dopiero miesiąc po powrocie zespołu z tournée. W ministerstwie dziwili się potem, dlaczego nie skorzystałam z okazji. W czasie nieobecności baletu w Brukseli zaczęłam potwornie tęsknić za rodziną, bo korespondencja z kraju doszła dopiero w drugim miesiącu mojego pobytu. Zadecydowałam o powrocie. Stojąc z wykupionym biletem na lotnisku, usłyszałam od koleżanki: _Czy wiesz, że nikt ci nie uwierzy w dobrowolny powrót, lecz pomyślą, że wyrzucono cię ze stypendium?
Zostałam więc do końca, bardzo dużo pracowałam mimo, że Bejart znał moją decyzję. Kiedy go spotkałam kilka lat później podczas występów jego zespołu w Warszawie, nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chciałam u niego zostać.
   - Przecież Pani losy mogłyby się zupełnie inaczej potoczyć. Nie uwierzę, że nie żałuje Pani tej decyzji.
   - Żałowałam zaraz po powrocie, widząc, że w krakowskim balecie nic się nie zmieniło.
   - U Bejarta zetknęła się Pani zapewne z zupełnie innym rodzajem pracy niż w Polsce?
   - Z taką pracą jak tam, nie spotkałam się nigdy później. Każdego dnia lekcje i próby po kilkanaście godzin, czasami do późnej nocy. Nikt nie pytał o przerwy, dodatkowe wynagrodzenie. Lekcje nie były obowiązkowe, ale nikomu do głowy nie przyszło ich opuszczać, bo od tego zależała przecież forma tancerza. Mimo morderczej pracy, atmosfera była przyjazna, bo tam była zdrowa konkurencja i nie wyczuwało się zawiści. To się brało z samego Bejarta, który dawał każdemu nadzieję, że pracując nad sobą, osiągnie sukces. Widziałam w nim człowieka niezależnego, dla którego liczy się tylko zespół i praca. Gdy uważał za konieczne zwołanie próby po spektaklu, robił to nawet o północy. Ale jeśli zobaczył u tancerza objawy rzeczywistego przemęczenia, wysyłał go natychmiast na kilkudniowy urlop. U niego żaden, nawet najlepszy solista nie miał poczucia doskonałości, ciągle pracował nad techniką i wyrazem aktorskim. Bardzo dużo się wtedy nauczyłam.
   - Czy wówczas, po raz pierwszy zetknęła się Pani z tym, co obserwujemy np. w balecie Matsa Eka - fenomenalną techniką, ale i znakomitym aktorstwem tancerzy?
   - Nie tylko zetknęłam się, ale też w tym uczestniczyłam pracując z Niklasem Ekiem, bratem Matsa, cudownym blondynem, świetnym tancerzem, który w krótkich przerwach odpoczywał, leżąc w "tureckim szpagacie", z filiżanką kawy. Właśnie obserwując tancerzy Bejarta zrozumiałam, że balet nie musi być nudny, że może dawać radość, wywoływać niezwykłe emocje, może być wielkim przeżyciem.
   - I wówczas zobaczyła Pani przepaść między polskim a zachodnim baletem?
   - Tak. Ona pozostała, niestety, do dziś.
   - Z czego to wynika, przecież mamy niezłych tancerzy?
   - Poszczególnych nawet świetnych, ale poza poznańskim Teatrem Tańca, brakuje nam samodzielnych zespołów baletowych. Poza tym, niestety, mamy wciąż świetne samopoczucie i przekonanie o własnej doskonałości. Tymczasem, gdy na Wiosnę Baletową przyjechali tancerze Hubbart Street Dance z Chicago, to prosto z lotniska pojechali na próbę. Przecież tyle godzin nie ćwiczyli! To jest świadomość zawodu.
   - Krótkiego, ulotnego, bo przecież ze sceny schodzi się w pełni sił.
   - I tak być musi. Nie ma nic gorszego niż starzejąca się tancerka. To piękny zawód, który daje szczęście, radość, ale nie zabezpiecza przyszłości.
   - Naturalnym zajęciem dla tancerza na emeryturze jest przygotowywanie choreografii, nauczanie następców. Dlaczego Pani nie zajęła się ani jednym, ani drugim?
   - Bo wciąż myślałam o krakowskim balecie. Skoro jednak nie dało się pokonać niemożności, postanowiliśmy z Przemkiem Śliwą sprowadzać do Krakowa najlepsze zespoły ze świata. Tak powstała fundacja i Krakowska Wiosna Baletowa. Wspomniane wcześniej fundusze przeznaczyliśmy na pierwszą edycję festiwalu. Potem zaczęło się chodzenie "po prośbie" o dalsze pieniądze. Mamy dobre kontakty zagraniczne, więc zaczęliśmy zapraszać zespoły, negocjować stawki, upusty. I tak, z czasem, o Krakowskiej Wiośnie Baletowej dowiedziano się również za granicą. Ileż mamy listów od różnych zespołów z propozycją występów, z których musimy rezygnować właśnie ze względów finansowych.
   - Czyli z tancerki przeobraziła się Pani w wiceprezesa fundacji i menedżera "Wiosny". Satysfakcjonujące to zajęcie?
   - Daje mi wielką radość. Gdy widzę tłumy krakowskiej publiczności - fantastycznej i chwalonej przez wszystkie zespoły, tłumy młodzieży "wiszącej" u klamek teatru, te owacje, radość ludzi - to daje mi siłę i szczęście.
   - Nie marzy Pani, by wejść znów na scenę?
   - Czasami, ale szybko wracam do rzeczywistości.
   - Ćwiczy Pani nadal?
   - To jest dla mnie lekarstwo na wszystko. Pewnie dzięki temu mam kondycję i energię.
   - A nadzieję na reanimację krakowskiego baletu?
   - Straciłam ją przed rokiem, kiedy trafiła się znowu okazja zrobienia w Krakowie czegoś wyjątkowego, i znowu nie potrafiono jej wykorzystać. Mówi się - trudno. Ale przed nami kolejne występy baletu Borysa Ejfmana, a za rok, jubileuszowa X Krakowska Wiosna Baletowa. Repertuar już jest. Wspaniały.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski