18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie z dwoma cudami

Redakcja
Jeżeli ktoś urodził się na początku lat dwudziestych, przeżył wojnę, okupację i czas powojennych niebezpieczeństw - opowiadając o sobie, kreśli scenariusz, szkic do powieści sensacyjnej, tragicznej, patetycznej...

Andrzej Kozioł

Andrzej Kozioł

Jeżeli ktoś urodził się na początku lat dwudziestych, przeżył wojnę, okupację

   Pan Władysław na spotkanie przyniósł dwie wielkie pasiaste torby. W podobnych torbach Rosjanie dźwigają swój bazarowy towar - sowieckie odznaczenia, korkociągi, kuchenne noże i piersiówki - płaskie metalowe butelki, na których czerwone, emaliowane gwiazdy towarzyszą złotym dwugłowym orłom.
   W tych torbach szeleści, brzęczy szkłem, nieco pachnie stęchlizną historia. Kawałki niegdysiejszej rzeczywistości kupione przez pana Władysława na placu Nowym, zwanym w Krakowie placem Żydowskim:
   Tableau w ozdobnych, secesyjnych ramach - młode twarze i brodate, poważne oblicza.
   Kobiecy portret ze słynnej pracowni fotograficznej Bielca.
   Stare, drukowane szwabachą niemieckie książki.
   Nuty i teksty cygańskich romansów.
   Gazety sprzed kilkudziesięciu lat.
   Reklamowe foldery staroświeckich maszyn.
   Pojedyncze, anonimowe zdjęcia z końca XIX, początku XX wieku.
   Negatywy z czasów międzywojnia.
   - To wszystko nic - _mówi Władysław Klimczak. - _Wie pan, co zdobyłem? Skarb, prawdziwy skarb! Notatki Prylińskiego!
   - Tego Prylińskiego? Tomasza? - pytam.
   - Tego! Jasne, że tego! - cieszy się pan Władysław.
   Tego - czyli projektanta Florianki, Zakładu Helclów, kasyna oficerskiego przy Zyblikiewicza i przede wszystkim autora dzisiejszego kształtu Sukiennic.
   Pogadujemy przy wtórze pochrapywania Brutusa, wielkiego, łaciatego boksera, który wyżłopał miskę wody i teraz śpi snem sprawiedliwego psa. Brutus ma mordę zawodowego mordercy i złote serce; nie daj Boże, aby ktoś w jego obecności uderzył dziecko! Natychmiast z psiego gardła wydobywa się warkot podobny do odgłosów dalekiej burzy. Władysław Klimczak jest jedną z popularnych krakowskich postaci, ale Brutus przez pewien czas cieszył się sławą psa-detektywa, jego groźny pysk wypełniał telewizyjne ekrany. Przed kilku laty, kiedy w Zakopanem i w okolicach policja bezskutecznie szukała zaginionej dziewczyny, Brutus i jego pan wybrali się na poranną wycieczkę do Doliny Chochołowskiej. Bokser coś zwęszył, dał nura w przydrożne chaszcze i wyniósł z nich starannie zwiniętą parę skarpetek. Po chwili wygrzebał z zarośli reklamówkę, a z niej odzież, jakieś drobiazgi, nawet paszport - na nazwisko zaginionej, z jej zdjęciem. Pan Władysław najpierw spełnił swój dziennikarski, później obywatelski obowiązek: przesłał informację do "Dziennika Polskiego", po czym zawiadomił policję. Policjanci nie byli zadowoleni z tej kolejności, Brutus tak, bo redaktor naczelny "Dziennika" obiecał mu specjalną nagrodę - kilogram kiełbasy. Oczywiście drobiowej, ponieważ przyzwoity, dbający o zdrowie pies nie jada wieprzowiny...
   Brutus chrapie, pan Władysław opowiada dzieje swojego życia, a jeżeli ktoś urodził się na początku lat dwudziestych, przeżył wojnę, okupację i czas powojennych niebezpieczeństw - opowiadając o sobie, kreśli scenariusz, szkic do powieści sensacyjnej, tragicznej, patetycznej.
   Pojawia się ojciec - legionista z II Brygady. Pozostało po nim kilka pamiątek: Krzyż Niepodległości, kałamarz wykonany z pocisku, wyrzeźbione w drewnie trzy postacie legionistów i jedno zdjęcie: skupiona, młoda twarz pod maciejówką, wąski, suty, futrzany kołnierz mundurowej kurtki, może płaszcza. Ojca pan Władysław nie pamięta, bo miał zaledwie sześć miesięcy, kiedy w 1923 roku były legionista umierał w Solcu Kujawskim na - jak się wówczas mówiło - galopujące suchoty. Po wielkiej wojnie, po wojnie bolszewickiej, Karol Klimczak rodem z podtarnowskiego Siemiechowa, znalazł się w byłym zaborze pruskim. Sarkano wtedy, że Galicjanie rozbiegli się po całej odrodzonej Rzeczypospolitej, aby obejmować urzędy. Taka jednak była konieczność - rosyjskich czynowników, zapijaczonych i skorumpowanych porwał nurt historii, pruskich, wrogich urzędników także, pozostali więc urzędnicy austriaccy - fachowi, skrupulatni i nie tylko ukształtowani przez galicyjską autonomię, ale także - z urodzenia i z przekonania - Polacy.
   Ojciec otrzymał niewielki mająteczek, w zasadzie gospodarstwo - czterdzieści hektarów. Został też obarczony odpowiedzialną misją. Ci Niemcy, którzy nie chcieli przyjąć polskiego obywatelstwa, musieli opuścić Rzeczpospolitą, pozostawić majątek. Pertraktacje z nimi prowadził Karol Klimczak.
   Chyba dobrze wywiązał się z tego zadania, skoro po kilku latach, kiedy umarł, Niemcy oddali do dyspozycji wdowy karawan, jedyny w mieście, należący do niemieckiego przedsiębiorstwa pogrzebowego. Karawan pojechał jednak pusty; trumnę ponieśli na ramionach - solidarnie pokonując po połowie drogi - Polacy i Niemcy.
po kilkunastu latach, w 1939 roku, ojciec - a raczej pamięć o nim - jeszcze raz pomógł przetrwać rodzinie, synowi, żonie, jej nowemu mężowi i nowym dzieciom. Sąsiad Kempf (imienia pan Władysław nie pamięta, zagubiło się, utonęło w głębokim jeziorze kilkudziesięciu lat) przyszedł do nich z ostrzeżeniem: jeżeli chcecie żyć, uciekajcie. Zaczynała się rzeź, spływała krwią osławiona niedziela w pobliskiej Bydgoszczy. Ojczym, Józef Magda, przygotował do drogi wóz. Na słomie i pod słomą ukryła się cała rodzina. Ruszyli.
   Cała Polska była wówczas wielkim mrowiskiem. Ludzie uciekali na wschód, aby później, już nie przed Niemcami, ale przed Sowietami, uciekać z powrotem. Drogi roiły się od uciekinierów, pełne były pieszych, ręcznych wózków, konnych wozów, od czasu do czasu w gęstej ciżbie powoli przesuwały się samochody. Oni - kiedy to tylko było możliwe - uciekali lasami. Od czasu do czasu zatrzymywały ich gardłowe komendy. Przydawała się wówczas doskonała znajomość niemczyzny. Równie gardłowo, z nienagannym akcentem, Józef Magda powiadał, że mieszkają w sąsiedniej wiosce. Droga wiodła przez Włocławek, Opoczno, Łódź, aż do dalekiego Mielca, gdzie mieszkał Piotr Magda, brat ojczyma, oficer dobrze zakonspirowany jako fryzjer. Już wtedy, jesienią 1939 roku, powiedział Władkowi, szesnastoletniemu smarkaczowi: "Zakładamy podziemną armię".
   Podziemnej armii można było służyć na różne sposoby. Władek był gazeciarzem, bardzo osobliwym, bo na rowerze odwiedzał rozrzucone wokół Mielca niemieckie jednostki wojskowe. Po niemiecką prasę i polską, gadzinową. A pod oficjalnymi gazetami były ukryte nielegalne - przeznaczone dla Polaków i dla niemieckich żołnierzy. Ich posiadanie było równie niebezpieczne jak noszenie przy sobie odbezpieczonego granatu. Przy okazji młody gazeciarz obserwował ruch na drogach, dyslokację wojsk, wszystko, co mogło się przydać polskiemu wywiadowi.
   Raz - z bardzo głupiego powodu - otarł się o śmiertelne niebezpieczeństwo. Za druty wojskowych obozów wjeżdżał bez problemu, wachmani doskonale znali dostarczyciela gazet, świetnie mówiącego po niemiecku chłopaka. Pewnego dnia jeden z wtajemniczonych żołnierzy, zacny Austriak, chciał uhonorować polskiego młodego kamerada. Zaprosił go na kieliszek likieru. Z jednego kieliszka zrobiły się dwa, z dwóch trzy... Władek, nieprzyzwyczajony do alkoholu, upił się na umór. Ruszył do domu, bardzo zadowolony z siebie, bo w rowerowym bagażniku podzwaniały butelki z likierem, prezent od Austriaka. Nie przejechał przez główną bramę, gdzie znajomi wartownicy co najwyżej mogli uśmiać się z pijanego smarkacza, ale ruszył na skróty, bocznym wyjazdem. Gdyby trafił na patrol, wyprawa skończyłaby się dla niego tragicznie. Jednak pijanym sprzyja szczęście, więc dojechał nieomal do domu. Nieomal, bo nogi odmówiły posłuszeństwa, odmówił posłuszeństwa rower i Władek wylądował w rowie ku uciesze ulicznej dzieciarni. Po raz pierwszy i ostatni dostał lanie od ojczyma, solidne, prawdziwie ojcowskie, bo wypływające z prawdziwej troski i prawdziwego lęku. Skutki kary trwają do dziś - pan Władysław Klimczak przez kilkadziesiąt lat nie wypił ani jednego kieliszka i nie wypije do końca życia...
jednak prawdziwe niebezpieczeństwo przyszło później. Sfotografował zgwałconą i zastrzeloną Żydówkę. Ktoś doniósł do gestapo - i zaczęło się. Bicie - tak fachowe, tak silne, że pod uderzeniu wpadał na ścianę, odbijał się od niej, otrzymywał następny cios i znów lądował na ścianie. Jednocześnie trwało śledztwo. Ludzie wiedzieli, co powinni mówić, więc zapewniali, że Władek, owszem, ma aparat fotograficzny, ale bez filmu, no skąd w Mielcu film? Bawi się, głupek - tłumaczyli - udaje, że pstryka zdjęcia. Pan Banaszak, prowadzący tak zwaną gazeciarnię, współuczestnik gazetkowych, konspiracyjnych przedsięwzięć, bożył się, że w całym Mielcu nie ma ani jednej nienaświetlonej klatki - nikt nie zrobi nawet zdjęcia z pierwszej komunii, któżby więc fotografował Żydów?
   Tłumaczenia nic nie pomogły, Władek zawisł głową w dół w piwnicy, a jego oprawcy zaczęli pić - ostro, do nieprzytomności. Wisiał wiele godzin, starając się wygiąć ciało, chwycić sznur, rozsupłać węzeł. Wreszcie udało się. Nikt go nie pilnował, drzwi do piwnicy, drzwi prowadzące na ulice były otwarte. Nagi, posiniaczony, zakrwawiony, wyrwał się na wolność. Ludzie rzucali mu odzież. Ktoś dał spodnie, ktoś koszulę, ktoś buty. Jakimś cudem dostał się na dworzec, jakimś cudem wsiadł do pociągu Chełm - Kraków. Był ocalony.
   Drugi cud - otwarte drzwi - zdarzył się w Krakowie, już po wojnie. Tym razem bicie było umiarkowane, a drzwi prowadziły na Planty. Jednak zanim trafił do budyneczku stojącego nieopodal Wawelu, naprzeciw neogotyckiego seminarium duchownego, minęło trochę czasu. Dwa lata wypełnione nauką w szkole technicznej, konspirowaniem w Szarych Szeregach i Armii Krajowej, życie na garnuszki sióstr felicjanek, nocowanie u kolejnych znajomych. Z Tadeuszem Olszewskim, przedwojennym pracownikiem słynnego "Ikaca", z wielkiego budynku przy ulicy Wielopole wynosili co cenniejsze zdjęcia. Pan Tadeusz mijając portiernię, poruszał się jak kaczka, jak tłusty pingwin: jego kalesony, starannie zawiązane na troczki wokół nóg, pełne były fotografii.
cud z drzwiami zdarzył się po dezercji Piotra Magdy, brata ojczyma, dowódcy z podziemia. Wcielony do armii, dostał przydział na Rajską, do starych, jeszcze austriackich koszar. Zajął się Władkiem, i to bardzo energicznie: wybił mu z głowy pomysł wyjazdu na Ziemie Odzyskane, eldorado niebieskich ptaszków i szabrowników, kazał się uczyć, zdać maturę. Do mieszkania przy ulicy Starowiślnej (mieszkanie było idealne, z drogą ucieczki na ulicę Wielopole, nawet z prymitywnym systemem alarmowym), w którym Władek wynajmował pokój, Piotr Magda codziennie przywoził na rowerze prowiant. Zadaniem Władka była nauka i czekanie na coś, co się miało stać.
   Stało się źle. Jeden z żołnierzy Magdy zauważył jego nazwisko na złowrogiej liście. Ktoś zadenuncjował byłego oficera AK, ciągle tkwiącego w podziemnych strukturach. Ostrzeżony Magda znalazł się w mieszkaniu przy Starowiślnej. Zostawił tam mundur, dwa pistolety, w cywilnym ubraniu przesadził mur dzielący dwie posesje i wyszedł na ulicę Wielopole, skąd już blisko do dworca kolejowego.
   Władysława Klimczaka jednak dopadli. Wszystko wyglądało bardzo groźnie; wraz z aresztowanymi wojskowymi stał pod murem na dziedzińcu koszar przy Rajskiej, czekając na salwę. Znalazł się w pałacyku na Plantach, gdzie go przesłuchiwano, niezbyt brutalnie, jak się rzekło. Jeden z oficerów Informacji Wojskowej (ale byli też radzieccy towarzysze z NKWD), uwierzył - może udawał, że wierzy - jego zapewnieniom, iż nie miał nic wspólnego z dezercją Magdy. Powiedział, że drzwi są otwarte i wyszedł. Zdarzył się cud...
   A później jakoś snuło się życie. Matura w Nowodworku, jedne studia, drugie studia (we wspomnieniach pojawia się profesor Dobrowolski, zwany "Tuptusiem", który w swym domu na Salwatorze chętnie podejmował studentów socjologii). Belfrowanie, fotografowanie, praca w "Dzienniku Polskim", któremu pan Władysław jest wierny do dzisiaj. Jednak krakowianie przede wszystkim znają go jako organizatora międzynarodowej wystawy "Wenus", prezesa Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego i założyciela Muzeum Historii Fotografii im. prof. Władysława Bogackiego.
   Na "Wenus", do pałacu Pugetów przy Starowiślnej waliły tłumy, przyjeżdżali ludzie z całej Polski - aby zobaczyć coś, czego raczej w PRL-u się nie oglądało, akty. Nie kolorową, banalną goliznę, jakiej dzisiaj pełno w kioskach, ale akty artystyczne.
   A muzeum to osobna, smutna i długa historia. Mieściło się kiedyś w kamienicy Hetmańskiej, u wylotu Grodzkiej do Rynku, dzisiaj miliony zdjęć spoczywają w magazynach, niekiedy w potwornych warunkach. Od czasu do czasu pan Władysław, wspólnie z prof. Aleksandrem Skotnickim, zorganizują w "Nafcie" skromną wystawę - a to o Piłsudskim, a to o Żydach Schindlera. Tymczasem prawdziwe skarby pożera czas i wilgoć. Tak to często w Krakowie bywa...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski