MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Życie z pasją

Redakcja
Jutro przypadają Pańskie 65. urodziny - proszę przyjąć najlepsze życzenia od krakusów - także od Jerzego Nowaka, który powiedział mi: "Kocham Daniela za jego osiągnięcia artystyczne, za bezprzykładną uczciwość w zawodzie, za jego bezinteresowną przyjaźń, której doznaję od lat. Ale kocham Danka przede wszystkim za to, że w pewnym wywiadzie powiedział: Jurek Nowak jest jednym z największych aktorów, z którymi miałem szczęście pracować. Za to, ja, stary komediant, kocham i szanuję Danka Olbrychskiego najbardziej".

Z DANIELEM OLBRYCHSKIM o sztuce, przyjaźniach, skandalach i kocie rozmawia Jolanta Ciosek

- Serdecznie dziękuję za te życzenia.

- Czy Kraków zajmuje jakieś szczególne miejsce w Pańskim życiu?

- Tak. Przecież w Krakowie kręciłem kilka moich filmów: "Jowitę", "Potop". No, i "Makbeta" dla krakowskiej telewizji. Lubiłem mieszkać w Hotelu Francuskim albo w Holliday Inn. Piwnica pod Baranami, przyjaźń ze Zbyszkiem Cybulskim, który grał trenera w "Jowicie", Kaliną Jędrusik, Basią Kwiatkowską - to też Kraków. No i przyjaźń z Jurkiem Nowakiem, która trwa do dziś. Związki emocjonalne. To znaczy dla mnie Kraków.

- Będzie Pan obchodził jutrzejsze święto?

- Może, nie wiem, zobaczę...

- Skąd ta niepewność?

- Jestem w próbach do sztuki Woody Allena "Zagraj to jeszcze raz, Sam". Premiera 6 marca na otwarcie Teatru "6 piętro" Michała Żebrowskiego i Eugeniusza Korina. Gram Humpreya Bogarta i tylko o tym myślę, żeby dobrze to zrobić. Nie znam dat, godzin - praca od świtu do nocy. Dzięki Bogu zdrowie dopisuje, więc mogę pracować. Chyba tam, na górze, ktoś musi mnie lubić, no i mam dobrego Anioła Stróża.

- W Łowiczu, 65 lat temu, też stał przy łóżku?

- Pewnie tak. Łowicz to był przypadek. Rodzice mieszkali w Warszawie. Kiedy po powstaniu wszystkich warszawiaków przeganiano na zachód, rodzice odłączyli się od grupy koło Łowicza, bo postanowili odwiedzić mieszkających tam krewnych. I wtedy przyszła moja pora - urodziłem się w łowickim szpitalu. Przy świecach. A potem, kiedy w Warszawie nie było pracy, mama wróciła z moim bratem i ze mną na Podlasie, w swoje rodzinne strony, do Drohiczyna. Tam pracowała jako nauczycielka. Ojciec nadal mieszkał w Warszawie. Drohiczyn, kraina mojego dzieciństwa... Już kiedyś to chyba powiedziałem: Drohiczyn jest dla mnie tym, czym była Litwa dla Mickiewicza, później Miłosza i Konwickiego. A rodzice byli dla mnie pierwszymi i najważniejszymi autorytetami. Oboje mieli na mnie duży wpływ.

- Co Pan po nich odziedziczył?

- Po ojcu trochę szaleństwa i bezkompromisowości, ale też potworne bałaganiarstwo i upór. Mama dała mi miłość i spokój. Oboje wpoili we mnie uczciwość. W Drohiczynie trafiłem do środowiska rodziny matki, patriotycznego i katolickiego, ale otwartego. Święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy wspólnie z prawosławnymi sąsiadami. Każdego ranka biły dzwony katolickich kościołów i cerkwi.

- Ponoć był Pan dość niesfornym dzieckiem?

- Owszem, krnąbrnym. Bywałem nawet okrutny wobec nauczycieli. W klasie maturalnej miałem kilka stopni niedostatecznych.

- Do dziś nie odłożył Pan szabelki, Kmicic w Panu pozostał...

- Wydaje mi się, że te czasy minęły. Kiedyś kochałem kobiety i boks. Uwielbiałem romanse, alkohol, byłem bohaterem knajpianych rozrób - o tym wszystkim pisałem w autobiografii. Życie z pasją - lubiłem żyć gorąco, a nie letnio. Teraz szabelkę odłożyłem. Rodzina, dom, dzieci, wnuki - to jest ważne. Ale nadal nie jestem wolny od słabości.
- A Pańskie artystyczne autorytety?

- Też zaczęło się od matki. Polonistka z wykształcenia, z zamiłowania teatromanka, jeszcze przed wojną pisała recenzje, prowadziła teatr szkolny, napisała książkę o teatrze. Fantastycznie rozumiała teatr. To w Drohiczynie właśnie po raz pierwszy zamarzyłem wystąpić w szkolnym teatrze w "Niemcach", których reżyserowała mama. Niestety, byłem za mały. Marzenie zrealizowałem dopiero będąc w Warszawie, w Liceum Batorego zagrałem Papkina w "Zemście" w reżyserii naszego polonisty. I tę chwilę uważam za mój debiut teatralny. Choć występ w Studiu Poetyckim Andrzeja Konica, kiedy pod własnym nazwiskiem recytowałem "Kwiaty polskie" z Magdą Zawadzką i Markiem Perepeczką, był moim pierwszym publicznym występem w mediach. Zarobiłem 2000 zł. Nomen omen to był 13 grudnia 1961 roku. A moja mama zadedykowała mi swoją książkę "Teatr radości", pisząc: "W dniu jego debiutu telewizyjnego"

- Dwadzieścia lat później, 13 grudnia już nie był dniem radosnym...

- Właśnie zamówiłem na niedzielę przyjęcie w restauracji z okazji 20-lecia pracy, na które miał przylecieć Schlondorff z Berlina, Lelouch z Paryża, zaprosiłem polskich przyjaciół. Oczywiście, wszystko wzięło w łeb. Szybko zaczęliśmy kombinować, jak pomóc internowanym kolegom, założyliśmy Komitet Pomocy, pakowaliśmy paczki dla przyjaciół. Potem wyjechałem do Paryża.

- "Daniel jest aktorem nie tylko z zawodu, ale i z charakteru, nie mógłby robić niczego innego. Aktorstwo to jego sposób na życie. Chwała Bogu, że ma talent" - powiedział przed laty Andrzej Łapicki...

- Mógłbym robić wiele innych rzeczy. Równie dobrze mógłbym być sportowcem, później trenerem. Zanim zacząłem zajmować się aktorstwem, była również pasja muzyczna, profesjonalnie uczyłem się gry na skrzypcach w szkole muzycznej, wyczynowo uprawiałem sport, marzyła mi się kariera sportowca. Ale Andrzej Wajda wcześnie zaangażował mnie do "Popiołów", w wieku 19 lat zagrałem Rafała Olbromskiego - nie było czasu na wyczynowy sport.

- Po filmie Wajdy "Wszystko na sprzedaż" usiłowano Pana ubrać w buty Zbigniewa Cybulskiego. Czuł się Pan jego spadkobiercą?

- Już wcześniej, za życia Zbyszka, przyklejano mi taką etykietkę. Śmiał się i mówił do mnie "Mój ty następco".

- Przejął Pan po nim pałeczkę idola?

- Filmem "Wszystko na sprzedaż" odpowiedziałem na to pytanie. Próbowano przymierzać moją osobę do kurtki i okularów Zbyszka - ostro się przeciwko temu buntowałem. "Następca Cybulskiego", "Druga Marilyn Monroe", "Polski James Dean" - zbyt proste, łatwe etykietki, które lubimy innym przyklejać. Nie znoszę etykietek.

- Czy nadal Pańskim aktorskim idolem jest kot z filmu "Dwieście mil od domu" - fascynujący, bo nielogiczny?

- Tak, kot zawsze jest tajemniczy, jego reakcje są mało logiczne i przez to nieprzewidywalne, fascynujące. Ta "szkoła aktorska" jest mi bliska. Chyba od początku tak grałem.
- Co Pańskim zdaniem w tym zawodzie jest najważniejsze?

- Nie wiem, mówię to bez kokieterii. Ale opowiem pani, co powiedział mi kiedyś Nicolas Ray, wielki amerykański reżyser, "Buntownika bez powodu", przyjaciel Jamesa Deana, nauczyciel Marlona Brando. Powiedział: "Wszystko, czego się dowiesz w Actors Studio, daje się sprowadzić do kilku zdań. Lewą nogę trzeba postawić w świadomości, prawą w nieświadomości. Jeśli za mocno oprzesz się na prawej, na nieświadomości, to zgwałcisz Ofelię i naprawdę udusisz Desdemonę. Jeśli postawisz na lewą - wszystko zagrasz poprawnie, tylko anioły nie będą ci latać koło głowy. Więc musisz stać równo na dwóch nogach, a rola idzie pośrodku". I to prawda. Łączenie w aktorstwie techniki ze spontanicznością - to jest ideał. Kiedy Nicolas opowiadał mi to, był na lekkim rauszu, machnął jakoś ręką i wywrócił się, mówiąc: "Nie trzymam pionu, no, ale ja nie jestem aktorem".

- Piętnaście lat temu, kiedy obchodził Pan 50. urodziny, w Teatrze Rampa Wojciech Młynarski odśpiewał na Pańską cześć kuplet z taką oto zwrotką: Na kolegów bracie spójrz/ postarzeli, Boże mój/ Perepeczko Wernyhorę gra/ Ciebie czeka też król Lear...

- ...lecz ćwierkają wróble ćwir,/ że nie przyszła jeszcze pora ta.

- Dziś ma Pan już za sobą nie tylko Leara w spektaklu reżyserowanym przez Konczałowskiego, ale i wcześniejszego Makbeta, Hamleta, Beniowskiego, filmy Wajdy, Hoffmana, Zanussiego, Kieślowskiego, Schlondorffa, Leloucha, Jancso, Loseya, Michałkowa, kilka nominacji do Oscara - słowem, międzynarodową karierę. Jak z tej perspektywy ocenia Pan swoją drogę twórczą? Nie zmarnował Pan ani chwili?

- Mając 19 lat pojechałem do Cannes i zobaczyłem świat. Mając 21 lat byłem całkowicie samodzielny. Poznałem wielkich tego świata, z wieloma się przyjaźniłem, m.in. z Bułatem Okudżawą, Włodzimierzem Wysockim, do dziś z Miszą Barysznikowem, Mariną Vlady. Zagrałem dziesiątki wielkich ról u wielkich reżyserów. Ale ja rzadko to wszystko wspominam. Nie celebruję moich sukcesów. Myślę o dniu dzisiejszym i o jutrze. To jest dla mnie ważne. Teraz Humprey Bogart. To oczywiste, że przeszłość buduje teraźniejszość, szczególnie wtedy, gdy ktoś, tak jak pani, wspomina te moje sukcesy. Ja też chętnie wspominam ludzi, z którymi pracowałem. Miałem to szczęście, że poznałem wielu wspaniałych ze świata sztuki, sportu, polityki. Kiedy jestem przedstawiany wysokim osobistościom, widzę uśmiech na ich twarzach i słyszę słowa: "Jak miło mi pana poznać", to sprawia radość, tak jak udane role. Aktor powinien być rozpoznawalny - to również jest miarą jego sukcesu.

- Swego czasu, kiedy mieszkał Pan w Paryżu, kręcił sporo filmów, ówczesny minister kultury Francji Jack Lang proponował Panu francuskie obywatelstwo. Dlaczego Pan odmówił i nie chciał ułatwić sobie życia?

- Tak, te ciągłe starania o wizy były straszne. Mogłem mieć dwa obywatelstwa, to rzeczywiście upraszczało życie. Może z gnuśności, niechęci wypełniania jakichś papierów nie zająłem się tym? Ale znalazłem poetyckie wytłumaczenie. Powiedziałem do ministra: "Kochany Jack, to bardzo piękne, co mi proponujesz. Ale wyobraź sobie, czysto teoretycznie, że wybucha wojna polsko-francuska. Otwieram szafę i który mundur mam ubrać?".
- Czy dużą cenę płaci się za zawód aktora?

- Nie sądzę, że większą niż chirurg po dwudziestu latach dzierżenia we własnych rękach ludzkiego życia. Aktorzy nie piją więcej niż lekarze, podobne przechodzą stresy. Aktorstwo to również zawód terapeutyczny, bo przecież energia z widowni płynie do nas, ładujemy nią własne akumulatory.

- Pan je ładuje również w swym uroczysku w Podkowie Leśnej, gdzie Pan od lat mieszka?

- Nie lubię miasta, nawet w Paryżu nie chciałbym już mieszkać. Wieś. Patrzę na las przed oknami, śnieg, biegające wiewiórki. W łóżku oprócz żony piesek York. Rano przychodzą dwie kotki. Mruczą i domagają się pieszczot. Istne cudo.

- Ponoć to magiczne miejsce zawdzięcza Pan Adamowi Hanuszkiewiczowi?

- Wiele w życiu mu zawdzięczam i Podkowę Leśną też. W latach 70. gmina wydzierżawiła jemu i Zosi Kucównie tę ziemię na 99 lat. Stwierdzili jednak, że nigdy tam mieszkać nie będą. I scedowali to na mnie.

- W życiu każdego aktora są role ukochane i te, których się wstydzi...

- Wszystkie kocham. To jest trochę tak jak z kobietą, która rodzi kolejne dzieci. Kocha nawet te nieudane.

- Niegdyś zawadiacki, z czarującym uśmiechem i kręconą czupryną... A jaki dziś jest Daniel Olbrychski?

- Kiedyś powiedziałem, że zawsze jestem taki, jak moja ostatnia rola...

- Wychodzi na to, że mamy polskiego Humpreya Bogarta...

- To pani powiedziała.

- 65 lat to dużo?

- Sądzę, że połowa życia. Bo zamierzam żyć przynajmniej 120 lat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski