MKTG SR - pasek na kartach artykułów

15 lat później

Redakcja
Z bliska

   Ryzykowne są spotkania po latach. Nie wszyscy na nie mogą przybyć, niektórych już nie ma. Czas też robi swoje. Pamiętam, jak na 25-lecie matury usiłowałem dojść, kim jest potężna pani z groźnym spojrzeniem. Okazało się, że to piegowata Aśka z drugiej ławki, która podpowiadała wszystkim z matematyki, jakby zaczęła liczyć jeszcze przed urodzeniem. Dzisiaj jest dyrektorem Urzędu Skarbowego, nadal liczy, ale nikomu nie podpowiada.
   Nasze niedawne spotkanie było inne. Może dlatego, że dopiero 15 lat minęło albo też ze względu na to, że wszyscy nadal żywo pamiętają napięcie tamtych dni. Ekipa Leszka Balcerowicza z 1989 roku ciągle jest aktywna, choć poza jej szefem i jego prawą ręką, Jerzym Koźmińskim, nikt nie zrobił wielkiej kariery osobistej. W sali konferencyjnej Narodowego Banku Polskiego, przy cienkiej kawie, nie czuło się dużych pieniędzy ani potęgi etatów. To było spotkanie ludzi, którzy przed piętnastu laty podjęli ryzykowną operację przebudowy gospodarczej Polski. Wygrali - i poczucie uratowania Polski przed katastrofą jest dla nich największą nagrodą, nie pieniądze i urzędowe zaszczyty.
   Dosyć przypadkowo trafiłem do tej ekipy. Po mianowaniu Tadeusza Mazowieckiego na urząd premiera napisałem doń z propozycją opracowania strategii komunikacyjnej dla rządu. Byłem świeżo po doświadczeniach londyńskich, gdzie przez dziesięć lat poddawano mnie najbardziej sprawnym działaniom public relations, jakie wówczas istniały. Wiele widziałem, trochę się nauczyłem, jak działa sprawne państwo. Premier rozesłał kopię pisma do ministrów, nikt mi nie odpowiedział, z wyjątkiem "Trybuny Ludu". Ta przejechała się po propozycji jadowicie, wyśmiewając autora jako "ślepego wielbiciela Margaret Thatcher" i na tym się skończyło.
   Z jednym wyjątkiem. Zadzwonił do mnie Jerzy Koźmiński, który był szefem sztabu Leszka Balcerowicza. Spotkaliśmy się, pogadaliśmy i zostałem wolontariuszem tej ekipy nawiedzonych pracoholików, którzy odmawiali przyjmowania do wiadomości stwierdzenia "nie można". Dla nich wszystko było można, pytano jedynie "jak".
   Pamiętam debiut Balcerowicza na dorocznej konferencji Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. W sali konferencyjnej waszyngtońskiego Sheratona, wielkości niezłej hali sportowej, chudy adiunkt z Polski mówił do setek ministrów, szefów banków, prezesów koncernów. Normalnie przy takich okazjach sala bywa pustawa, ktoś gada z sąsiadem, inny czyta gazetę. Na Balcerowiczu sala była pełna, czuło się oczekiwanie i trochę napięcia. Po 45 latach zimnej wojny z kraju komunistycznego przyjechał oficjalnie facet, który - równie oficjalnie - opowiadał, jak zdemontować socjalizm w gospodarce. To było "history in the making" (stawanie się historii). Takich chwil się nie zapomina.
   W Waszyngtonie nie miałem jeszcze swojej firmy public relations, ale to właśnie tam odniosłem największy sukces zawodowy. Skłoniłem Balcerowicza (łatwiej powiedzieć wymusiłem, bo nie jest to człowiek podatny na sugestie) do spotkania się z prasą. Sala ambasady, gdzie odbywał się briefing, była nabita. Nigdy przedtem i nigdy chyba potem nie pojawiło się tylu dziennikarzy. Napisałem oświadczenie, które wicepremier wygłosił. Następnego dnia było w całości w "Wall Street Journal" i "Financial Times". Nie jestem pewien, czy to zauważył, bo media nigdy nie były dla Balcerowicza ważne.
   To, jak sądzę, było największą słabością nie tyle jego, co jego ekipy. Sam Balcerowicz nie miał czasu handlować w mediach tym, co robi. Jego dzień pracy na przełomie 1989 i 1990 roku rzadko kończył się przed północą. Można jednak było kogoś wyznaczyć, kto tłumaczyłby, wyjaśniał, przekonywał i zachęcał. Kogoś, kto "sprzedałby" społeczeństwu reformy Balcerowicza. Nie zrobiono tego - i do dzisiaj płacimy za to społeczne rachunki.
   Nikt już nie pamięta, że inflacja w końcu 1989 roku doszła do 1000 procent, że wszystkiego brakowało, że rezerwy dewizowe państwa wynosiły 300 milionów dolarów (dzisiaj 30 miliardów dolarów). Państwowe molochy produkowały niewiele, ale płaciły dużo, bo silne związki zawodowe potrafiły płace wymusić. Rozdymał się balon pustego pieniądza. Jesienią 1989 roku dolar kosztował na rynku 15 tysięcy złotych, a przeciętna pensja wynosiła 30 dolarów.
   Trzeba było wszystko przebudować od nowa. Do Sejmu trafił więc w drugiej połowie grudnia słynny pakiet ustaw, które zapowiadały rewolucję. Od pierwszego stycznia miała nastąpić pełna wymienialność złotego. Każdy mógł kupić tyle dolarów, ile chciał, na to, co chciał. Jeśli mówi się o "szoku Balcerowicza", wymienność była najbardziej widowiskową częścią tego szoku.
   Do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego to się udało. Kilka spowodowało to przyczyn. Najważniejszą była determinacja. Grupa Balcerowicza wiedziała, że tak musi robić, że nie ma innego wyjścia. Nie tylko jednak to. Znękane społeczeństwo zaufało adiunktowi w wytartym garniturze, bo mówił prawdę, nie kluczył, nie mącił. To była inna cywilizacja rządzenia: przedstawiano gorzką prawdę, bez prób fryzowania rzeczywistości. Ludzie przeklinali, ale wiedzieli, że tak musi być.
   Największą bronią Balcerowicza była uczciwość i prawda. Kiedy mówił o konieczności zaciskania pasa, oczy nie biegały mu po kątach. Mieszkał w byle jakim mieszkaniu w bloku, żadnemu szwagrowi nic nie załatwił. Nie wziął nic od nikogo. Żył tak, jak mówił, że trzeba żyć.
   Wtedy w polityce rządziła prawda. Nie było szwindli, zakłamania i zamiatania pod siebie. To był jedyny czysty okres nowej Polski. Potem zaczęły się komplikacje, przepychanki na górze, gierki i intrygi. Trwa to do dzisiaj. Może nadejdzie nowy Balcerowicz?
   Tadeusz Jacewicz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski