Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

25 kilometrów do szansy

Redakcja
- Nie zapomnijcie o nas, wracajcie - mówią mieszkańcy Strzelczysk, dokąd dotarli z darami przedstawiciele Cash Flow i "Dziennika"

MAŁGORZATA SYRDA-ŚLIWA

MAŁGORZATA SYRDA-ŚLIWA

- Nie zapomnijcie o nas, wracajcie - mówią mieszkańcy Strzelczysk, dokąd dotarli z darami przedstawiciele Cash Flow i "Dziennika"

Ukraina wychodzi nam na spotkanie, nim przekroczymy granicę w Medyce. W podprzemyskim Jarosławiu, gdzie zatrzymujemy się na ostatnie zakupy, grupa Ukrainek handluje pod supermarketem papierosami. Szczupła szatynka z obszernych kieszeni dresu wyciąga trzy paczki, po kolejne dwie musi sięgnąć za dekolt. Odwraca się plecami do wąsatego klienta i szamocze z nieposłusznym towarem. Płoszy ją policyjny radiowóz. Kobieta odbiera 10 zł i znika. Za chwilę strachu zarobiła więcej niż dostałby jej mąż za 8 godzin pracy na ukraińskiej budowie.

-Nic nie jest tu tak tanie jak wódka i papierosy - powiedzą mi później mieszkający na Ukrainie Polacy. - Można zarabiać nimi na chleb albo dzięki nim zapominać o smutkach rzeczywistości.
   Ci, których w mocno podstarzałych samochodach spotykamy na przejściu granicznym, i ci, którzy maszerują przez nie pieszo, na pewno wybrali to pierwsze. Biorąc pod uwagę stan obciążenia naszego poloneza, też można pomyśleć, że zarabiamy, handlując. Bagażnik wyładowany darami dla polskiej drużyny sportowej ze Strzelczysk - buty piłkarskie, dresy i piłki. Wszystko ukryte pod kurtkami, aby nie zwracało uwagi celników. Tylne siedzenie usłane reklamówkami.
   Piotr Tetiuk już w domu spakował torby - to dla Marysi, to dla państwa W., jeszcze dla tych i tamtych. Wszystkich poznał dzięki przyjaźni z księdzem Andrzejem Ramsem. Musi do nich wracać. Zawsze z kilkunastoma wypchanymi siatkami, czasem z całymi transportami z pomocą, zebraną od dębickich i tarnowskich firm lub od znajomych z pracy.
   Ksiądz Andrzej Rams zakupy zrobił przed chwilą. Kawa, herbata, margaryna, szynki, cukierki i czekolady dla dzieci, mydła, szampony. To, co w pośpiechu wpadło pod rękę, bo tam potrzebne jest wszystko. Jedzie na Ukrainę trzeci raz w tym miesiącu. Za każdym razem robi podobne sprawunki. Nie boi się kłopotów na przejściu. Wszyscy go tu poznają, pozdrawiają.
   Nie takie rzeczy zdarzyło mu się przewozić przez granicę w ciągu tych dziesięciu lat, które spędził, pracując jako misjonarz. Do osobowej łady pakował tony gipsu, wapna i innych materiałów, za pomocą których restaurował lub stawiał kościoły. Najbardziej egzotyczna była chyba młockarnia, którą w całości zawiózł do Strzelczysk.

RPA tuż za granicą

   Trafił tam jedenaście lat temu. Przygotowywał się do pracy misyjnej w Republice Południowej Afryki. Zaczął już naukę angielskiego, a tymczasem wysłano go na Ukrainę. Nie był zawiedziony, bo przypomniał sobie objawienia fatimskie i pomyślał, że to Matka Boska wyznaczyła mu takie zadanie.
   Był 1991 r. W Polsce trwały bardzo intensywne przemiany gospodarcze, a tam - 25 kilometrów od granicy w Medyce - czas jakby zatrzymał się w miejscu. Do wsi, w której miał być proboszczem, nie można było dojechać samochodem. Sowieckie władze po wojnie uznały to miejsce za "bezpierspiektywne sioło" - wieś bez perspektyw. Mieszkańcom, większości Polakom, nie wydawano pozwoleń na budowę nowych domów, nie interesowano się, jak żyją.
   A oni żyli - pracowali w pobliskim kołchozie, żenili się i rodzili dzieci. Polskiego uczono w rozpadającej się szkole, z sięgającym sufitu grzybem na ścianach. Kiedy zlikwidowano kołchoz i stracili pracę, poczuli ciężar życia, które zaplanowała dla nich władza - życia bez perspektyw.

Pierwsza była droga

   Pewnego dnia zjawił się Rams. Opowiadał dowcipy o zakonnicach i śmiał się tak, że słychać było na kilometr. Biskup powierzył mu polską parafię w Strzelczyskach, do której należy sześć wiosek. Miał wybudować kościół i plebanię, ale zaczął od drogi. Pamięta wezwanie do pierwszego chorego. Do starszej kobiety trafił z ostatnim namaszczeniem po kilkunastu godzinach, kiedy wreszcie z grupą nie znanych mu jeszcze parafian wydobył auto z błota. - Dobrze, że to była kobieta, chłop by nie doczekał - mówi.
   Teraz tą drogą - szutrową, wysypaną kamieniami, omijając przepastne dziury, dojeżdżamy do Strzelczysk. Wśród pól i pastwisk stoją domy. Wszystkie parterowe, stare, z cegieł i pustaków, niektóre pochylone ku ziemi. Czyściutkim obejściom radości dodają kwiaty, które bujnie wiją się wokół małych okienek.
   Między starymi - powolutku, jakby z ociąganiem - wyrastają nowe domostwa. W kilku zaledwie miejscach budynki wystają na razie najwyżej kilkadziesiąt centymetrów nad ziemię, cegły nie świecą nowością. To domy tych, którzy znaleźli pracę w Polsce. Nawet jeśli za ciężkie roboty budowlane od świtu do nocy zarabiają mniej niż Polacy, to i tak co najmniej dwa razy więcej niż zarobiliby tutaj, gdzie nie ma zajęcia. Już nie chcą, aby zabrakło perspektyw.

Wolne ryzykowne

   Ci, dla których mamy prezenty, czekają już na małym pagórku przy płocie. Dwudziesto-, trzydziestolatki, zaciekawione twarze. W rozmowie ukraiński miesza się z polskim. Niektórzy specjalnie na spotkanie gości z Polski wzięli parę godzin wolnego z pracy. Ryzykowali, bo zatrudnienie ma tu niewielu. Po likwidacji kołchozu zajęcie straciła większość mieszkańców Strzelczysk. Żyją z tego, co urośnie w polu, i szukają dorywczych robót, najlepiej na budowach u tych, którym udało się "zaczepić" w Polsce.
   Za 12 godzin pracy zarobią najwyżej 15 złotych (tu złotówka jest tak samo cenna i powszechna jak hrywna, waluta Ukrainy). Na przeżycie rodziny taki grosz, zdobywany przecież nieregularnie, nie wystarczy. Dorabiają więc podróżami do Polski.

Tu trzeba żyć

   Przy stole zastawionym bajecznie kolorowymi ciastami gospodarze nie dają się sprowokować do narzekań. Są po tej stronie granicy i tego nie zmienią. - Tu żyć trzeba, co z narzekania przyjdzie - Roman Diakił, pomocnik w drużynie "Szansy", akurat ma pracę przy budowie nowej szkoły. Jak inni, wyobraża sobie czasem jakby to było, gdyby los rzucił ich 25 kilometrów dalej. Byliby Polakami w Polsce. Są Polakami na Ukrainie. Radzą sobie jak mogą. Czasem muszą poprosić o pomoc. Robią to bez fałszywego wstydu. Umieją przyjmować dary - z radością i głęboką wdzięcznością.
   Porażają nią, gdy witają się ze swoim byłym proboszczem. Po 10 latach ukraińskie władze nie przedłużyły Ramsowi wizy pobytowej. Zdążył jeszcze w urzędach wyszarpać pozwolenie na budowę nowej szkoły (imponujące gmaszysko rośnie właśnie za starą szkołą). Potem przez pół roku walki o pozostanie zdążyła się mu wbić w pamięć powtarzana przez miejscowych decydentów formułka z dawnych czasów: "Wasza sprawa jest zbyt skomplikowana". Kiedy rzucił wreszcie komuś ważnemu w twarz, że kłuje ich w oczy czystymi rękami, był pewien, że to koniec walki. Musiał wyjechać.
   Tak naprawdę jednak, choć od roku ma już nową parafię w podmieleckim Chorzelowie, nie wrócił wcale z Ukrainy. - Zawsze mam ich w sercu - moich parafian. Wszystkich pamiętam z imienia i nazwiska, tęsknię za nimi. Ksiądz w takim miejscu nie jest tylko kimś do odprawiania mszy i głoszenia nauki Chrystusa. Musi być lekarzem, ogrodnikiem, budowniczym, nawet ojcem - _mówi.
   Kategorycznie zakazuje pisać o sobie, o tym, jak ludzie go witają i co o nim mówią. "Wcale" nie rzucają się mu na szyję, nie chcą całować po rękach. Nie proszą, by wstąpił choć na 5 minut do ich domów. Nie pytają, kiedy do nich wróci. A on, przy tych spotkaniach na drodze, wcale nie musi ukrywać wzruszenia.
   
- O Ramsie trudno byłoby zapomnieć - mówi trener "Szansy" Marian Mazur. Szczupły trzydziestolatek jest jednym z nielicznych szczęściarzy, których dom ksiądz zdążył tym razem odwiedzić. Był powód. Imieniny Ani, córki Mariana, pierwszego dziecka, które ks. Andrzej ochrzcił w Strzelczyskach. Dostała słodki prezent, ale i ona, i jej mama są zawiedzione. Ksiądz był tylko kilka minut i nie zdążyły go niczym ugościć. Marian zwolnił się z pracy na ten dzień. Powiedział szefowi, że gość przyjeżdża z Polski. Szef nie zna księdza osobiście, ale od ludzi nasłuchał się tyle, że pozwolił, by Marian już nie wracał tego dnia do pracy.
   
- Pamiętam, jak ksiądz namawiał mnie do założenia drużyny piłkarskiej. Cztery razy chodził, bo się wzbraniałem - wspomina trener Mazur. - _Grałem kiedyś w piłkę, wiem, jak to granie tu wygląda. To nie tylko mecze, ale i zmartwienia - skąd wziąć na koszulki i na proszek do prania, na przejazdy. Tym trener też się zajmuje, ale ksiądz mówił, że to ludzi od barów odciągnie. Papierosy i wódka to najtańsza i najbardziej dostępna rozrywka w takim miejscu jak to. Nie zostawił nas samych, szukał dla drużyny pomocy - sprzętu, pieniędzy.

Bramki zabrały mleko

   Boisko już było. Wikary Piotr Drewniak wymyślił, żeby wykroić je z pastwiska. Nie wszystkim się to spodobało i niektórzy zaskoczeni nowym pomysłem szeptali po bokach, więc ksiądz w czasie mszy powiedział: - Słyszę, że postawienie białych bramek odebrało niektórym krowom mleko. Gospodarzy, których dotknęło to nieszczęście, prosimy o zgłoszenie się po mszy. Będziemy leczyć i krowy, i gospodarzy.
   W 2000 r., w pierwszym sezonie gry w IV lidze w powiecie Mościska, polska drużyna, nazwana "Szansą", zajęła rewelacyjne drugie miejsce. Jej napastnik Andrzej Kowalski z 32 bramkami zdobył trzecie miejsce w klasyfikacji strzelców. Chłopców do drużyny zbierano z okolicznych wsi, niektórzy grali wcześniej w innych drużynach. Tu mieli bliżej, woleli reprezentować swoją parafię. Większość to Polacy, ale są i Ukraińcy. Z porozumieniem, nie tylko tym, które mogłaby psuć bariera językowa i różnice religijne, nie ma żadnego kłopotu.
   Pierwsze stroje dostali od klubu z Gorlic. Najgorsze nie było to, że używane, ale że biało-czerwone. Taki przypadek, ale źle się kojarzył. Nieraz słyszeli od kibiców swoich rywali: - Wrzućcie Polaczkom "szóstkę". Boiskowi przeciwnicy traktowali ich jednak z szacunkiem należnym zespołowi, który ich ogrywa.
   Niedzielne mecze "Szansy" nadal przyciągają całe Strzelczyska na ukradzione krowom boisko. Ludzie stoją wokół, kibicują. Piłkarzy i widzów sport odrywa od barowej rozrywki. Wokół zespołu seniorów kręcą się mali chłopcy. - I to jest najważniejsze. Rosną, wiedząc, że kiedyś też mogą grać - cieszą się działacze "Szansy" i zaraz martwią, czy im w tym zdołają pomóc.
   Ot, zwykła rzecz. Idzie druga runda gier, za przejazdy na mecze trzeba jakoś płacić. Nie wszędzie przecież dotrą rowerem. A skąd wziąć na przejazdy, kiedy nieraz i na chleb nie ma...
   Po pierwszej rundzie tego sezonu (rozgrywki toczą się w rytmie wiosna - jesień) drużyna zajmuje 4. miejsce. - Może w tych butach będziecie lepiej strzelać - docina piłkarzom ksiądz Andrzej, kiedy oglądają dary od firmy Cash Flow i "Dziennika". Dresy, o które prosili, a teraz mierzą z ukrywanym niezręcznie zachwytem, są luksusem, na który nigdy by sobie nie pozwolili.
   - Trudniej teraz, czasu na treningi mało, bo każdy roboty szuka i pilnuje, ale się poprawimy - obiecuje kapitan zespołu Włodzimierz Diakił. - Ale wy nie zapomnijcie o nas, wracajcie do Strzelczysk.

Mówią ludzie i miejsca

   Rams nie musi tego obiecywać. On tu jest. Drużyna, którą współtworzył, jest jednym z kilku żywych obrazów mówiących o tej obecności i ludziach, których zarażał bakcylem pomagania. O Ramsie opowiadają nie tylko ludzie, ale i miejsca, którym nadał lub przywrócił życie - szary kościół w Strzelczyskach i postawiona obok plebania, odbudowany kościółek w Lipnikach, sanktuarium poświęcone Matce Bożej Fatimskiej w Krysowicach i stojący obok dom sióstr służebniczek śląskich.
   To chyba najbardziej ekskluzywny budynek w tej części Ukrainy. Otynkowany na biało, z czerwonym dachem, wewnątrz wyłożony drewnem, nowocześnie umeblowany. Tu mieści się ochronka dla dzieci i jedyny w okolicy punkt pomocy medycznej, a także miejsce religijnych spotkań młodzieży. Chory i głodny zawsze może liczyć na otwarte drzwi i strawę.
   Na budowę Rams zdobył środki z niemieckiej fundacji charytatywnej. Niemcy nie chcieli słyszeć o żadnych półśrodkach, miało być nowocześnie. Musieli jednak przystać na budowanie bez używania maszyn budowlanych. Nikt ich tu nie ma, więc każdą pracę przy budowie trzeba było wykonać ręcznie.

Służba w oczach

   Mieszkające w domu cztery siostry służebniczki mają wiele obowiązków. Emiliana zgodę na służbę ma wypisaną w ciepłych, brązowych, zmęczonych oczach. Sił do katorżniczej pracy na pewno nie czerpie tylko z drobniutkiego ciała, którego kruchość ukrywa niebieski habit. Przed południem przyjęła w gabinecie kilkudziesięciu pacjentów. Jest wprawdzie tylko pielęgniarką, ale ludzie zwracają się do niej nawet w trudnych przypadkach. Dopiero zagrażające życiu odsyła do szpitala (dla oddziału ginekologicznego Rams zdobył sprzęt medyczny z Niemiec, "Czy ksiądz nie ma innych zajęć?" - usłyszał od wicedyrektorki, gdy przyjechał z konwojem charytatywnym).
   Popołudniami każdego dnia siostra Emiliana objeżdża okoliczne wsie, gdzie wyszukała najbardziej potrzebujących chorych. Leżą w barłogach, w smrodzie i brudzie. Nie mają rodzin, nikt poza zakonnicą z Polski o nich nie zadba. Karmi ich, myje, przebiera, zostawia leki. Z taką wizytą może się zjawić najwyżej raz w tygodniu, inaczej nie zdążyłaby do wszystkich.
   Chciałaby mieć więcej czasu. Może wtedy zdążyłaby napisać listy z prośbą o pomoc. Brakuje jej najprostszych leków, antybiotyków, środków opatrunkowych. - Czy ksiądz i pan Piotr nie pomyśleliby, jak je zdobyć? - pyta.

Pukać do drzwi

   Oni nie tylko myślą, jak pomagać. Są skuteczni w działaniu. - To cały mechanizm, którego siłą są ludzie, wielu ludzi z otwartym sercem - mówi ks. Rams.
   - Czasem nie trzeba dużo, tylko objechać okoliczne hurtownie i place targowe - dodaje dębiczanin Piotr Tetiuk. - Jeden da garstkę ziemniaków, inny dołoży drugą i tak zbierze się worek. W piekarni upieką słodkie bułki i już można jechać. Gdy słyszę odmowę, nie obrażam się. Zamykam drzwi i pukam do następnych. To nieprawda, że ludzie są nieczuli na biedę innych. Chcą pomagać, zwłaszcza ci, którzy słyszeli opowieści albo zobaczyli na własne oczy tamto morze potrzeb. Za każdy podarowany cukierek, pęt kiełbasy lub bułkę obdarowani płacą chwilą radości i garścią wdzięczności, nieraz wyrażanej w najbardziej przejmujący sposób - w kawałku sera z własnego mleka lub główce czosnku, który urósł wypielęgnowany ich rękami.
MAŁGORZATA SYRDA-ŚLIWA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski