– Co się Pani w nogę stało, że aż but ortopedyczny był potrzebny?
– Niech pani nawet nie pyta!
– I to w prawą, jak u mnie.
– Skręciłam. Całe życie coś sobie skręcałam.
– To na pewno przez ten piekielny Pani temperament, o którym krążą legendy.
– Słowo daję, że flamenco nie tańczyłam.
– I ukochanej Carmen też Pani ostatnio nie śpiewała?
– Nie, ten czas już minął.
– A kiedyś Lucjan Kydryński nazwał Panią najlepszą polską Carmen.
– To było w Krakowskiej Filharmonii. Kiedy zapowiadał Habanerę, powiedział, że jak słucha „Carmen”, to ma wrażenie, że Bizet napisał ją dla mnie.
– A dywan z czerwonych goździków z czym się Pani kojarzy?
– Też z „Carmen”. Pojechaliśmy na tournee do Hiszpanii. Spektakl odebrany był fantastycznie, a kiedy wyszłam do ukłonów, z balkonów posypał się grad czerwonych goździków.
– Popłakała się Pani?
– No pewnie.
– Szalony temperament, miłość do Carmen. Czy w Pani żyłach płynie kropla hiszpańskiej krwi?
– Nic z tych rzeczy. Pochodzę z Chełma Lubelskiego, a więc ze stron wschodnich.
– To może mama lub tata lubili południowe rytmy?
– A to prawda. Maja mama, dziś 90-letnia pani, do 80. roku życia śpiewała w chórze, a ojciec grał na mandolinie.
– A Pani gra na czymś?
– Na nerwach. I na własnych strunach głosowych. To ostatnie uwielbiam. Mimo ponad 30 lat na scenie kocham moją pracę, mam w sobie nadal ciekawość odkrywania nowych możliwości, każda rola bardzo mnie cieszy.
– To prawda, że jest Pani wręcz nieprzyzwoicie pracowita?
– Prawda. Pamiętam, że jak przed laty przygotowywałyśmy z Hanką Chojnacką pierwszą „Carmen”, nie wychodziłyśmy z teatru. Oglądałyśmy filmy i komentowałyśmy aktorki w roli Carmen: głowa jak królowa, piersi jak rogi byka, ręce jak wachlarze.
– Jak wyglądało życie codzienne w Pani rodzinnym domu?
–To jest prawdziwy rodzinny dom, a raczej kamienica mojej mamy, którą dziadek kupił od Żydów w 1920 roku. Do dziś w pokoju stoi łóżko, na którym na świat przyszła mama, moje dwie siostry i ja. Mama śpiewała, tata dużo grał, a w imieniny i święta przychodzili goście.
– Wtedy mała Bozia, bo tak przecież na Panią mówiono – śpiewała pod stołem?
– Tak, bo się wstydziłam, więc śpiewałam pod stołem lub w szafie. A wszystkie ciocie, wujkowie oczywiście, bili brawo i chwalili.
– Czy już wtedy ktoś usłyszał ten piękny mezzosopran?
– Wtedy to ja śpiewałam piosenki Fogga, Przybylskiej. Wyobraża sobie pani takiego szkraba, który śpiewa: „Już nigdy nie usłyszę kochany twych słów”. Do dziś, kiedy całą rodziną zbieramy się w czasie urodzin mamy, to nie obejdzie się bez wspólnych śpiewów. Kiedyś nawet interweniowała policja. No więc o moim głosie wiedziano, że dobry, ale nie zwrócono uwagi na moją wadę wymowy. A ja chciałam zostać aktorką dramatyczną. Nawet zdawałam do szkoły teatralnej w Warszawie. Przesłuchiwał mnie sam Andrzej Łapicki, piękny, w czarnej, skórzanej marynarce, co dla dziewczyny z niewielkiego miasta było wystarczającym przeżyciem. Do szkoły się nie dostałam, ale ukończyłam w Gdyni studium wokalno-aktorskie, w którym wykładała jego założycielka, słynna Danuta Baduszkowa, reżyserka i znakomity pedagog. Czarno-biała suknia, ciemne okulary, krwisto czerwone, długie paznokcie i gąszcz siwych, pięknych, krótkich włosów. Pamiętam jak dziś te dziesiątki wypalanych papierosów, „Carmenów”. Włożyłam gigantyczną pracę, żeby „wyprostować” moje seplenienie. Najpierw Bogna Toczyska zajrzała mi do ust i kazała pokazać język, czy nie jest za długi – wtedy żadne ćwiczenia by nie pomogły. Na szczęście języka nie trzeba było ucinać, tylko ciężkie ćwiczenia logopedyczne, łącznie z kamykami w buzi dały rezultat. Już po egzaminie stwierdzono, że jestem mezzosopranem, a może też prawdziwym altem. Nad moim głosem czuwała już od tej pory świetna śpiewaczka Zofia Czepielówna- Schiller. Powiedziano mi też, że jestem za gruba. „Masz mieć 45 centymetrów w tali” – usłyszałam.
– Toż szklanka ma więcej w obwodzie…
–Toteż zrozpaczona koleżanka wybuczała: „A co ja mam zrobić, jak mam 49!” W studium dano nam ostry wycisk: stepowanie, szermierka, taniec klasyczny, współczesny, nie mówiąc już o zajęciach wokalnych i aktorskich.
– W czym Pani debiutowała?
– Prawdziwym debiutem była rola Doroty w „Krakowiakach i góralach” na otwarcie nowej siedziby Teatru Muzycznego w Gdyni. Kochałam tę rolę. Szalałam w niej, mogłam dać upust temperamentowi. To było marzenie Baduszkowej: doczekać nowego teatru. Biedna nie doczekała otwarcia, zmarła rok przed, czyli…. Boże, nie rozmawiajmy o datach, bo strach pomyśleć, jak to było dawno. Teatr Muzyczny i Opera Bałtycka to były wówczas moje sceny. Tam zaczynałam w wielkim repertuarze, w Operze rolą Olgi w „Eugeniuszu Onieginie”, Jadwigą w „Strasznym Dworze”, Magdaleną w „Rigoletcie”. Wiele wspaniałych ról grałam też w Teatrze Muzycznym, tytułową „Perichole” w reżyserii Gruzy, w „Skrzypku na dachu” czy w kultowym spektaklu „Kolęda nocka” Ernesta Bryla. W 1988 roku przeniosłam się do Krakowa, do Opery i Operetki na zaproszenie Ewy Michnik. Tu śpiewam do dziś. Pamiętam, jak przyjechałam z jedną walizką do Krakowa. Byłam już po sukcesach na Wybrzeżu, a tutaj musiałam wszystko zaczynać od początku.
– Gdyby miała Pani wymienić bez zastanowienia te kilka najwspanialszych ról, to:
– Było ich mnóstwo. Kopciuszek, Arsace w „Semiramidzie”, Cornelia w „Juliuszu Cezarze”, Rozyna w „Cyruliku sewilskim” i zawsze każda Carmen, a było ich kilka. Ale też „Nabucco”, „Hello, Dolly”, „Faust” „ Księżniczka Czardasza”. I jeszcze ostatnio Hrabina w „Damie pikowej”, „Traviata”, „Baron cygański” i wiele innych. Przez cały okres krakowski towarzyszyły mi Songi Kurta Weilla, które wbił mi w głos i w ciało Józef Opalski.
– Musimy kończyć ten „spis cudzołożnic”.
– Pamiętam też, jak Maria Fołtyn robiła „Łucję z Lammermooru”. Byłam obsadzona w malutkiej roli Alice. To był mój początek w Krakowie. Fołtynka roztropnie powiedziała: „Za mała rola jak na wejście w teatr. Ty musisz zaistnieć większą”. I przerobiła postać na kreację. Grałam niewidomą staruszkę z piekielną charakteryzacją. Praktycznie nie schodziłam ze sceny. Łucję śpiewała Krystyna Tyburowska – była wspaniała. Ale proszę pamiętać, że moją wielką miłością były i są także operetki i musicale. W nich dawałam czadu. Podobno.
– Jest Pani konfliktowa w pracy?
–Nieeee! Raz ścięłam się z Konradem Drzewieckim. Robiliśmy „Carmen”, a ja byłam już po dwóch realizacjach. Kazał mi zapomnieć o obu, być jak biała kartka, na której miałam od nowa budować postać. Buntowałam się, ale on miał rację. To była piękna, roztańczona rola. Potem graliśmy w Warszawie, w teatrze Roma za dyrekcji Bogusława Kaczyńskiego, znanego z bardzo tradycyjnego podejścia do inscenizacji. Przyszedł na próbę, zobaczył mnie w czarnej peruce i w kostiumie jak z papy, który hamował wszystkie moje ruchy. Zażądał zdjęcia peruki i założenia w miejsce kostiumu białej halki. Tańczyłam boso. Na premierze zrobiłam niezły numer. Zauważyłam na scenie leżące cygaro – zostało z I aktu. Wzięłam w dwa palce prawej nogi, podałam do lewej ręki i włożyłam do ust. A wszystko podczas arii. Sama nie chciałam wierzyć, że to mi się udało.
– A „kogut” to dla śpiewaka straszne przeżycie?
– Straszne. Zdarzył mi się może dwa razy, ale częściej dotyczy to tenorów. U kobiet to jest raczej „kurka”. To jest straszny stres, jeżeli nie uda się dźwięk i wtedy nic na to nie poradzisz. Trzeba śpiewać dalej.
– Kiedyś, siedząc w swoim pięknym domu, będzie Pani mogła powiedzieć córkom: prześpiewałam i przetańczyłam życie…
– Żeby to była prawda…. Choć po części tak jest. Przede wszystkim będę śledziła ich kariery: starsza córka jest już aktorką w Teatrze Słowackiego, a młodsza skończyła resocjalizację i zastanawia się, czy nie pracować w więzieniu lub policji.
– Nie chciała iść w ślady mamy?
–Po części poszła. Ja też w młodości chciałam być milicjantką. Potem zakonnicą.
Bożena Zawiślak-Dolny – uznana za najlepszą polską odtwórczynię partii tytułowej Carmen w operze Bizeta
To śpiewaczka wszechstronna, która z powodzeniem śpiewa w operetce i musicalu, nieobcy jest jej także repertuar oratoryjno-kantatowy.
Ogromny sukces przyniosło artystce wykonanie songów Kurta Weilla w przygotowywanym przez Operę Śląską spektaklu ,,Zagraj mi melodię z dawnych lat” w reż. J. Opalskiego. Ostatni sukces tego gatunku to znakomita kreacja Aldonzy-Dulcynei w musicalu ,,Człowiek z La Manchy” M. Leigha, wystawionym w Łódzkim Teatrze Muzycznym i Operze Krakowskiej.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?