Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chciała być zakonnicą. Dziś daje czadu w musicalach i operetkach

Rozmawia Jolanta Ciosek
Mówią, że ma piekielny temperament
Mówią, że ma piekielny temperament Andrzej Banaś
Koncertowała podczas przyjęć. Siedząc pod stołem. Tak się wstydziła. Były to piosenki Fogga, po których ciotki i wujkowie bili gromkie brawa. Wtedy Bożena Zawiślak-Dolny jeszcze nie wiedziała, że jej dorosłe życie będzie związane ze śpiewem. Tym bardziej że... sepleniła.

– Co się Pani w nogę stało, że aż but ortopedyczny był potrzebny?

– Niech pani nawet nie pyta!

– I to w prawą, jak u mnie.

– Skręciłam. Całe życie coś sobie skręcałam.

– To na pewno przez ten piekielny Pani temperament, o którym krążą legendy.

– Słowo daję, że flamenco nie tańczyłam.

– I ukochanej Carmen też Pani ostatnio nie śpiewała?

– Nie, ten czas już minął.

– A kiedyś Lucjan Kydryński nazwał Panią najlepszą polską Carmen.

– To było w Krakowskiej Filharmonii. Kiedy zapowiadał Habanerę, powiedział, że jak słucha „Carmen”, to ma wrażenie, że Bizet napisał ją dla mnie.

– A dywan z czerwonych goździków z czym się Pani kojarzy?

– Też z „Carmen”. Pojechaliśmy na tournee do Hiszpanii. Spektakl odebrany był fantastycznie, a kiedy wyszłam do ukłonów, z balkonów posypał się grad czerwonych goździków.

– Popłakała się Pani?

– No pewnie.

– Szalony temperament, miłość do Carmen. Czy w Pani żyłach płynie kropla hiszpańskiej krwi?

– Nic z tych rzeczy. Pochodzę z Chełma Lubelskiego, a więc ze stron wschodnich.

– To może mama lub tata lubili południowe rytmy?

– A to prawda. Maja mama, dziś 90-letnia pani, do 80. roku życia śpiewała w chórze, a ojciec grał na mandolinie.

– A Pani gra na czymś?

– Na nerwach. I na własnych strunach głosowych. To ostatnie uwielbiam. Mimo ponad 30 lat na scenie kocham moją pracę, mam w sobie nadal ciekawość odkrywania nowych możliwości, każda rola bardzo mnie cieszy.

– To prawda, że jest Pani wręcz nieprzyzwoicie pracowita?

– Prawda. Pamiętam, że jak przed laty przygotowywałyśmy z Hanką Chojnacką pierwszą „Carmen”, nie wychodziłyśmy z teatru. Oglądałyśmy filmy i komentowałyśmy aktorki w roli Carmen: głowa jak królowa, piersi jak rogi byka, ręce jak wachlarze.

– Jak wyglądało życie codzienne w Pani rodzinnym domu?

–To jest prawdziwy rodzinny dom, a raczej kamienica mojej mamy, którą dziadek kupił od Żydów w 1920 roku. Do dziś w pokoju stoi łóżko, na którym na świat przyszła mama, moje dwie siostry i ja. Mama śpiewała, tata dużo grał, a w imieniny i święta przychodzili goście.

– Wtedy mała Bozia, bo tak przecież na Panią mówiono – śpiewała pod stołem?

– Tak, bo się wstydziłam, więc śpiewałam pod stołem lub w szafie. A wszystkie ciocie, wujkowie oczywiście, bili brawo i chwalili.

– Czy już wtedy ktoś usłyszał ten piękny mezzosopran?

– Wtedy to ja śpiewałam piosenki Fogga, Przybylskiej. Wyobraża sobie pani takiego szkraba, który śpiewa: „Już nigdy nie usłyszę kochany twych słów”. Do dziś, kiedy całą rodziną zbieramy się w czasie urodzin mamy, to nie obejdzie się bez wspólnych śpiewów. Kiedyś nawet interweniowała policja. No więc o moim głosie wiedziano, że dobry, ale nie zwrócono uwagi na moją wadę wymowy. A ja chciałam zostać aktorką dramatyczną. Nawet zdawałam do szkoły teatralnej w Warszawie. Przesłuchiwał mnie sam Andrzej Łapicki, piękny, w czarnej, skórzanej marynarce, co dla dziewczyny z niewielkiego miasta było wystarczającym przeżyciem. Do szkoły się nie dostałam, ale ukończyłam w Gdyni studium wokalno-aktorskie, w którym wykładała jego założycielka, słynna Danuta Baduszkowa, reżyserka i znakomity pedagog. Czarno-biała suknia, ciemne okulary, krwisto czerwone, długie paznokcie i gąszcz siwych, pięknych, krótkich włosów. Pamiętam jak dziś te dziesiątki wypalanych papierosów, „Carmenów”. Włożyłam gigantyczną pracę, żeby „wyprostować” moje seplenienie. Najpierw Bogna Toczyska zajrzała mi do ust i kazała pokazać język, czy nie jest za długi – wtedy żadne ćwiczenia by nie pomogły. Na szczęście języka nie trzeba było ucinać, tylko ciężkie ćwiczenia logopedyczne, łącznie z kamykami w buzi dały rezultat. Już po egzaminie stwierdzono, że jestem mezzosopranem, a może też prawdziwym altem. Nad moim głosem czuwała już od tej pory świetna śpiewaczka Zofia Czepielówna- Schiller. Powiedziano mi też, że jestem za gruba. „Masz mieć 45 centymetrów w tali” – usłyszałam.

– Toż szklanka ma więcej w obwodzie…

–Toteż zrozpaczona koleżanka wybuczała: „A co ja mam zrobić, jak mam 49!” W studium dano nam ostry wycisk: stepowanie, szermierka, taniec klasyczny, współczesny, nie mówiąc już o zajęciach wokalnych i aktorskich.

– W czym Pani debiutowała?

– Prawdziwym debiutem była rola Doroty w „Krakowiakach i góralach” na otwarcie nowej siedziby Teatru Muzycznego w Gdyni. Kochałam tę rolę. Szalałam w niej, mogłam dać upust temperamentowi. To było marzenie Baduszkowej: doczekać nowego teatru. Biedna nie doczekała otwarcia, zmarła rok przed, czyli…. Boże, nie rozmawiajmy o datach, bo strach pomyśleć, jak to było dawno. Teatr Muzyczny i Opera Bałtycka to były wówczas moje sceny. Tam zaczynałam w wielkim repertuarze, w Operze rolą Olgi w „Eugeniuszu Onieginie”, Jadwigą w „Strasznym Dworze”, Magdaleną w „Rigoletcie”. Wiele wspaniałych ról grałam też w Teatrze Muzycznym, tytułową „Perichole” w reżyserii Gruzy, w „Skrzypku na dachu” czy w kultowym spektaklu „Kolęda nocka” Ernesta Bryla. W 1988 roku przeniosłam się do Krakowa, do Opery i Operetki na zaproszenie Ewy Michnik. Tu śpiewam do dziś. Pamiętam, jak przyjechałam z jedną walizką do Krakowa. Byłam już po sukcesach na Wybrzeżu, a tutaj musiałam wszystko zaczynać od początku.

– Gdyby miała Pani wymienić bez zastanowienia te kilka najwspanialszych ról, to:

– Było ich mnóstwo. Kopciuszek, Arsace w „Semiramidzie”, Cornelia w „Juliuszu Cezarze”, Rozyna w „Cyruliku sewilskim” i zawsze każda Carmen, a było ich kilka. Ale też „Nabucco”, „Hello, Dolly”, „Faust” „ Księżniczka Czardasza”. I jeszcze ostatnio Hrabina w „Damie pikowej”, „Traviata”, „Baron cygański” i wiele innych. Przez cały okres krakowski towarzyszyły mi Songi Kurta Weilla, które wbił mi w głos i w ciało Józef Opalski.

– Musimy kończyć ten „spis cudzołożnic”.

– Pamiętam też, jak Maria Fołtyn robiła „Łucję z Lammermooru”. Byłam obsadzona w malutkiej roli Alice. To był mój początek w Krakowie. Fołtynka roztropnie powiedziała: „Za mała rola jak na wejście w teatr. Ty musisz zaistnieć większą”. I przerobiła postać na kreację. Grałam niewidomą staruszkę z piekielną charakteryzacją. Praktycznie nie schodziłam ze sceny. Łucję śpiewała Krystyna Tyburowska – była wspaniała. Ale proszę pamiętać, że moją wielką miłością były i są także operetki i musicale. W nich dawałam czadu. Podobno.

– Jest Pani konfliktowa w pracy?
–Nieeee! Raz ścięłam się z Konradem Drzewieckim. Robiliśmy „Carmen”, a ja byłam już po dwóch realizacjach. Kazał mi zapomnieć o obu, być jak biała kartka, na której miałam od nowa budować postać. Buntowałam się, ale on miał rację. To była piękna, roztańczona rola. Potem graliśmy w Warszawie, w teatrze Roma za dyrekcji Bogusława Kaczyńskiego, znanego z bardzo tradycyjnego podejścia do inscenizacji. Przyszedł na próbę, zobaczył mnie w czarnej peruce i w kostiumie jak z papy, który hamował wszystkie moje ruchy. Zażądał zdjęcia peruki i założenia w miejsce kostiumu białej halki. Tańczyłam boso. Na premierze zrobiłam niezły numer. Zauważyłam na scenie leżące cygaro – zostało z I aktu. Wzięłam w dwa palce prawej nogi, podałam do lewej ręki i włożyłam do ust. A wszystko podczas arii. Sama nie chciałam wierzyć, że to mi się udało.

– A „kogut” to dla śpiewaka straszne przeżycie?

– Straszne. Zdarzył mi się może dwa razy, ale częściej dotyczy to tenorów. U kobiet to jest raczej „kurka”. To jest straszny stres, jeżeli nie uda się dźwięk i wtedy nic na to nie poradzisz. Trzeba śpiewać dalej.

– Kiedyś, siedząc w swoim pięknym domu, będzie Pani mogła powiedzieć córkom: prześpiewałam i przetańczyłam życie…

– Żeby to była prawda…. Choć po części tak jest. Przede wszystkim będę śledziła ich kariery: starsza córka jest już aktorką w Teatrze Słowackiego, a młodsza skończyła resocjalizację i zastanawia się, czy nie pracować w więzieniu lub policji.

– Nie chciała iść w ślady mamy?

–Po części poszła. Ja też w młodości chciałam być milicjantką. Potem zakonnicą.

Bożena Zawiślak-Dolny – uznana za najlepszą polską odtwórczynię partii tytułowej Carmen w operze Bizeta

To śpiewaczka wszechstronna, która z powodzeniem śpiewa w operetce i musicalu, nieobcy jest jej także repertuar oratoryjno-kantatowy.

Ogromny sukces przyniosło artystce wykonanie songów Kurta Weilla w przygotowywanym przez Operę Śląską spektaklu ,,Zagraj mi melodię z dawnych lat” w reż. J. Opalskiego. Ostatni sukces tego gatunku to znakomita kreacja Aldonzy-Dulcynei w musicalu ,,Człowiek z La Manchy” M. Leigha, wystawionym w Łódzkim Teatrze Muzycznym i Operze Krakowskiej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski