Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chłopi graniczni

Redakcja
Wittek upomniał już prezydentów Havla, Wałęsę i Kwaśniewskiego, żeby dogadali się spokojnie i sensownie w sprawie Wittkowych ogrodu i pastwiska

Bogdan Wasztyl

Bogdan Wasztyl

Wittek upomniał już prezydentów Havla, Wałęsę i Kwaśniewskiego, żeby dogadali się spokojnie i sensownie w sprawie Wittkowych ogrodu i pastwiska

Jerzy Wodecki siedzi na czterech hektarach w Łaziskach. - Ja siedzę raczej na dokumentach, a nie na polu - denerwuje się Wodecki. Bo choć z papierów wynika, że ziemię ma w Polsce, to w rzeczywistości ma ją za granicą, w Czechach. Za każdym razem kiedy ma coś do zrobienia, musi wziąć ze sobą paszport albo dowód i maszerować przez granicę. Jego grunty zaczynają się kilkadziesiąt metrów za przejściem małego ruchu granicznego w Łaziskach.

-A wszystko przez jakiegoś pijanego, ruskiego sołdata - rzuca ze złością. - Granica miała przebiegać po Olzie, ale przyszli Sowieci i postawili szlabany w polu.
   Być może ten sam sołdat dał się we znaki rodzinie Wittków z Rudyszwałdu. Do dziś problem Wittków jest wyjątkowy, nawet wśród niełatwych problemów polsko-czeskiego pogranicza. - Mają Polacy pola w Czechach, mają Czesi i u nas. Uprawiają je i specjalnie nie narzekają, a nawet sobie chwalą, bo dziś to żadna przeszkoda - słyszę w Urzędzie Gminy w Krzyżanowicach, do której należy Rudyszwałd. - Ale żeby państwo kończyło się tuż za domem, w połowie ogrodu to rzecz dziwna i trudna.
   W ogrodzie Wittków trzeba uważać. Lepiej zawsze mieć przy sobie paszport, bo gdy stanąć w rozkroku, można złamać prawo i naruszyć nienaruszalność granic. - O, teraz lewą nogą jest pan na moim pastwisku w Polsce, ale prawą na moim pastwisku w Czechach - objaśnia Lothar Wittek. Czeski pogranicznik grozi palcem i woła: "No Wittek, dość tego teatru".

O rzut burakiem

   Po wojnie nie brakowało konfliktów granicznych między Polską a Czechosłowacją. Interwencja Stalina spowodowała, iż obie strony pogodziły się z tym, że granica przebiegać będzie wzdłuż dawnej granicy między Niemcami a Czechosłowacją z 1937 roku. Układ oba państwa podpisały w 1948 roku, jednak granicę w terenie wytyczyły kilka lat później. Tam, gdzie linia graniczna kluczyła, wiła się, starano się ją prostować, upraszczać. W wyniku upraszczania ponad 1200 hektarów polskich gruntów przeszło na czeską stronę, a 840 hektarów czeskich - do Polski. Dlaczego przy operacji upraszczania tak bardzo skomplikowano przebieg granicy w Rudyszwałdzie, utrudniając życie rodzinie Wittków, nikt dziś nie potrafi powiedzieć. Faktem jest, że sprawa 368 hektarów utraconych przez Polskę na rzecz Czechosłowacji podczas delimitacji do dziś nie jest rozwiązana. - I zapewne szybko nie będzie - słyszę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
   Ojciec Lothara nigdy się z tą granicą nie pogodził. Jak zaraz po jej wytyczeniu zaczął pisać do najważniejszych urzędów obu państw, tak zaprzestał, gdy już nie mógł pióra w ręku utrzymać. Ale bezskutecznie pisał. - Żal, że ta demokracja tak nieskoro nastała, bo ojciec bardzo by się z niej ucieszył, oj bardzo - żałuje Lothar, który podjął dzieło ojca i pisze od ponad 30 lat. Do Warszawy, Pragi, Katowic, Raciborza, Opawy... Gdzie tylko może i ma nadzieję coś załatwić. Od 1989 roku śle te pisma z większym zapałem i większą nadzieją. Upomniał już prezydentów Havla, Wałęsę i Kwaśniewskiego, żeby przestali wreszcie robić wielkie przedstawienia, a dogadali się spokojnie i sensownie w sprawie Wittkowych ogrodu i pastwiska, bo przecież nie przystoi takich głupot zostawiać na granicy poważnych państw. Z zapałem śledzi Wittek od lat prace Stałej Polsko-Czeskiej Komisji Granicznej, ale efektów nie dostrzega. Najpierw sporą przeszkodą była niestabilność polskich rządów po przełomie w 1989 roku. Potem, gdy Czechy i Słowacja zdecydowały się na rozwód, oba państwa były zajęte wytyczeniem własnej granicy. Potem i Czesi, i Słowacy rozmyślali, czy dług terytorialny wobec Polski rozdzielić na oba kraje; ustalono, że zwrócą Czesi. Wydawało się, że sprawy pomoże uporządkować powódź; graniczne rzeki wylały, poprzesuwały koryta. Natychmiast w terenie pojawiła się komisja delimitacyjna i nakazała przywrócić poprzedni stan granic. Wittkowi to jednak nadziei nie odebrało, bo komisja znalazła czas, by przy okazji zlustrować jego kawałek granicy. Urzędnicy obejrzeli wszystko, zrobili zdjęcia, pokręcili głowami i stwierdzili, że z tą granicą koniecznie trzeba coś zrobić. Jakoś ją uprościć, uporządkować. Na koniec czeski urzędnik powiedział Wittkowej: "Pani, ne myslite se, iż to bude z utra". I rzeczywiście nie było. Pięć lat minęło i nic. Chociaż ostatnio Wittek dostał pismo z Pragi. Czeski rząd obiecuje, że przyjrzy się jego pastwisku i ogrodowi.

Granica absurdu

   Na pograniczu ludzie nie mają specjalnego respektu dla linii granicznej. Mówią, że ziemia, ciągłość i tradycja są ważniejsze od granic. - Granice się mogą zmieniać, a ziemia była jest i będzie - podkreśla Józef Luzar, który z trudem po latach odzyskał swoje pięć hektarów w Czechach. - Oni wszystko kolektywizowali i dla nich ta ziemia była państwowa. A dla mojej rodziny, mimo że przez kilkadziesiąt lat niedostępna, zawsze była nasza.
   Na początku lat 90., kiedy Luzar zaczął upominać się o swoją własność, czescy urzędnicy jakoś nie chcieli do siebie dopuścić, że ziemia może być własnością prywatną, a do tego jeszcze obywatela innego państwa. Trzeba było z Polski wozić poniemieckie mapy katastralne i swoje prawo udowadniać. A później i Czesi zaczęli upominać się o ziemię. Także w Polsce. Teraz każdego dnia prawie trzystu Ślązaków i 40 górali ze Sromowców przekracza czeską i słowacką granicę, by doglądać swoich pól. W tym samym celu na polską stronę przechodzi prawie 200 Czechów.
   - No przecież nie można inaczej - mówi Wittek. Dzieje jego chłopskiego rodu sięgają XV wieku i związane są z Rudyszwałdem oraz czeskim Hat, który zaczyna się kilkanaście metrów za domem Wittka. - Moi dziadowie żyli i harowali na tej ziemi, w tym właśnie miejscu, zanim pojawiła się granica. Wtedy były to jeszcze śląskie księstwa, lenno czeskiego króla. Potem upomniała się o nas Austria. Potem Prusy odepchnęły Austrię i dopiero wtedy między Rudyszwałdem a Hat pojawiła się granica. Ale ona była robiona z sensem i nie szła przez ogrody, lecz środkiem gruntowej drogi. Potem w tym samym miejscu szła granica niemiecko-czeska. Potem przez kilka lat nie było żadnej granicy, a później nastała Polska Ludowa i zaczęły się problemy.
   Szczepan Janczy, góral ze Sromowców Wyżnych, też nie wyobraża sobie, by można było porzucić ojcowiznę tylko dlatego, że akurat znajduje się ona za granicą: - Ta ziemia jest w naszych rodzinach od wieku. Za czasów monarchii austro-węgierskiej została wykupiona z dóbr kościelnych należących do Czerwonego Klasztoru. I klasztor, i ziemia leżą dzisiaj na Słowacji, ale ziemia jest nasza.
   Za granicę nie chodzi Jerzy Wodecki, bo się na biurokrację obraził. Pokazuje dokumenty. Akt własności wydany w 1975 roku przez Biuro Geodezji i Urządzeń Rolnych w Wodzisławiu stwierdza wyraźnie, że do Wodeckiego należą 4 hektary w Łaziskach. - Skoro mi urząd potwierdził własność w Polsce, to chcę ją mieć w Polsce - mówi. - Nie będę na pole z paszportem jeździł. I komu ja mam podatki płacić za tę ziemię?
   Nie wie, komu, więc nie płaci, choć do zapłaty wezwali go Czesi. Jego ziemia leży odłogiem. Chciał zalesić, bo polskie Ministerstwo Ochrony Środowiska płaci 150 złotych miesięcznie za hektar lasu, ale przecież mu nie zapłacą, skoro zalesi w Czechach. Zastanawia się, czy pola nie sprzedać, ale też nie wie, jak. Polak przecież nie kupi ziemi w Czechach, a Czech w Polsce. - Jak przesuną granicę do Olzy, tak jak powinno urzędowo być, to wtedy będę uprawiał - zapewnia.
   - Godów to mała gmina, a nie Ministerstwo Spraw Zagranicznych - mówi wójt Ludwik Piechaczek. - Nie zajmujemy się ziemią, która leży za granicą. Zresztą kto chce uprawiać pole w Czechach, nie napotyka na żadne przeszkody.

Szlaban pod nogi

   - Teraz to rzeczywiście fajnie się żyje, ale ile krwi nam ta granica napsuła przez kilkadziesiąt lat, to szkoda gadać - macha ręką Lothar Wittek, ale o "zepsutej krwi" może opowiadać godzinami. Bo też jest o czym.
   Ojciec Lothara, Józef, żołnierz Wehrmachtu, trafił w 1943 roku do sowieckiej niewoli. Matka z małymi dziećmi, Lotharem i Ingeborgą, uciekła przed Sowietami na Zachód. Półtora roku przetrwała w okolicach Murnau w Bawarii, ale gryzła ją tęsknota za ojcowizną. Wróciła w połowie 1946 roku. W kilka miesięcy później otrzymała list od męża, którego śmierć już dawno opłakała. "Wracaj - napisała mu - jest bezpiecznie, spokojnie". Józef wrócił i później nieraz przeklinał dzień powrotu.
   Najpierw zakazano Wittkom (i innym autochtonom, których jest w Rudyszwałdzie ponad 90 proc.) używania języka niemieckiego. - Czasem nocą żołnierze kładli się pod domem i nasłuchiwali, po jakiemu godomy. Ojca ciągle targali na przesłuchania, bo chcieli, żeby nam pozmieniał imiona. A on się uparł, że nie zmieni, bo to imiona europejskie - wspomina Lothar. Aż kiedyś w kalendarzu "Poradnik rolnika" stary Wittek znalazł tekst o rewolucjonistce Ingebordze Zakrzewskiej; wyrwał kartkę, schował na wszelki wypadek. - Córka nosi imię na cześć rewolucjonistki! - wrzasnął i położył na biurku kartkę z kalendarza, kiedy zaczęli go znowu męczyć.
   W tamtych czasach były problemy z pochodzeniem Wittków, ale z granicą problemów nie było. Nikt jej nie wytyczył, więc ludzie uznali, że biegnie tak, jak przed wojną. Aż tu któregoś dnia Czesi drogę gruntową, niby graniczną, zaorali. Potem pojawili się polscy żołnierze i zaczęli paliki wbijać bez ładu i składu: na polu, pastwisku i w ogrodzie Wittków. Więc stary Wittek zaczął pytać: jakim prawem moją ziemię palikujecie? - Przecież to nie twoje, tylko Państwowego Funduszu Ziemi - odpowiedzieli urzędnicy. Wittek jednak pole na nowo przeliczył i wyszło mu, że brakuje hektara. Pisać zaczął i jeździć, żeby pomyłkę wyprostować: Katowice, Racibórz, Opawa - Opawa, Racibórz, Katowice. Ziemia na jego własność wróciła, ale do Polski już powrotu nie miała; została w Czechosłowacji.
   Ziemię Wittków przeorano szerokim na 15 metrów i długim na pół kilometra pasem granicznym. Na łączce przy szosie postawiono strażnicę. Ogród przecięły słupy z drutem kolczastym; wzniesiono też wieżę obserwacyjną. W sumie pod granicę zabrano Wittkom 75 arów. Za tę ziemię cały czas naliczano im podatek gruntowy, a dopóki były obowiązkowe dostawy, i od tego kawałka trzeba było kontyngent odprowadzać.
   - Wtedy było najgorzej, jak tego szpiega wszędzie szukali - wspomina Lothar. Na całą rodzinę dostali jedną przepustkę na uprawę pola w Czechach. Czasem z początkiem miesiąca wpuszczali, a czasem dopiero na koniec; zależnie od humoru. Lothar ma jeszcze przed oczami taki obraz: samotny ojciec urobiony ponad siły siano z czeskiej strony łąki do Polski przenosi, a w tym czasie krowy mu się rozpierzchają; cała rodzina stoi bezradnie na granicy, bo nikt poza ojcem nie ma przepustki; stary się wścieka, pieni, wargi zagryza, a pogranicznicy mają ubaw. Albo to chodzenie po krowę, kiedy jej się nagle zachciało z czeskiej części łąki trawę żreć - wziąć przepustkę, wypełnić dokumenty, podać kolor i wiek krowy, dopaść ją, przyprowadzić do obory i wrócić na granicę, żeby znów do Polski legalnie przejść.
   - Dużo upokorzeń było i udręki - mówi Lothar. - Mnie kazali jak głupkowi łąkę kosić, najpierw polską część, a potem czeską. Ale ja się uparłem. Powiedziałem, możecie do mnie strzelać, ale głupiej roboty robić nie będę. I szedłem w koło: to w Polsce, to w Czechach, to znów w Polsce, to znów w Czechach... Nie strzelali.

Wiatr odnowy

   Wieża obserwacyjna w ogrodzie zgniła i rozpadła się ze starości, druty kolczaste też czas zeżarł, a pas w końcu przestali orać. Tak jakoś za wczesnego Gierka. Posterunek rozebrali i wznieśli nowy. I dopiero wtedy okazało się, że Wittek cały czas płaci podatek za pas graniczny, choć go uprawiać nie może. A na nie zaoranym pasie dalej ludzka krew się psuła. Bo miejscowi, którzy pole w Czechach mieli, a dojazdu zostali pozbawieni przez to, że Polska oddała Czechosłowacji historyczną drogę gruntową, zrobili sobie drogę z tego Wittkowego granicznego pasa. A ponieważ ten kawał ziemi miał nijaki status (niby Wittkowy i niby państwowy), to i gruz, i śmieci zaczęli tam wywozić. A sprzątać musiał Wittek, bo nikt inny się nie garnął, zaś jego poczucie porządku nie dopuszczało myśli, że granica - wizytówka państwa może wyglądać jak śmietnik.
   Później trochę lżej było, choć też nie lekko. Kiedy Lothar drutem pastwisko podzielił na mniejsze kawałki, żeby krowy pasły się tam, gdzie powinny, a nie tam, gdzie chcą, alarm wszczęto, że przez granicę nielegalny drut przebiega. Trzeba było z porządku zrezygnować. Albo kiedy innym razem pastwisko ogrodził i utrudnił tym przejazd wzdłuż granicy, o mało konfliktu międzynarodowego nie wywołał; nocą czeskie wojsko rozebrało ogrodzenie. - Wszystko zależy od człowieka - mówi Wittek. - Jeden mundur założy i wydaje mu się, że wszystko może, inny zrozumie. Jeden zrezygnuje z formalności granicznych, bo przecież ma mnie cały czas na oku, inny będzie po dziesięć razy dziennie dokumenty sprawdzał.
   A od kiedy demokracja po obu stronach Witkowego ogrodu, pola i pastwiska nastała, jest dużo lepiej, prawie normalnie. Na mocy umowy o małym ruchu granicznym Wittek nie potrzebuje przepustek; wystarczy dowód do przejścia granicy. - Wprost zza stodoły mogę na czeskie pola wjechać i po maszyny wracać, ile razy chcę, a nie naokoło przez posterunek - cieszy się Lothar. W dodatku państwo naprawiło wyrządzoną Wittkom krzywdę i od kilku lat płaci za dzierżawę pola pod przejście graniczne.
   Zadowolony jest również Józef Luzar. Nie myśli, by czeskie pole sprzedać, bo nie ma żadnego problemu z przejazdem przez granicę. W Czechach uprawia pszenicę i zaczyna nawet dostrzegać zalety zagranicznego pola. - Na razie badam rynek - mówi. - U nas płacą więcej, ale Czesi płacą szybciej. W zależności od potrzeb mogę sprzedać tu albo tam. Wybór mam.
   Mniej zadowoleni są górale ze Sromowców, którzy po drugiej stronie Dunajca na 150 hektarach uprawiają przede wszystkim ziemniaki... Przed dwoma laty o mało nie wybuchła wojna ziemniaczana. Od lat wiosną na Słowację przewozili polskie sadzonki, a jesienią do Polski przywozili ziemniaki i nikomu to nie przeszkadzało. Aż tu niespodziewanie słowackie służby fitosanitarne zakazały wwozu polskich sadzonek. - Możecie kupić sadzonki u nas - tłumaczyli Słowacy polskim rolnikom. Ale Polacy słowackich sadzonek nie chcieli, bo są one dwa razy droższe. Sprawa oparła się o resorty spraw zagranicznych obu krajów, a sołtys Sromowców osobiście apelował do słowackiego rządu, by sadzonki nie zepsuły dobrosąsiedzkich stosunków. Nie zepsuły. - Teraz nie ma przeszkód jak dawniej, pole za granicą uprawia się jak w Polsce, ale zawsze trzeba się liczyć z niespodziankami - mówi Szczepan Janczy.
   Nawet zadowolonego Wittka granica wciąż uwiera: - No bo to niby człowiek u siebie, a nie do końca u siebie. W ogrodzie, a na granicy. Trzy razy się zastanowi, zanim cokolwiek w obejściu zrobi, czy aby międzynarodowego konfliktu nie wywoła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski