MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Czar małych sklepików

Redakcja
Kiosk przy Siennej ocalał, ale już nie można w nim kupić "materiałów pisemnych" FOT. ARCHIWUM
Kiosk przy Siennej ocalał, ale już nie można w nim kupić "materiałów pisemnych" FOT. ARCHIWUM
Do małych sklepików chodziło się po kiszoną kapustę. Po chleb, po weki, po kajzerki. Po biały ser. Po ziemniaki. Były ostatnimi redutami dziewiętnastowiecznego handlu, skrawkami lądu ocalałego z powodzi uspołecznionego handlu. Ostatnie padły już za nowych czasów. To, czego nie wykończył poprzedni ustrój, zabiły supermarkety.

Kiosk przy Siennej ocalał, ale już nie można w nim kupić "materiałów pisemnych" FOT. ARCHIWUM

BITWA O HANDEL. Można w nich było kupić wszystko, od drewna podpałkowego po cukierka * Jeszcze działały małe wytwórnie * Dzięki prywatnemu importowi kupowało się towary zwane wówczas kolonialnymi

Sklepiki miała każda dzielnica. W okolicach Dolnych Młynów był sklep pana Mola, nieopodal, przy Rajskiej, kolejny, czynny jeszcze do niedawna. Na Zwierzyńcu po landrynki i ślazowe cukierki chodziło się do Skwirtniańskiego przy Lelewela, do Dzieci Marii przy Kraszewskiego. Przy Karmelickiej prawdziwym, ciemnym kakao, figami i rodzynkami kusił sklep Staśkiewicza. Przy Wielopolu handlował Gnutek. Przy Długiej pan Jacek, później wdowa po nim. Przy św. Jana, w samym sercu miasta, pani Kling.

A w czasach licealnych kupowało się krachlę (czy wy, dzisiejsi licealiści, wiecie, czym była krachla?) nieopodal "piątki", na rogu Świerczewskiego, dzisiejszej Studenckiej, i Garncarskiej. "Nowodworek" miał swój narożny sklepik na Groblach, a uczniowie "Sobka" podczas wielkiej pauzy wymykali się do sklepu pani Piekło.

Bywalec supermarketów nie potrafi wyobrazić sobie zapachu sklepiku. Bo sklepik pachniał jedną sklepikową, niepowtarzalną wonią, ale równocześnie dziesiątkami różnych zapachów. Wyobraźmy sobie kiszone ogórki, smolne drewno, świeże pieczywo, śliwkowe powidła, biały ser, suszone grzyby i pączki. Dodajmy do tego odrobinę wilgoci, trochę krakowskiej mgły, trochę jabłkowej kwaskowatości i wyraźny kwas beczkowej kapusty, dodajmy ziemistą, jakby nieco stęchłą woń jarzyn - i będziemy mieli krakowski sklepik.

Sklepiki był małe, zazwyczaj kiszkowate, ciągnące się w głąb budynku. Towary pięły się natomiast w górę, od ciemnej podłogi po ostatnią kondygnację drewnianych półek. Na sklepikowym parterze złociły się pachnące żywicą wiązki szczapek na podpałkę, każda przepasana słomianym powrósłem. Dopiero później, może w latach sześćdziesiątych, zamiast powróseł pojawiły się metalowe taśmy. Drewno było kupowane rzadko, może dlatego że po ulicach, zwłaszcza zimą, krążyła konkurencja - chłopi z podkrakowskich wsi. W kożuchach lub podbitych barankiem kurtach, szli obok sań i płaczliwie zawodzili: "Drzeee-wo, drzeeewo przedaję".

Obok stosu podpałkowych wiązek mogła stać beczka z kapustą, drewniana, nawet dębowa, bo wtedy nikt nie wyobrażał sobie innych beczek. Kapuście - z dodatkiem ostruganej marchwi i kminku, czasami z jabłkami zakiszonym aż do pestek - mogła towarzyszyć inna beczka, ogórków pływających w gąszczu kopru, w mętnym, pachnącym czosnkiem soku. Ogórkowy sok uchodził za doskonałe lekarstwo na kaca, dlatego w każdym sklepiku za darmo, po prostu z chrześcijańskiego miłosierdzia, oferowano potrzebującym każdą jego ilość. I bywało, że rano, jeszcze przed klinem albo zamiast klina, miejscowi pijaczkowie przychodzili do sklepiku na szklaneczkę ogórkowego soku. Sok dostawało się też - oczywiście za darmo - jako dodatek do zakupionych ogórków. W tym przypadku służył do sporządzenia zupy ogórkowej, jednej z tych poczciwych staroświeckich zup, które stanowiły fundament niewymyślnego menu tamtych czasów.
Taki był parter sklepikowych woni - dużo kwasu, trochę kminku i kopru, odrobina żywicy, do tego ziemistość jarzyn. A wyżej pachniało pieczywem.

Chlebem. Kajzerkami i bośniaczkami. Bladymi, najzwyczajniejszymi bułkami wodnymi. Zapomnianymi już plackami szewskimi. Sztanglami posypanymi gruboziarnistą solą. Czwórkami, kajzerkami, śniadaniowym luksusem - rogalikami.

Obok pieczywa leżały sery, sercowate, z wyraźnie odciśniętym wzorem płótna. Jajka. Masło w osełkach, a na każdej osełce wyciśnięty był kwiatek. Powidła w kamionkowych garach, tak ciemne, że aż czarne, pachnące śliwkami i odrobinę dymem. A tuż obok śliwki, które zawsze wydawały się bardziej uwędzone niż ususzone. Pomarszczone, połyskliwe, czekały, aż w domowym kompocie odzyskają dawną jędrność.

Wiosną na ladzie leżały pęczki radosnych czerwono- -białych rzodkiewek. Późnym latem i jesienią pomidory. A tuż obok, w słojach pamiętających może jeszcze cesarskie czasy, wszystkimi kolorami grały cukierki. Zielone, czerwone i żółte landrynki. Kwaśno-słodkie, o kształcie jakby wziętym z tureckiego wzoru na szaliku. Ślazowe cukierki, koloru ciemnego bursztynu, zawsze były kwadratowe.

Obok, w jeszcze jednym ocalałym z dwóch wojen słoju, leżały cukierki zwane "poduszeczkami". Rzeczywiście miały kształt malutkich poduszeczek, często pasiastych, zawsze o tłustym, majolikowym połysku. "Poduszeczki" nadziewano albo kwaskowatymi powidłami, albo nieco mdłą masą grylażową.

I jeszcze miętowe lub owocowe pastylki pakowane jak dropsy, ale w przeciwieństwie do dropsów miękkie, błyskawicznie rozpuszczające się w ustach. I jeszcze kawka likworowa. Jeszcze cukrowy pstry groszek zamknięty w szklanych laskach. Jeszcze gwizdki z cukru, najprawdziwsze, bo gwiżdżące, ale nadające się także do jedzenia.

Najdziwniejsze jest to, że przez cały czas, nawet w najgorszym okresie dla tak zwanej inicjatywy prywatnej, pracowały małe wytwórnie, i to nie tylko słodyczy.

Krakowscy sprzedawcy brali cukierki od Srebrzyń-skiego i Wiśniowskiego, biszkopty od Sybigi, kompoty od Łęckiego. Pomidorowy przecier w butelkach często przygotowywano w żeńskich klasztorach, korniszony i ogórki konserwowe przyjeżdżały w kilkulitrowych słojach z wytwórni Biernackiego. W wielu sklepikach, przede wszystkim u Staśkiewicza przy Karmelickiej, można było kupić towary zwane wówczas (nie bez powodu, bo przecież jeszcze były kolonie) - kolonialnymi. Prawdziwe kakao Van Houtena, figi, rodzynki, migdały, mączkę bananową. Skąd ta kolonialna obfitość? Działały nie tylko prywatne wytwórnie, ale także prywatny import, z całego świata nadchodziły paczki...

Sklepikarze przyciągali klientów osobliwościami. Na wystawach małe ptaszki w nieskończoność dziobały naczynie z wodą - dowód na możliwość skonstruowania perpetuum mobile. Leżały osobliwego kształtu pomidory, a w butelkach, na koprze, spały kiszone ogórki, dorodne, o wiele szersze od butelkowej szyjki.
W sklepiku pana Mola widniały karteczki "Wyśmienity biały ser", "Świeżutkie wiejskie jajka", "Przepyszne powidła". Tylko pan Broda z rogu Karmelickiej i Batorego mógł konkurować z panem Molem swoimi "pojemnikami na niedopałki" i "krajaczami jajecznymi".

A wspominając pana Brodę, opuszczamy sklepiki spożywcze i przechodzimy do przemysłowych. To już inne wnętrza, inne zapachy, inne towary. U Brody gliniane naczynia, nożyki do obierania ziemniaków, sitka, złote i srebrne farby.

U Migdała na placu Szczepańskim farby i gips. U Rąba na Sławkowskiej setki drobiazgów. U Brzydzkiej na placu Na Stawach - wszystko, co papierowe, co bibułkowe, kredowe, ołówkowe.

A w ocalałym do dziś kiosku przy Siennej, przyklejonym do klasztornego muru, Zofia Kopcińska z "materiałami pisemnymi", wyrobami tytoniowymi, fajkami i cygarniczkami.

ANDRZEJ KOZIOŁ, dziennikarz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski