Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Człowiek na krawędzi

Redakcja
Skandynawowie mają mocne przełożenie na Hollywood. Ciekawe, że Duńczycy, którzy nie są wcale ani specjalnie licznym, ani ruchliwym narodem, potrafią przebić się w Fabryce Snów. Przykład? Nicolas Winding Refn ("Drive”), Lone Scherfig ("Jeden dzień”), a teraz Asger Leth i jego "Człowiek na krawędzi”.

Rafał Stanowski: FILMOMAN

Opis fabuły niczym nie zaskakuje. Ot, kolejna historia o oskarżonym o coś tam policjancie, który w ekstremalny sposób stara się udowodnić swoją niewinność (tutaj wychodzi na gzyms budynku w Nowym Jorku i grozi, że skoczy w dół). Czyli zapowiada się kolejna hollywoodzka papka. Do pójścia na seans zachęciło mnie jednak coś innego – nazwisko reżysera.

Leth – pamiętacie go może? Kinomani powinni kojarzyć eksperyment filmowy Larsa von Triera "Pięć nieczystych zagrań” z 2003 r. Jego współtwórcą był Jorgen Leth, ojciec Asgera, a on sam był autorem części scenariusza. Duńczyk dotychczas kręcił głównie dokumenty, w tym głośne "Miasto słońca” o gangach z Haiti. "Człowiek na krawędzi” to jego pełnometrażowy debiut. Jak zatem sprawdził się kolejny ze Skandynawów w Hollywood?

Od pierwszej sekwencji widać, że Duńczyk ma pomysł. Ekspresyjne kadry i dynamiczny montaż nadają tempo fabule, a w chwilach wyhamowania naszą uwagę podtrzymuje muzyka Henry’ego Jackmana ("X-Men: Pierwsza klasa”). Szybko wkręcamy się w przebieg wydarzeń. Ryzykowny koncept scenograficzny – większość fabuły rozgrywa się na gzymsie budynku – został precyzyjnie wygrany. Leth z doświadczonym operatorem Paulem Cameronem ("Człowiek w ogniu” Tony’ego Scotta) igrają z przepaścią, fundując nam lekki zawrót głowy, a osobom z lękiem wysokości – gęsią skórkę. Reżyser czuje puls thrillera. Dynamicznym ujęciom nie pozwala zakryć psychologicznego tła, a jednocześnie trzyma nas za gardło. Bardzo porządna, skandynawska robota, czego przykładem jest również szwedzka wersja "Millennium”.

Na ekranie o uwagę rywalizują młode gwiazdy Hollywood. Kreujący główną rolę Sam Worthington przejawia zdecydowanie więcej zróżnicowanych emocji niż w "Avatarze”, choć na krawędzi gzymsu zachowuje zbyt wiele stoickiego spokoju. Błyszczy za to Anglik Jamie Bell, obsadzony tu w duecie z przepiękną Latynoską Genesis Rodriguez (o niej będzie jeszcze głośno!). Ich partia to przykład błyskotliwej interpretacji aktorskiej, w której zawarto puls żywych emocji. Aż można żałować, że ta dwójka gra jedynie role drugoplanowe. Na dokładkę mamy blond piękność Elizabeth Banks i jak zawsze przekonującego Eda Harrisa, mocno już przeoranego zmarszczkami.

Realizacja tego filmu na wysokościach była niebagatelnym wyzwaniem technicznym. Leth radzi sobie bardzo dobrze jak na debiutanta, zdecydowanie ma talent. Szkoda jednak, że nie udało mu się przekonać producentów do zmiany scenariusza. Przez 90 minut oglądamy precyzyjnie skonstruowany thriller, który daje nadzieję na zaskakujący finał. Skrypt wiedzie nas jednak na manowce. Ostatnie kilka minut to popis nieprawdopodobieństw (których wcześniej udawało się unikać) oraz tandetnego, hollywoodzkiego sposobu rozwiązywania wątków. Zamiast napięcia, które mogłoby wzbudzić refleksję, dostajemy łatwostrawną pigułkę. I sami znajdujemy się na krawędzi – własnej irytacji.


Fot. Monolith

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski