Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cztery godziny, o których chciałby zapomnieć

Katarzyna Kachel
Marek Rzepka mieszka w Woli Rzędzińskiej. W swojej hodowli ma 500 gołębi
Marek Rzepka mieszka w Woli Rzędzińskiej. W swojej hodowli ma 500 gołębi fot. Michał Gąciarz
Katastrofa. Było kilkanaście minut po 17, jedenaście, może dwanaście. Marek Rzepka dopijał spokojnie kawę, kiedy nagle zobaczył pękający dach. Niczym bierki. Konstrukcja rwała się, przypominając mu rozrzucone patyczki popularnej gry. Spadała kawałek po kawałku. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale zarejestrował, że paliło się światło. Nie pamięta, co zrobił z filiżanką... 10 lat temu zawaliła się hala targowa w Katowicach, zginęło 65 osób.

Około 50 centymetrów. Tyle ugięła się konstrukcja hali 3 stycznia 2006 roku. Kiedy usunięto śnieg, na warstwie lodu ukazały się pęknięcia. O odwołaniu wystawy nie było mowy. „Dach się ugina, ale wytrzyma” - dyrektor techniczny i członek zarządu Międzynarodowych Targów Katowice przekonywali się w e-mailach. Był 19 stycznia, miłośnicy gołębi odliczali dni do swojego wielkiego święta. Marek Rzepka też. - Odliczałem, ale się nie cieszyłem - zaznacza.

Właściwie był zły. Na miejsce. W samym środku hali, schowane między innymi wystawcami. - Kto nas tu znajdzie wśród stu innych? - pytał sam siebie w myślach. - Koło drzwi albo przy __wejściu byłoby całkiem inaczej, łatwiej - dywagował.

Ale wszystko już zapłacone, na zamianę nie było czasu. Dlatego ekipa Marka Rzepki w piątek, 27 stycznia, zaczęła budować stoisko. Mieli na nim sprzedawać transponder. Taki czip elektroniczny. Umożliwia dokładne mierzenie czasu przelotu gołębi. To pierwszy taki w Polsce. Dlatego pan Marek był, jest, z gadżetu dumny. Ułatwia życie hodowcom, jemu też. W Woli Rzędzińskiej pod Tarnowem ma przecież kilkaset ptaków. Całkiem niezłych zawodników. Wiedział, co prezentuje.

Pasjonaci żyją dziesięć lat dłużej
Właściciele gołębi nie lubią, gdy się na nich mówi gołębiarze. Bo to trochę pobłażliwe, trochę lekceważące. Marek Rzepka się na „gołębiarza” nie obraża. Najważniejsze, by napisać, że ptaki to jego miłość i hobby. Nieprzerwanie od kilkunastu lat. - Mam to zapewne po __dziadku - tak przypuszcza.

Dziadek Teofil przed wojną był maszynistą parowozu. Jeździł z Bochni do Krzeczowa. A kiedy nie pracował, hodował ryby w stawach i gołębie pocztowe. To był dziadkowy konik. - Który przeszedł na mnie i to bez żadnych zabiegów dziadka. Po prostu się zaraziłem, i tak mi zostało - opowiada pan Marek. - A mówią tu u nas, że każdy, kto ma jakąś pasję, żyje dziesięć lat dłużej.

28 stycznia do Katowic pojechali w kilka osób, z samego rana. Dzień był piękny, słoneczny. Świetny na spotkania i długie dyskusje o lotach, karmieniu, treningach. Przed południem jeden z dystrybutorów, sprzedający transpondery, podarował panu Markowi kryształ górski z wizerunkiem Jana Pawła II. Postawił go na stole. Był tam do końca.

Kiedy na stoisku Marka Rzepki pojawiali się znajomi „na plotki”, była może 17. Przychodzili na kawę, herbatę, wymienić się wrażeniami. Znali się niemalże wszyscy. Jak nie osobiście, to z widzenia; z zawodów, wystaw, spotkań.

- Jedna rodzina - uśmiecha się Marek - która lubi sobie pomagać. Koledze, wtedy w Katowicach, też pozwolił prezentować asortyment na swoim stoisku. - Figurki to jakieś były, ale nie bardzo się sprzedawały, tak więc przed 17 Jurek wstał, pożegnał się i wyszedł - wspomina pan Marek. - Musiał chyba jeszcze z kimś po drodze się zagadać, może ktoś go zatrzymał, może coś go zainteresowało. To było nasze ostatnie spotkanie.

W sobotę na targach są zawsze tłumy. Wtedy, dziesięć lat temu, także. Kilka tysięcy. - Ofiar mogło być więcej - Marek dostrzega w tym nieszczęściu jakąś wyższą prawidłowość. - Po godzinie 17 __wielu już się rozjeżdżało, wychodziło, mówiło „do następnego razu”.__

Niektórzy spieszyli się na autobus, inni na skoki, podczas których emocje wciąż rozpalał Adam Małysz.

Ale nie Marek Rzepka, na którego stoisku właśnie robiło się tłoczno. Na kawę przyszedł Heinrich, kolega z Niemiec, pojawił się były prezes Ruchu Chorzów, znany wszystkim hodowcom weterynarz z Belgii. - Staliśmy w kółku, piliśmy herbatę, rozmawialiśmy. Jakieś dziesięć osób. Bogumił Kozioł wyszedł z aparatem przed nas i zaczął pstrykać pamiątkowe zdjęcia. Uśmiechaliśmy się do __obiektywu - wspomina Marek.

Kilka minut później hala przestała istnieć. Fotografie jakimś cudem ocalały. Marek Rzepka nie chce ich oglądać.

W drodze nad morze wstępował do Lichenia
W wakacje Marek Rzepka jeździł nad polskie morze, do Darłowa. W 2004 i 2005 roku na pewno. To wtedy, po drodze zatrzymywał się w sanktuarium licheńskim. Malutki obraz Matki Boskiej, umieszczony tam w głównym ołtarzu, uważany jest za cudowny. - Opowiadam, bo to ważne - mówi.

Wtedy, 10 lat temu, po zrobieniu zdjęć stali wciąż i rozmawiali. Było kilkanaście minut po 17. Marek Rzepka pił spokojnie kawę. Kiedy podniósł głowę, by dopić ostatni łyk, zobaczył pękający dach hali. Niczym bierki, tak pomyślał. Konstrukcja rwała się, przypominając mu gwałtownie rozrzucone patyczki popularnej gry. Spadała kawałek po kawałku, jak na zwolnionych klatkach filmu. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale zarejestrował, że do pewnego momentu wciąż paliło się światło. Niektórzy mówią, że huk przypomniał silnik odrzutowca.

Rzepka: - Kiedy rozpadała się hala, zobaczyłem obraz z Lichenia, właściwie jego zarys, jakby był wycięty z pergaminu. Nie wiedziałem, czy żyję. Nie wiedziałem, co się stało. Wokół słyszałem jęki umierających, przeraźliwe krzyki rannych, nawoływania o __pomoc. Ciemność zaczęły rozświetlać światła komórek. Takich rzeczy nie da się zapomnieć.

Biegli napiszą później, że ich zdaniem przyczyną zawalenia się dachu była „niedostateczna nośność konstrukcji stalowej”. Runął pod naporem zalegającego śniegu i lodu.

Instynkt ucieczki nie działa w podobny sposób w każdej ekstremalnej sytuacji. Wtedy u pana Marka nie zadziałał. Wszyscy jego koledzy leżeli przytuleni do ziemi, nakryci... namiotem: - Jeden z elementów konstrukcji wbił się na sztorc i zatrzymał blachy, które utworzyły nad naszymi głowami przedziwną warstwę ochronną. Leżeliśmy tam cztery godziny. Wszyscy przeżyliśmy. Udało mi się zadzwonić do żony przed komunikatem w telewizji. „Doszło do katastrofy, ale ja żyję”.

Heinrich przygnieciony ciężkimi belkami nigdy nie odzyskał sprawności. W ciągu dwóch lat przeszedł 28 operacji. Porusza się o kulach.

Gołębie nie są niczemu winne
Marka Rzepkę ze środka hali wyciągnął kolega Bogumił Kozioł. Sam wyczołgał się wcześniej i jakimś cudem wydostał na zewnątrz. Podjechał z kimś do supermarketu i kupił latarki. Działał niebywale logicznie. Spod „namiotu” uratował wszystkich kolegów. Marek Rzepka pamięta, kiedy na noszach okładali go gorącymi butelkami. Miał wychłodzony organizm i pęknięte kości ramienia. Operacja się udała.

- Nie, nie myślałem, żeby przestać hodować gołębie, przecież one nie są winne. Widzę zresztą, że podobnie jest u __innych hodowców, którzy przeżyli tragedię. Pamiętają, ale ptaków się nie pozbyli, spotykamy się co roku - mówi.

Czasami się boi. W dużych pomieszczeniach, kiedy nagle coś zatrzeszczy, huknie, spadnie. Ale daje radę. Niektórzy znajomi Marka nie śpią po nocach. Budzą się przerażeni, nie mogą powstrzymać strachu. - Po pani telefonie zadzwoniłem do kolegi, który wtedy był ze mną. Przyjdź, opowiesz, jak to było. Nie dam rady - usłyszałem. - Nie chcę tam już wracać.

W miejscu, gdzie było stoisko Marka Rzepki, zginęło najwięcej osób.

Hala nadawała się do rozbiórki już 4 lata przed katastrofą? Tak mówią biegli

1999 rok, pozwolenie na budowę hali nr 1 MTK o wymiarach: 97,3 x 102,8 m i maksymalnej wysokości 13,2 m.

2000 rok, styczeń, po intensywnych opadach śniegu konstrukcja ugięła się po raz pierwszy, jeszcze w trakcie budowy.

2002 rok, styczeń, kolejna awaria dachu, na którym były miejscami 3 metry śniegu. Zabezpieczono odkształcone części konstrukcji podporami stalowymi.

2006 rok, 3 stycznia, konstrukcja ugięła się kolejny raz, o ok. 50 cm. Trzy dni później, po usunięciu śniegu, widać było pęknięcie na warstwie lodu. Mimo to 10 stycznia przerwano odśnieżanie dachu. Spółka MTK wiedziała, że trzeba wzmocnić konstrukcję. 19 stycznia dyrektor techniczny pisze mejla do członka zarządu MTK, co im grozi w razie zawalenia się dachu. Przekonują siebie: „dach się ugina, ale wytrzyma”. Nie ma mowy o odwołaniu wystawy gołębi.

Pod zawalonym dachem hali Międzynarodowych Targów Katowickich zginęło 65 osób.
Ilu było rannych? Nikt dotąd nie zliczył, nawet prokuratura. Raz jest mowa o 120, innym razem nawet o 170.

Prokuratura wykluczyła, by w dniu tragedii w tym rejonie wystąpiły wysokoenergetyczne wstrząsy sejsmiczne. Zgromadziła 264 tomy akt głównych. W postępowaniu przygotowawczym przesłuchała ponad 2 tys. świadków, zawnioskowała o przesłuchanie przed sądem 208 spośród nich.

Teresa Semik

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski