Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dla dobra dziecka (niemieckiego)

Redakcja
- Skąd miałem przypuszczać, że jest to najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić - mówi dziś Pomorski. - Owszem, urzędnicy znaleźli moje córki, ale tylko po to, by mi je odebrać.

Pomorski nie jest jedyną ofiarą Jugendamtu.

- Przykładów jawnej dyskryminacji polskich rodziców, udokumentowanych w urzędowych pismach, mogę pokazać dziesiątki. A zastraszanych ludzi są tysiące - twierdzi Wojciech Pomorski. - Niestety, niektórzy z nich zbyt szybko dają za wygraną. Ja się nigdy nie poddam. Kocham moje córki i nie chcę, by kiedyś zapytały (niestety, po niemiecku): dlaczego o nas nie walczyłeś, tato? Fot. archiwum rodzinne Kilkanaście dni temu, 13 listopada br., przed sądem w Wiedniu odbyła się rozprawa przeciwko Wojciechowi Pomorskiemu, obywatelowi polskiemu, od kilkunastu lat mieszkającemu w Niemczech. Pomorski już pięć lat walczy z niemieckimi urzędnikami o możliwość kontaktu ze swoimi córkami - dziś 8-letnią Iwoną i 10-letnią Justyną. Gdy w 2003 r. zostały one uprowadzone z domu przez ich matkę - poprosił o pomoc Jugendamt - niemiecką organizację, zajmującą się ochroną praw dzieci.
Na rozprawie rozwodowej sąd rodzinny zezwolił mu na widzenia z córkami - raz na dwa tygodnie, zawsze w obecności urzędnika Jugendamtu. Na dodatek rozmowy miały przebiegać w języku niemieckim, choć w domu ojciec rozmawiał z córkami po polsku. Kiedy pan Wojciech Pomorski się zbuntował, Martin Schroeder, urzędnik Jugendamtu, powiedział: "Będziecie mówić po niemiecku albo spotkanie nie odbędzie się wcale".
No więc nie odbyło się. W oficjalnym piśmie napisano: "Z przyczyn fachowo-pedagogicznych nie jest w interesie dzieci, żeby kontakt z nimi odbywał się w języku polskim. Dla dziecka korzystne jest tylko rozwijanie języka niemieckiego, ponieważ wzrasta ono w tym kraju, tutaj chodzi lub będzie chodzić do szkół".
W wewnętrznej korespondencji urzędu, do której dotarł Pomorski, pan Schroeder, odpowiadając urzędniczce, która była zdania, że ojciec może rozmawiać z córkami po polsku, jeśli spotkania będą nadzorowane przez dwujęzyczną urzędniczkę, pisze: "Jeżeli Pomorskiemu zezwolimy mówić po polsku z jego córkami, to przedstawiciele wszystkich narodowości w Niemczech będą chcieli mówić w swoich językach".
W ubiegłym roku sąd zgodził się w końcu na widzenie ojca z córkami i na rozmowę w języku polskim. Niestety, było za późno, bo matka uciekła z nimi do Austrii.
- I tak nic by z tego nie wyszło, bo moje córeczki, które mają obywatelstwo polskie i od wczesnego dzieciństwa były dwujęzyczne, nie potrafią już rozmawiać po polsku. Zostały całkowicie zgermanizowane i zdepolonizowane - mówi Wojtek.
W kwietniu tego roku pisaliśmy na naszych łamach o małżeństwie Mosebach z Berlina. Beata, Polka, wyszła za mąż za Niemca Michaela. Urodził się im syn - Jan. Kiedy malec miał dwa lata, ojciec, pod nieobecność żony, uprowadził syna do wynajętego w tajemnicy przed nią mieszkania.
- Poinformował mnie o tym przez telefon, dzwoniąc do pracy - opowiadała Beata podczas spotkania z reporterką, zastraszona, ubrana w perukę. Od kilku miesięcy ukrywa się przed mężem, policją i Jugendamtem, bo uciekła z Niemiec, zabierając z sobą syna.
Mówi, że tamtego dnia, po telefonie męża, rzuciła wszystko i pojechała do domu.
- Na miejscu okazało się, że oprócz dziecka zabrał także cały nasz wspólny dorobek. Mieszkanie było puste. Wyłączył mi także wszystkie media.
Gdy w panice biegła do domu, starczyło jej na tyle rozsądku, żeby wstąpić do adwokata. Poradził, żeby koniecznie wniosła do sądu sprawę o wydanie dziecka. Zrobiła to. Niestety, wszystko się przedłużało, bo musiała odtwarzać dokumenty, które mąż zabrał, m.in. metrykę urodzenia synka.
Wtedy stało się dla niej jasne, że mąż wszystko ukartował. Kiedy już zabrał synka, nie zezwalał matce na spotkania. Na rozprawie sądowej, bez protokolantów, bez przesłuchania, tylko na podstawie orzeczenia psychologa z Jugendamtu, sąd powierzył ojcu opiekę nad Jasiem. Beacie przyznano trzy widzenia w tygodniu po 3 godziny. Termin ostatecznej rozprawy przesunięto na luty br. W tym czasie rodzinę miał obserwować psycholog.
Na pytanie, czy na orzeczenie sądu miał wpływ fakt, że Beata jest Polką, odpowiada: - Oczywiście. Dziś jestem o tym przekonana. Znane mi jest co najmniej 80 spraw, kiedy polscy rodzice zostali bezprawnie i bezpodstawnie pozbawieni praw do dziecka, a nawet rozmowy z nim po polsku. Nie mogłam czekać, aż to samo spotka nas. Po wstępnym orzeczeniu sądu już wiedziałam, że

Nie ma co liczyć na sprawiedliwość.

Długo jednak trwało, zanim Beata zdecydowała się zachować niepraworządnie.
- Rodzina w Polsce próbowała mi uświadomić, że Niemcy odbiorą dziecko. Nie chciałam tego słuchać. Mieszkałam przecież w tym kraju od kilkunastu lat, tu miałam dom i pracę, a Niemców znałam jako wyjątkowo praworządny naród. Dla świętego spokoju zadzwoniłam do Wojciecha Pomorskiego, bo wiedziałam, że jest prezesem polskiego Stowarzyszenia "Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech". To był przełomowy telefon - wspomina. - On miał doświadczenie i znał wiele różnych przykładów. Opowiedział mi o kilkunastu przypadkach, w których rodzice z mieszanych małżeństw stracili swoje dzieci.
W dniu, kiedy przypadał przyznany jej sądownie dzień widzenia z synkiem, zabrała go z przedszkola i, tak jak stała, pojechała z nim do Polski.
- Nie uprowadziłam go, tylko wróciłam do ojczyzny. Niemiecki sąd nigdy nie odebrał, a nawet nie ograniczył mi praw do Jasia, dlatego trudno mówić o uprowadzeniu. Zdecydowałam się na ucieczkę, żeby na zawsze nie odebrano mi synka. Musiałam go ratować przed nieuchronnym zniemczeniem - mówi Beata.
Dlaczego się przebiera i ukrywa? To proste: mąż, z pomocą Jugendamtu, wytropił ją w Krakowie. - W rozmowie ze mną zapewniał, że ma pokojowe zamiary, ale równocześnie przyjechał tu z niemiecką telewizją i chęcią uprowadzenia synka, jak tylko go znajdzie. Ludzie pana Mosebacha ścigali taksówkę Beaty i Jasia, a kiedy sprowadziła telefonicznie przyjaciół, by pomogli jej się przesiąść i ukryć, doszło do sceny jak z sensacyjnego filmu. Na parkingu Galerii Kazimierz musiała krzykiem wzywać pomocy ochroniarzy, by umknąć pościgowi "pokojowo" nastawionego ojca.

Tragiczny przebieg

ma historia Elżbiety i Zenona Nyksów oraz ich dzieci. Małżonkowie poznali się kilkanaście lat temu, gdy pani Ela przyjechała do Ludwigsburga. Jej mąż pochodzi z Polski, ale jest obywatelem Australii. Nigdy, ani oni, ani ich dzieci: Patryk i Jacqueline, nie przyjęli obywatelstwa niemieckiego.
O tym, że dzieci cierpią na mukowiscydozę - śmiertelną chorobę genetyczną - dowiedzieli się, gdy Patryk miał 8 lat, a jego siostra 5. Ponieważ chłopiec był w bardzo ciężkim stanie, rodzice rzucili pracę, by poświęcić swój czas opiece nad nimi.
Lekarze z kliniki w Ludwigsburgu od początku namawiali ich na przyjęcie pomocy kuratora z Jugendamtu. Rodzice wzbraniali się, ale w końcu wyrazili zgodę, bo pomoc, choćby finansowa, była im potrzebna. Tak zaczął się ich dramat.
Któregoś dnia dzieci zostały uprowadzone ze szpitala i dopiero po dwóch dobach ojcu i matce udało się ustalić, gdzie są. Zaraz potem Jugendamt doprowadził do rozprawy w sądzie rodzinnym, gdzie postanowiono, że o dalszym ich losie będzie decydować kurator.
Matka była tak zdesperowana, że zabrała dzieci i wyjechała z nimi do Polski, by tu szukać ratunku dla syna. W Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie lekarze stwierdzili, że Patryk jest tak chory, jakby wcale nie był w Niemczech leczony. Wkrótce zmarł.
Elżbieta wróciła z córką Jacqueline do Ludwigsburga, a wówczas Jugendamt ponownie odebrał ją rodzicom. Pretekstem było to, że nie potrafią się zająć chorym dzieckiem. Dziś nie mogą się widywać z córką, wiedzą tylko, że została umieszczona w rodzinie zastępczej. Ciężko chora dziewczynka, która niedawno straciła brata, teraz została pozbawiona także rodziców. Wszystko w imię "dobra dziecka". Nowi opiekunowie pobierają na Jacqueline z odpowiedniego funduszu aż 3800 euro miesięcznie. Nic dziwnego, że chcą się zajmować małą...

Elżbieta Koenig straciła syna.

Po rozwodzie z niemieckim mężem wróciła do Polski, gdzie samotnie wychowywała dziecko. Po kilku latach mąż sobie o nich przypomniał. Przyjechał do Polski i zwrócił się do sądu o prawo do widzeń z synem. Otrzymał je. Mimo obaw matki i ostrzeżeń z jej strony, że dziecka nie odzyska, jeśli prawo zezwoli na jego wyjazd do Niemiec, sąd w Ostrołęce wydał decyzję, że chłopiec może pojechać do ojca na 2 tygodnie. Jugendamt zrobił resztę, to znaczy odebrał matce zaocznie prawo do synka, bo dziecko jest obywatelem niemieckim. To, że ma również obywatelstwo polskie wcale nie zostało wzięte pod uwagę.
- Nie widziałam mojego Michaela od 1,5 roku. Dziś ma 15 lat, ale obawiam się, że zapomniał języka polskiego, choć tu chodził do szkoły, jak wszyscy jego koledzy - mówi matka.
Innej Polce odebrano dwóch synów i pozostawiono ich pod opieką ojca. Pierwsza instancja przyznała prawo do opieki nad chłopcami obojgu rodzicom. Mąż kobiety odwołał się jednak od tej decyzji i w kwietniu 2004 roku wygrał. Dwa lata po tym, jak został skazany prawomocnym wyrokiem sądu za rozpowszechnianie dziecięcej pornografii. Sądowi rodzinnemu to nie przeszkadzało w powierzeniu mu opieki nad dorastającymi chłopcami. Najważniejsze, że odcięli dostęp do dzieci matce Polce!
- Przykładów jawnej dyskryminacji, udokumentowanych w urzędowych pismach, mogę pokazać dziesiątki. A rodziców zastraszanych są tysiące - twierdzi Wojciech Pomorski. - Niestety, niektórzy z nich zbyt szybko dają za wygraną. Ja się nigdy nie poddam. Kocham moje córki i nie chcę, by kiedyś zapytały (niestety, po niemiecku): dlaczego o nas nie walczyłeś, tato?
Wojciech Pomorski,

Polak z podwójnym obywatelstwem

i wielki problem niemieckich i austriackich Jugendamtów, stał się człowiekiem, który dokonał wyłomu w ścianie milczenia i murze niemożności. Głośno i wyraźnie (także w prasie) powiedział, że nie zgadza się na zniemczanie jego dzieci, że ma prawo do współwychowywania córek. Co z tego, że jak dotąd ich nadal nie widuje? Ważne, że jego śladem poszli inni rodzice, dyskryminowani przez niemieckie Jugendamty.
Kiedy szukałam w internecie informacji o sprawach, zakończonych wygraną Polaka, natknęłam się na nieżyczliwe komentarze internautów. Nie dziwię się. Sama nie uwierzyłam, kiedy po raz pierwszy rozmawiałam z Beatą, a potem z Pomorskim. Przecież wydaje się, że to niemożliwe, by w XXI wieku, w środku Europy, w praworządnym, cywilizowanym i poukładanym państwie dochodziło do tak oczywistego łamania praw człowieka. Widocznie ci ludzie zrobili coś złego, skoro sąd zdecydował tak, a nie inaczej - myślałam wtedy.
Pomorski to dziś 38-letni mężczyzna. Wyjechał z rodzinnego Bytowa do Niemiec w 1989 r., wraz z ostatnią falą emigracji. Miał 18 lat. Zakotwiczył w Hamburgu, gdzie imał się chyba każdego zawodu. Sprzątał, był pielęgniarzem, kierownikiem firmy budowlanej. Poznał 16-letnią Tanję i od razu się zakochał. Po trzech latach wzięli ślub. Urodziły się im dwie córeczki: Justyna i Iwona Polonia. - Na cześć mojej ojczyzny - mówi Pomorski.
Po brutalnym odebraniu dzieci odwoływał się do sądu, a jednocześnie wysyłał pisma do niemieckich polityków (w tym ówczesnego kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera), polskich placówek dyplomatycznych, posłów do Parlamentu Europejskiego i polskiego Sejmu. Sprawą zaczęły interesować się niemieckie media. I niemieccy rodzice, którym Jugendamt odebrał dzieci. Telewizja pokazywała marsze protestacyjne, gdzie na transparentach pisano: "Rodzice są od wychowania", "Chcemy wychowywać nasze dzieci, bez pomocy Jugendamtu".

Jugendamt

to niemiecka instytucja, oficjalnie służąca do pomagania rodzinom i młodzieży. Jednak zdaniem wielu polskich rodziców to machina służąca germanizacji.
Jugendamty powstały w 1939 r. Były wówczas głównym instrumentem nazistowskiej polityki wynaradowiania "odpowiednich" rasowo dzieci i przekształcania ich w "pełno- wartościowych" mieszkańców "tysiącletniej Rzeszy".
Do 1945 r. naziści wywieźli do Niemiec 160 tysięcy "czystych rasowo" polskich dzieci. Pozbawione dawnej tożsamości, zostały oddane na wychowanie niemieckim rodzinom. Do roku 1952 wszystkie akta uprowadzonych zostały zniszczone. Za wszystkim stał Jugendamt.
Unormowania ustawy, dotyczącej opieki nad młodzieżą i dziećmi Rzeszy, zostały przeniesione do obowiązującego do dzisiaj Kodeksu socjalnego i stanowią podstawę prawną dla działalności niemieckich urzędów ds. młodzieży.
Nie podlegają one jakiejkolwiek kontroli ze strony państwa. Każde dziecko i każda rodzina (również obywatele państw obcych), przebywające na terenie Niemiec, z mocy prawa, automatycznie, podlegają kontroli lokalnego Jugendamtu. Dziecko może być w każdej chwili zabrane rodzicom, bez podania przyczyn i z zatajeniem miejsca przetrzymywania. A sąd bywa o tym powiadamiany dopiero po fakcie.
Decyzje Jugendamtów stanowią warunek wstępny rozstrzygnięć sądów rodzinnych, co w poważnym stopniu ogranicza ich niezawisłość. Jugendamt to organizacja, która działa na specjalnych warunkach. Nie podlega nikomu, ma specjalny status.

Trzeci rodzic

Tak nazywane są przez Niemców Jugendamty. Mogą zaocznie wydać opinię o stanie zdrowia naturalnych rodziców. Że np. rodzic jest chory psychicznie, co może skutkować odebraniem mu prawa do opieki. Rząd federalny nie ma żadnego wpływu na ich decyzje.
- To urząd, który sprawuje szeroką kontrolę nad rodziną, ale sam nie jest poddany żadnej kontroli - mówi Wojtek Pomorski.
Pomorski dotarł ze swoją sprawą do Parlamentu Europejskiego. 18 grudnia 2005 r. Franco Frattini, komisarz ds. sprawiedliwości europarlamentu, potępił oficjalnie Jugendamt za łamanie 12. artykułu traktatu wspólnotowego, zakazującego dyskryminacji narodowościowej. Doczekał się także oficjalnych przeprosin od Gili Schindler, wysłanniczki rządu Niemiec do Parlamentu Europejskiego. Polscy europosłowie - Bogusław Rogalski, Marcin Libicki i Adam Bielan - popierali jego starania. Sprawą próbował zainteresować polski MSZ. Bez skutku. - Co to za państwo, które nie walczy o swoich obywateli - pyta bezradnie Pomorski.
Nadal nie może spotykać się z córkami.
- Nie chcę - powiada - aby na tragedii mojej rodziny rozkręcono nienawiść do Niemców. Mam tam wielu przyjaciół. My nie walczymy z ludźmi, tylko z systemem, który odbiera nam dzieci i godność.
Więcej o tych sprawach: www. dyskryminacja.de
Elżbieta Borek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski