MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dla opozycjonisty Zygmunta Korusa Marzec ’68 jeszcze się nie skończył

Piotr Subik
Przed krakowskim sądem Zygmunt Korus staje z podniesionym czołem, jak przystało na kawalera Orderu Odrodzenia Polski
Przed krakowskim sądem Zygmunt Korus staje z podniesionym czołem, jak przystało na kawalera Orderu Odrodzenia Polski Andrzej Banaś
Był studentem Akademii Górniczo-Hutniczej, gdy fala niezadowolenia z systemu przetoczyła się przez uczelnie Krakowa. Za strajk dostał wyrok w zawieszeniu, ale twierdzi, że SB długo pilnowała, by nie znalazł pracy na etacie. Od 6 lat Zygmunt Korus toczy batalię w sądzie, by państwo zapłaciło mu za represje w czasach PRL-u.

Prawie półtora miliona złotych. Tyle Zygmunt Korus zażądał od państwa polskiego za represje, które w PRL-u spadły na niego za działalność opozycyjną podczas Marca ’68 w Krakowie. Za to konkretnie, że zabrano mu... akademik i bloczki na obiady, że kilka dni spędził na Monte, że dostał wyrok w zawiasach, nie mógł znaleźć pracy, więc przez 10 lat nikt nie odprowadzał za niego składek do ZUS – stąd głodowa emerytura. Jednym słowem za to, że komuna złamała mu karierę. Przecież, jak mówi, dobrze się zapowiadał jako dziennikarz…

Wtedy student Akademii Górniczo-Hutniczej, obecnie emeryt z przeszłością w „Solidarności”, o pieniądze walczy przed Sądem Okręgowym w Krakowie. Na razie zajęło mu to prawie 6 lat. Ile jeszcze? Tego, niestety, nie wiedzą nawet Wszyscy Święci. Nie wie tego zwłaszcza sam Zygmunt Korus, który mówi wprost i z oburzeniem: – Musimy zębami wyrywać w sądzie to, co nam się od państwa należy!

„My”, czyli opozycjoniści z okresu PRL-u.

Dziennikarz („pism patriotycznych”), bloger, jak sam o sobie mówi: marszand, podczas kilkugodzinnej opowieści m.in. o batalii sądowej, polityce, a najmniej właśnie o Marcu ’68, raz po raz podnosi się z kanapy. Z lampką wina lub bez przechadza się po pokoju, wygląda przez okno na podwórko osiedla na Kalinach w Chorzowie i siada z powrotem. Oczywiście, nie przestając mówić.

Że nie dość, że był szykanowany w PRL-u, to jeszcze represje stosuje wobec niego… sąd. Że w jego życiu kilkakrotnie zapalało się światełko; po upadku PRL-u przynajmniej dwa razy – kiedy przestawał istnieć rząd Jana Olszewskiego i kiedy od władzy odchodził Jarosław Kaczyński, i dlatego uświadomił sobie, że żyje w „ściemie, zafundowanej przez Polskę, o którą walczył”.

Mówi też, że nie może pozwolić na Białoruś. Dlatego nie dopuści do rozpoczęcia procesu, dopóki nie będzie jawny. Bo został utajniony w obawie przed… zamieszkami. Znaczy się przed zakłócaniem porządku przez osoby, które przychodzą wspierać Korusa podczas jego wystąpień przed obliczem Temidy.

***
Rok 2008 – to wtedy Zygmunt Korus uznał, że musi iść do sądu. Od czasu, kiedy w 1982 r. założył galerię sztuki „Plus” w Chorzowie, a później biuro podróży, jakoś nie zastanawiał się nad pieniędzmi. Odżył, bo wcześniej tułał się po redakcjach (m.in. krakowski „Student”), ale zawsze jako współpracownik – po Marcu ’68 dostał – w swoim przekonaniu – wilczy bilet.
Biznes się kręcił – polscy Niemcy nie musieli już jeździć na zakupy do „Desy” w Krakowie, a artystów wywoził na plenery malarskie do Paryża, Barcelony, Kartaginy, Rzymu i Rawenny. Tyle że po transformacji rynek handlu dziełami sztuki zdechł, a później pieniądze zaczęły tracić na wartości.

To akurat był czas, gdy prawo do odszkodowań opozycjonistom aktywnym po 1956 r. dawała tak zwana ustawa lutowa – o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego. Górną granicę roszczeń ustalała na 25 tysięcy złotych.

– Tylko że takie pieniądze to dostawał wtedy z Unii każdy ćwok, który zakładał firmę po to, by po roku splajtowała i nie musiał nikomu nic oddawać. Nie chciałem jałmużny – mówi wprost Zygmunt Korus.

Poszedł po rozum do głowy, gdy okazało się, że jego emerytura ma wynosić… 1243 zł na rękę. Najpierw w sądzie chodziło o owe 25 tys. zł. Kiedy jednak w marcu 2011 r. Trybunał Konstytucyjny uznał za niezgodne z prawem limitowanie wysokości odszkodowań dla osób represjonowanych, Korus usiadł, sięgnął po tabelki GUS z przeciętnymi wynagrodzeniami za lata 1972–82 (to wtedy SB miała pilnować, by nie dostał etatu), pododawał, pomnożył i wyszło mu, że państwo winno mu oddać 947 tys. 852 zł i 88 groszy. W styczniu br. zażądał jeszcze odszkodowania za utracone zarobki – czyli przeszło 525, 8 tys. zł. Stąd obecnie gra toczy się dokładnie o 1 mln 473 tys. 700 złotych. I jeszcze 56 groszy.

W międzyczasie zapadł jednak pierwszy wyrok w tej sprawie – w styczniu 2013 r. sąd uznał, że Korusowi nie należy się nic więcej ponad 25 tys. zł. Stwierdził też, że żądane przez niego wówczas 947 tys. to „kwota nadmiernie wygórowana, która prowadziłaby jedynie do bezpodstawnego wzbogacenia się”. „Trudno uznać zasądzoną karę (25 tys. zł – przyp. red) za symboliczną, choć za taką może uchodzić w świetle (…) żądań wnioskodawcy” – napisano w uzasadnieniu Sądu Okręgowego w Krakowie.

Korus nie odpuścił i wygrał sprawę w apelacji – roszczenia wróciły do sądu I instancji. Oczywiście, wcześniej należało doprowadzić do unieważnienia wyroku Sądu Powiatowego dla miasta Krakowa z 26 września 1968 r. Stało się to jeszcze w kwietniu 2010 r. Miał już wtedy przyznany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Opozycjonista nie ukrywa, że w walce o pieniądze wzoruje się na Adamie Słomce, byłym pośle i liderze Konfederacji Polski Niepodległej, po 1989 r. twórcy i przywódcy wielu mało znaczących partii, których nazwa jednak zwykle kręciła się wokół KPN (m.in. KPN – Obóz Patriotyczny, Konfederacja – Ruch Obrony Bezrobotnych itp.). Tym samym, który wtargnął na proces autorów stanu wojennego, m.in. gen. Czesława Kiszczaka, i rozsiadł się za stołem sędziowskim przy wtórze okrzyków „Hańba!” i „Wolna Polska!”, wznoszonych przez jego zwolenników z KPN-OP.
Może więc dlatego krakowski sąd – pomny tych wydarzeń – wolał nie mieć do czynienia z poplecznikami Korusa i zdecydował o zamknięciu dla postronnych drzwi sali rozpraw…

***
Zygmunt Korus pochodzi z Zagnańska, spod słynnego dębu „Bartek”. Rocznik 1948; gdy się rodził, matka miała zaledwie 16 lat. To rodzina rolnicza, Zygmunt Korus od małego pracuje na roli. Orka czy koszenie po rosie to dla niego żadna nowina. Zaprawił się w bojach, bo ziemia była ciężka, górska, pod pługiem wychodziły na wierzch kamienie.

Patriotyczne wychowanie wyniósł z domu, który pod koniec wojny stanowił zaplecze dla Brygady Świętokrzyskiej, oddziału Narodowych Sił Zbrojnych dowodzonego przez Antoniego Szackiego „Bohuna”. Pełen był skrytek, podziemnych przejść i opowieści o żołnierzach spod znaku Związku Jaszczurczego.

Miał szczęście do nauczycieli. Podstawówka – to matematyk po UJ, dzięki któremu świetnie opanował rachunki. Później I Liceum Ogólnokształcące im. Żeromskiego w Kielcach; szkoła, w której był jedynym chłopakiem ze słomą w butach. I nauczyciel, uczestnik bitwy pod Monte Cassino, przez co przysposobienie obronne zamieniało się w przysposobienie patriotyczne do tego stopnia, że trzeba było pełnić warty przy drzwiach do klasy w obawie przed wejściem dyrektora komunisty. Potem zdecydował się na studia w Krakowie.

No i wtedy nadszedł Marzec ’68. Korus był na II roku, od niedawna właściwie w Krakowie, bo wcześniej odbywał półroczną praktykę w KWK „Komuna Paryska”. Młody, nieopierzony student inżynierii ekonomicznej na AGH mieszkał w akademiku przy ul. Reymonta 17, prowadził audycje w radiu studenckim „Brzęczek”. I między innymi, a może raczej przede wszystkim, dlatego znalazł się w samym środku wydarzeń marcowych. Pamięta, że podczas jednego z wieców spalono kukłę ze słomy w mundurze milicjanta. I że kiedy z wyższych pięter „Żaczka” patrzył na Błonia, studentów było prawie tylu, jak wiele lat później – podczas mszy św. papieża Jana Pawła II. Przed sądem mówił o sobie: „Byłem przywódcą strajku, do którego doszło na AGH”.

– Nie oceniałbym wysoko jego roli w wydarzeniach Marca ’68. Był może w dwudziestce–trzydziestce najważniejszych osób – twierdzi dr hab. Julian Kwiek, historyk z AGH, autor książki „Marzec 1968 w Krakowie”. – Ale kiedy zbierałem wspomnienia uczestników tamtych wydarzeń, można było odnieść wrażenie, że każdy z nich odgrywał pierwszoplanową rolę, dokonywał wielkich czynów.

Co nie zmienia faktu, że Korus rzeczywiście pojawia się na kartach publikacji dra Kwieka – jako członek przewodzącego strajkowi międzyuczelnianego „Komitetu 100”.

Korusa zatrzymano 23 marca 1968 r., w przerwie zajęć. Najpierw trafił do aresztu na pl. Wolności, a potem przy ul. Montelupich. Koledzy nie wiedzieli, co się z nim stało. Do Krakowa ściągnęli matkę. – Chodziła po szpitalach, od komendy do komendy. Wszędzie dawali jej do zrozumienia, że pewnie już jestem na Syberii. Dostała ciężkiej, zakaźnej żółtaczki. Ale znalazła mnie na Monte. Uprosiła prokuratora, by mnie puścił. Na wolności byłem po tygodniu, bo uległ schorowanej kobiecie. Nigdy już nie wróciła do zdrowia – wspomina Zygmunt Korus.

Proces rozpoczął się 17 września 1968 r. Korus dostał 6 miesięcy w zawieszeniu na 2 lata, m.in. za kolportowanie ulotek „o fałszywej treści wywołujących niepokój społeczny”. Nie pamięta, co było na nich napisane. A wszystkie pamiątki zginęły jeszcze w PRL-u.

Adam Macedoński, artysta plastyk, poeta, członek Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, w okresie PRL-u zaangażowany w działalność m.in. KOR, ROPCiO, KPN i „S”, tak wspomina proces uczestników Marca ’68 w Krakowie, m.in. Zygmunta Korusa: – Miałem legitymację współpracownika „Przekroju” i to dawało mi pewność. Wszedłem do sądu, o dziwo, nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nikogo nie legitymował. Zobaczyłem ludzi młodszych ode mnie, studentów, zmęczonych, zmaltretowanych psychicznie. Wyskoczyłem do sklepu po wodę mineralną, rozlewałem im na korytarzu. „Ubecy” nie reagowali, może myśleli, że ja też jestem ze służb?
Korus: – W głowie utknęły mi jego słowa: „Pamiętajcie, nie jesteście sami!” To było dla nas bardzo ważne. Myśmy byli osamotnieni. Nie mieliśmy za sobą żadnej organizacji jak później KOR czy „Solidarności”.

Teraz w terminie planowanych przez sąd rozpraw Korusa w krakowskim sądzie pojawia się m.in. Krzysztof Bzdyl, współzałożyciel KPN, więzień polityczny w latach 1980–83. – Sądy są takie same jak za PRL-u! Z jedną tylko różnicą – wtedy każdy mógł wejść na rozprawę… A teraz sędziowie nie potrafią spojrzeć ludziom w oczy – mówi kategorycznie.

Korus nie uważa się za wywrotowca. Równolegle z inżynierią ekonomiczną skończył historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Służba Bezpieczeństwa pisała o nim po latach, że „nie działa”, ale wygląda na takiego, który zacznie „w razie zaistnienia odpowiedniej sytuacji”. Drugi raz siedział w areszcie w 1982 r. – kiedy wpadł, jadąc z paczkami dla internowanych w bieszczadzkich Uhercach.

Denerwuje go całe to zamieszanie wokół jego sprawy. Utajnianie posiedzeń sądu, rewidowanie przed wejściem na salę itp.: – Mam wrażenie, jakbym żył w okupowanym kraju! Szwadrony, brygady policji, rozprawy na dolnej kondygnacji, w jakichś kazamatach… Po co cały ten aparat represji!?

– Daleki jestem od takich ocen, aczkolwiek uważam, że sąd przesadza z tak złym traktowaniem tak zasłużonego człowieka – mówi adwokat Korusa, mec. Zbigniew Cichoń, były senator z ramienia PiS, w stanie wojennym obrońca w procesach politycznych. I dodaje, że w zeszłym tygodniu jego samego próbowano zmusić do pozostawienia telefonów w depozycie przed wejściem na salę rozpraw: – To dla mnie jasny sygnał, że coś złego dzieje się w wymiarze sprawiedliwości.

Trudno poznać zdanie byłych opozycjonistów na temat 1,5 mln zł, o które walczy Zygmunt Korus. Wysokości roszczeń nie chce też oceniać mecenas Zbigniew Cichoń, choć przyznaje, że to „kwota rekordowa”. Na przykład Zbigniew Romaszewski, zmarły niedawno działacz KOR i „S”, więzień sumienia w PRL-u, a później senator, za dwa lata spędzone w więzieniu otrzymał 240 tys. zł. Wyciąganie ręki po pieniądze przez byłych opozycjonistów „do biednej III RP” skrytykował wówczas m.in. były lider „Solidarności” Lech Wałęsa.

– Działalnością nielegalną w PRL-u zajmowały się na ogół osoby odważne, szlachetne, hołdujące ideałom, wyższym zasadom. Część uważa, że nie będzie się poniżać i prosić o pieniądze. Część uważa, że walczyła z komuną na własną odpowiedzialność, zgadzała się na represje wobec siebie, rodziców, rodzin; nawet na to, że może zginąć, co w tamtych czasach było bardzo prawdopodobne. A część to już starsi ludzie, z przypadłościami, którzy fizycznie nie są w stanie brać udziału w długich procesach. Do tego dochodzi atmosfera w sądach, niechęć do dawania satysfakcji opozycjonistom – tak brak lawiny wniosków o wysokie odszkodowania ze strony członków opozycji demokratycznej w PRL-u tłumaczy Adam Macedoński.

Na razie Korus okopał się na z góry upatrzonej pozycji i trwa. Nie śpieszy się mu. Zażądał dopuszczenia do rozprawy dwóch mężów zaufania. Czeka na zgodę. Ma świadomość, że sprawa i tak zakończy się w Strasburgu. A że jest i poetą, potrafi powiedzieć o tym takimi słowami: – Będę się bił o pieniądze do końca. Oboma rękami. Jedna pięść kierowała się będzie ku odszkodowaniu, druga, pewnie ta od serca, słabsza, ku zadośćuczynieniu za krzywdy.

A jak to walenie pięściami nie przyniesie skutku, założy stowarzyszenie. Ma już nawet nazwę dla niego. „Marzec ’68 – Rebelia”. Twierdzi, że jego Marzec ’68 to był ruch młodzieży mającej dość tamtego systemu. Nie interesowały jej rozgrywki partyjne na górze i dodane do tego tło syjonistyczne. – Mnie żaden Żyd nie podjudzał – mówi krótko Zygmunt Korus.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski