Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dom na Bukowym Wzgórzu

Redakcja
Na zdjęciu Weronika Dowlasz ze swoimi dziećmi. Weronika i Grzegorz Dowlaszowie założyli pierwszy w Polsce rodzinny dom dziecka. Stało się to… w 1958 r.

Przewinęło się przez niego ponad sto dzieci, a rodzina liczy przeszło 350 osób

Zdjęcie pochodzi z książki pt. "O mamie Weronice" napisanej przez jej córkę Inkę Dowlasz, która pracuje jako reżyser teatralny w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie. Inka Dowlasz z wykształcenia jest również psychologiem, pisze książki i scenariusze.
K**iedy reżyserowałam swój spektakl dyplomowy w Szczecinie -"Czarownice z Salem" - mój przybrany brat zaprosił cały zespół na obiad. Głównym daniem były uwielbiane przeze mnie pyzy. Złościł się, że tak późno mu powiedziałam o dyplomie, bo przygotowałby pieczonego prosiaka.**
Dobrze mieć takich braci. Inka Dowlasz, reżyserka pracująca obecnie w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, ma szczęście, bowiem braci ma pod dostatkiem. Sióstr, zresztą, też. Wychowała się w pierwszym rodzinnym domu dziecka w Polsce. Przez ten dom przewinęło się ponad sto dzieci. Rodzina liczy przeszło 350 osób, a to nie jest liczba zamknięta, bowiem dom funkcjonuje nadal.

Wkluczeni do rodziny

- Miałam 9 lat, kiedy rodzice zdecydowali się założyć rodzinny dom dziecka. Wychowałam się razem z pierwszym "korpusem". Dziecko inaczej widzi pewne sprawy. Wtedy wszystko, co działo się w domu, wydawało się takie naturalne. Z perspektywy czasu uważam jednak, że to był wysiłek nie do udźwignięcia. Wielu rodziców nie daje sobie rady z jednym - dwójką dzieci, a nas zawsze było kilkanaścioro, w porywach nawet ponad 20. Moja mama była jednak wyjątkowa. Nie do podrobienia. Tak jak ten dom jest nie do podrobienia - opowiada Inka Dowlasz.
Weronika i Grzegorz Dowlaszowie przyjechali z Wilna do Szczecina w 1945 r. Pracowali jako nauczyciele. Potem jako wychowawcy w Państwowym Domu**Dziecka, a w 1958 r. zdecydowali się założyć własny - na stoku Bukowego Wzgórza w Szczecinie. Wtedy nie istniały przepisy pozwalające funkcjonować placówkom rodzinnym, dlatego walczyli nie tylko z remontem budynku przy ul. Mącznej, nie tylko z charakterkami opuszczonych lub osieroconych dzieci, które wzięli pod swój dach, ale przede wszystkim z urzędniczymi formalnościami. Prowadząc dom przez 44 lata udowodnili, że w rodzinie można najlepiej wychować dzieci, które straciły biologicznych rodziców. I przetarli drogę współczesnym placówkom rodzinnym.
- Była nas dwójka - ja i mój brat Grzegorz - a mama zawsze chciała mieć dużo dzieci. Myślę, że w kierunku rodzinnego domu dziecka całą naszą rodzinę pchało przeznaczenie. Ja sama, już jako dziecko, kiedy widziałam jakiś duży dom, to zawsze wyobrażałam sobie, że fajnie byłoby tu mieszkać z koleżankami. Podświadomie czułam potrzebę przebywania w dużej rodzinie - wspomina Inka Dowlasz. - Ogromną zasługą rodziców była zdolność wchłonięcia każdej nowej osoby, jak to mawiała mama "wkluczenia jej do rodziny". Kiedy zaczynaliśmy używać w stosunku do nowego dziecka określenia "nasz": "nasz Piotruś", "nasz Edek", "nasza Ela", oznaczało, że dzielimy już wspólny los.
Weronika Dowlasz była niepowtarzalną matką. Matką - nie ciocią, nie panią. Nigdy nie pozwoliła, aby o jej dzieciach mówić jak o wychowankach. Zawsze to byli jej synowie i jej córki. A ona zawsze była ich mamą. A potem babcią ich dzieci.
Inka Dowlasz Fot. Maria Włodkowska-Banaś

"Ciągnie semestry"

Przez ponad 40 lat działania w domu Dowlaszów jak w lustrze odbijały się przemiany, jakie zachodziły w polskim społeczeństwie i w polskich rodzinach.- Wychować dzieci osierocone po wojnie to była bułka z masłem. Prawdziwe problemy wychowawcze dotykają współczesne rodzinne domy dziecka. Jak bowiem "naprawić" młodego człowieka, który np. był świadkiem morderstwa jednego rodzica przez drugiego? Jak uwolnić nastolatka od piętna przebywających w więzieniu rodziców, alkoholizmu czy narkomanii? Czasami zdarzają się kilkulatki, które mają tak przerażające doświadczenia, jakich ja nie nazbieram przez całe swoje życie - dzieli się swoimi refleksjami reżyserka z Teatru Ludowego.
Weronika Dowlasz niekiedy też miała wątpliwości, czy uda jej się niektórym, trudnym dzieciom przywrócić normalne, ludzkie odruchy. "Geny robią swoje" - mawiała czasem żartobliwie, trochę usprawiedliwiając swoje wątpliwości. Od razu jednak dodawała, że obciążające pochodzenie nie zwalnia jej z wysiłku kształtowania młodego człowieka, że nie może nie podjąć próby naprawiania jego charakteru. Czasem wydawało się, że jej wysiłek się nie powiódł, a jednak po latach okazywało się, że wychowała dobrego człowieka.
- Mama była dumna ze swoich dzieci - bez cienia zazdrości o przyszywane rodzeństwo mówi Inka Dowlasz. - A nagrodą za jej poświęcenie było określenie "ciągnie semestry", co po wileńsku oznaczało - dobrze wychowuje dzieci.

Starsza siostra

- Ela przyszła do naszego domu, kiedy byłam w V klasie. Ona chodziła do VI. Nasza zażyłość, która przerodziła się potem w serdeczną, siostrzaną więź, zaczęła się od tego, że Ela odrabiała za mnie zadania z matematyki. Nie pamiętam już, czy odpłacałam jej wypracowaniami, ale to możliwe, bo pisałam je hurtowo. Jest moją najbliższą siostrą. Mieszka w Berlinie. Czasami ja ją odwiedzam, a ostatnio ona była u mnie w Krakowie z córką i wnuczką - opowiada Inka Dowlasz.
Dzieci z rodzinnego domu Dowlaszów utrzymują ze sobą kontakty. Niestety, mama Weronika, zmarła 4 lata temu. Dopóki żyła, drzwi tego domu się nie zamykały. Zwłaszcza w niedziele wydawało się, że dzwonek obwieszczający przybycie kolejnego dorosłego już dziecka z wnukami, nigdy nie odpocznie. Ale mimo fizycznego odejścia tej niezwykłej osoby, w Szczecinie przy ul. Mącznej wciąż wyczuwa się jej obecność. To dlatego, że dom prowadzi przybrana córka Weroniki Dowalasz.
- Marzenka trafiła do nas, kiedy miała 3,5 roku. Teraz ma swoją rodzinę - męża i dwie córki. Nie była to łatwa decyzja, ale zdecydowali się kontynuować misję mamy. To zaskakujące, a nawet zabawne, jak wiele sposobów zachowania Marzenka przejęła po mamie Weronice. Zabawne, bo mama była postawną kobietą, a Marzenka jest drobniutka. Jednak tak samo się krząta, biega po pokojach z notesikiem w ręku, aby nic nie umknęło jej uwadze. Kiedy przyjeżdżam do domu, np. na święta, rugam ją jako starsza siostra, żeby tyle nie pracowała - śmieje się Inka, a za chwilę dodaje zupełnie poważnie: - Ja nie czułabym się na siłach, aby wziąć na siebie taką odpowiedzialność. Choć mama na pewno by chciała… Wprawdzie mam w sobie ogromne poczucie powinności, ale moje nasycenie wielkością rodziny już nastąpiło, kiedy byłam w domu. Z poczucia przyzwoitości wobec rodziców skończyłam psychologię. Jednak teatr ciągnął mnie znacznie bardziej. Poszłam jeszcze na reżyserię.
Piętno wychowania w takim domu dotyka każdego jego mieszkańca. Tyle osób, różnych charakterów, temperamentów, ludzkich historii. Wszystko utkwi głęboko w podświadomości. - Czasami pisząc scenariusze lub książki, łapię się na tym, że odzwierciedlam postacie lub opowieści zapamiętane z rodzinnego domu. Kiedy mieszka ze sobą tyle ludzi, to produkuje się cały arsenał prawdziwych sytuacji - zwierza się reżyserka z krakowskiego teatru.
O tym domu nakręcono film dokumentalny. Aż dziw bierze, że nikt pokusił się o napisanie scenariusza filmu fabularnego. - Były takie przymiarki. Film miał reżyserować Andrzej Konic. Myślę jednak, że jest na niego za wcześnie. To byłaby praca na żywym organizmie, bo przecież dom wciąż działa. Ale może za jakiś czas?...
EWA PIŁAT

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski