MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Dzieci i historia

Redakcja
Fot. Paweł Stachnik
Fot. Paweł Stachnik
Z prof. LYNNE TAYLOR, kanadyjską historyk, autorką książki "Polskie sieroty z Tengeru", rozmawia Paweł Stachnik

Fot. Paweł Stachnik

Kiedy pierwszy raz usłyszała Pani o odysei polskich dzieci podczas II wojny światowej?

- Podczas pracy nad zjawiskiem tzw. dipisów, czyli przesiedleńców z Niemiec po zakończeniu II wojny światowej. Przeglądając rozmaite dokumenty trafiłam na list, który mówił o polskich sierotach. Mimo że przesiedleńcami zajmowałam się już od dawna i przeczytałam na ten temat sporo książek, nie znałam tej historii. Im więcej się o niej dowiadywałam, tym bardziej rosło moje zainteresowanie. Po dwóch dniach przeszukiwania archiwów uznałam, że to niesamowita sprawa, w pełni zasługująca na zbadanie i opisanie. Każdy historyk marzy, by trafić na taki temat. Korzystałam z rządowych archiwów kanadyjskich, brytyjskich, amerykańskich, a także zasobów Organizacji Narodów Zjednoczonych. Dokumenty tam zgromadzone pozwoliły odtworzyć całą tę historię bez mała dzień po dniu.

- Losy małych Polaków były rzeczywiście dramatyczne.

- Zaczęło się od tego, że w 1940 i 1941 r. Sowieci deportowali w głąb Związku Radzieckiego setki tysięcy polskich obywateli. Osiedlono ich w Kazachstanie, Uzbekistanie, na Syberii w obozach pracy, kołchozach, łagrach. Musieli pracować za głodowe racje żywności, a ci, którzy nie pracowali, w ogóle nie dostawali jedzenia. W ciężkich warunkach ludzie masowo chorowali i umierali. Wybawieniem stała się dla nich amnestia ogłoszona przez władze po zawarciu układu polsko-sowieckiego w 1941 r., po ataku Niemiec na ZSRR. Tysiące ludzi zaczęły zjeżdżać do miejsc formowania się polskiej armii. Ta droga również była ciężka, wielu jej nie przeżyło. Efekt był taki, że do miejscowości zajętych przez polskie wojsko przybyły setki osieroconych dzieci, których rodzice zmarli, nie zostali wypuszczeni lub nie mieli sił na długą podróż (z powodu chorób czy osłabienia). Gen. Anders nakazał nawet poszukiwanie polskich sierot, by je otoczyć opieką. Osierocone dzieci opuściły ZSRR razem z wojskiem w 1942 r. Po osiągnięciu lepszej formy w Iraku i Iranie Brytyjczycy zaczęli je wysyłać w bezpieczniejsze miejsca. Część trafiła do Indii, część do Nowej Zelandii, część do Afryki. Ja zajęłam się losami tych, które znalazły się w obozie w Tengeru w Tanzanii.

- Po okropnościach Rosji Tengeru było dla polskich dzieci rajem.

- Tak. Powstał tam dobrze zorganizowany obóz, ze szkołami, świetlicami, drużynami harcerskimi, teatrzykiem itd. Opiekę nad dziećmi sprawowali polscy nauczyciele i księża. Poza tym sceneria Afryki - dżungla, jezioro, roślinność, zwierzęta - były dla młodych Polaków bardzo atrakcyjne. Niestety, po zakończeniu wojny pojawił się problem: co dalej? Dla Brytyjczyków najlepszym wyjściem byłaby likwidacja obozu, na który trzeba było łożyć spore pieniądze. Międzynarodowe organizacje zajmujące się powojenną repatriacją - UNRRA i IRO - postulowały powrót dzieci do kraju. Ta propozycja wywoływała jednak gorący sprzeciw zarówno samych dzieci, jak i ich opiekunów. Dobrym wyjściem była natomiast propozycja, która nadeszła z Kanady - tamtejsza organizacja katolicka podjęła się zapewnić opiekę wszystkim polskim sierotom, a zgodę na taką operację wyraził biskup Montrealu. Zaczęła się długotrwała procedura kwalifikacyjna połączona z korespondencją między Kanadą, Wielką Brytanią a Szwajcarią, gdzie rezydowali przedstawiciele IRO, mająca na celu ustalenie zasad przewiezienia dzieci do Kanady. Procedura była prowadzona w niezbyt zręczny sposób, co natychmiast wywoływało u mieszkańców obozu podejrzenia, że szykuje im się przymusową repatriację. W dodatku o dzieciach przypomniała sobie Warszawa i zażądała ich oddania.
- Walka o dzieci była dramatyczna.

- Gdy dzieci przewieziono wreszcie do Włoch, rząd warszawski podjął ofensywę dyplomatyczną zmierzającą do ich przejęcia. Pisano noty do władz Wielkiej Brytanii, Kanady i USA, prasa zarzucała Zachodowi handel dziećmi, które w Kanadzie miały stać się tanią siłą roboczą. Na każdej stacji, przez którą przejeżdżał we Włoszech pociąg z sierotami, stali przedstawiciele polskiej ambasady i starali się przekonać dzieci do powrotu. Wreszcie po wielu perypetiach i sztuczkach polskim opiekunom udało się przewieźć je do Bremy, gdzie weszły na statek płynący do Kanady. Notabene, gdy jednostka dopłynęła do kanadyjskiego portu w Halifaksie, czekali tam już przedstawiciele warszawskiej ambasady...

- Rozmawiała Pani z uczestnikami wydarzeń, dziś dorosłymi ludźmi mieszkającymi w Kanadzie. Czy chętnie wracali do przeżyć z czasów wojny?

- Rozesłałam osiemdziesiąt listów do osób, które podejrzewałam o udział w tych wydarzeniach, z pytaniem, czy to rzeczywiście oni i czy zgodzą się o nich opowiedzieć. Wiele odmówiło, argumentując, że wspomnienia są dla nich zbyt bolesne. Ostatecznie rozmawiałam więc z czternastoma osobami. Ci, którzy zgodzili się na rozmowę, nie robili tego może ze zbyt wielką radością, ale z absolutnym poczuciem, że historia ta musi zostać opowiedziana. Zwierzali mi się później, że rozmowa rzeczywiście przywołała przykre wspomnienia, śniły im się koszmary, wróciły lęki. Niemniej, podkreślali, że historię tę trzeba było opowiedzieć i utrwalić nie tylko dla siebie czy dla mnie, ale także dla swoich dzieci i dzieci tych dzieci.

- Czy informacje uzyskane od nich były przydatne?

- Oczywiście. Nadały ludzką twarz danym wyczytanym w dokumentach. Z drugiej strony znajomość urzędowych dokumentów odnalezionych w archiwach pozwoliła mi wyważyć całość. Moi rozmówcy mieli przecież swoje własne, subiektywne widzenie wydarzeń. Zestawienie jednego i drugiego pozwoliło obiektywnie pokazać tę historię. Wysłałam egzemplarz książki każdej z osób, z którą rozmawiałam. Odpisali mi później, że nie zdawali sobie sprawy z całego kontekstu, w jakim rozgrywały się ich losy.

- Jak Pani książka została przyjęta w Kanadzie?

- Spotkała się z dużym zainteresowaniem. Na Zachodzie niewielka jest świadomość sowieckiej okupacji Polski. Wszyscy wiedzą o okupacji niemieckiej, natomiast sowiecka nie jest znana. Dlatego temat ten uznawany jest za bardzo interesujący. Także społeczność polska w Kanadzie przyjęła moją książkę z zadowoleniem. Kanadyjscy Polacy uznali, że jest to część ich historii i chcą, by była znana.

- Jakie były losy polskich dzieci po przyjeździe do Kanady?

- Znalazły się w Montrealu pod opieką tamtejszego biskupa. Młodsze w małych grupach umieszczono w szkołach z internatami. Starsze podjęły pracę lub kierowano je na staże przygotowujące do życia zawodowego. Chłopcy trafiali przeważnie do przemysłu budowlanego, który w owym czasie dynamicznie rozwijał się w Kanadzie. Z kolei dziewczęta pracowały jako pomoce domowe lub w fabrykach.
- Czy dziś utrzymują ze sobą kontakty?

- Nie powstało nigdy formalne stowarzyszenie sierot z Tengeru, ale cały czas utrzymywali i utrzymują ze sobą kontakt. Co dwa, trzy lata organizowali duże, wielopokoleniowe zjazdy, na które przyjeżdżali ze swoimi dziećmi, a potem wnukami. Uczestniczyli wzajemnie w wydarzeniach rodzinnych, byli świadkami na ślubach, chrzestnymi dzieci. Dziś, ze względu na wiek, częściej uczestniczą w swoich pogrzebach. Nadal jednak świetnie się organizują. Gdy ktoś trafia do szpitala, odwiedzają go, czuwają przy łóżku.

- Co najbardziej Panią uderzyło podczas badania tej niecodziennej historii?

- Było wiele opowieści, które mnie poruszyły. Wstrząsająca była relacja Stanisława Studzińskiego o tym, jak podczas podróży z Syberii do Kazachstanu zmarł jego wujek. Ciało zmarłego wyrzucono po prostu z wagonu w śnieg, a pociąg nawet nie zwolnił. Gdy Stan opowiadał mi to, miał łzy w oczach, emocje były ciągle żywe. Inną szokującą historię opowiedziała mi Krystyna Babińska. Jej matka była wielokrotnie gwałcona w obozie, w którym przebywały. Z kolei matka Stevena Kozłowskiego oddała go do polskiego sierocińca, licząc, że to pozwoli mu się uratować i opuścić Rosję. Chłopiec całymi dniami wyglądał matki, która jednak nigdy się nie pojawiła. Takich historii była ogromna ilość. Czy te smutne opowieści mogą zainteresować kanadyjskich czytelników? Tak, bo pozwalają odebrać epopeję polskich sierot w sposób bardziej konkretny, oparty o przeżycia konkretnych osób. Historii znanej z dokumentów nadają ludzką twarz.

- Czy zastanawiała się Pani, dlaczego los był tak okrutny dla tych dzieci?

- Jako historyk potrafię odpowiedzieć jak to się stało. Potrafię wyjaśnić genezę i przyczyny stalinowskich deportacji Polaków ze wschodnich terenów zajętych przez Sowietów. Do pewnego stopnia potrafię też wyjaśnić intencje Stalina. Natomiast naprawdę trudno wytłumaczyć to okrucieństwo losu wobec niewinnych ofiar.

Rozmawiał Paweł Stachnik

CV

Lynne Taylor

Lynne Taylor jest profesorem na Wydziale Historii Uniwersytetu Waterloo w Kanadzie. W swoich badaniach zajmuje się historią społeczną II wojny światowej i lat powojennych. Badała zjawiska kolaboracji i ruchu oporu w Europie Zachodniej. Na uczelni prowadzi m.in. kursy: "Wpływ wojny na społeczeństwo europejskie 1914-1945" oraz "Okupowana Europa 1938-1945".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski