Zwierzynieckie gawędy (3)
O zwierzynieckich dziwakach można pisać w nieskończoność, ale najważniejszych z nich, najbardziej malowniczych, Edka Partyzanta i Jasia Krawca, opisywałem wielokrotnie. Tylko więc przypomnijmy, że Edek nosił się wojskowo lub harcersko, brzęczał odznaczeniami i moderunkiem, a Jasio... A Jasio był Bożym pijakiem, malutkim, roztrzęsionym, spragnionym piwa jak kania dżdżu.
Wśród obiboków kręcących się po placu był przedziwny człowiek. Zawsze ubrany w wyświechtany aż do połysku, wielokrotnie łatany jednoczęściowy roboczy kombinezon, kręcił się pomiędzy furmankami i kramami, w zapachu siana, końskiego moczu i jabłek. Niby coś robił, pomagał przekupkom, ale przede wszystkim uśmiechał się dziwnie i mamrotał do siebie. Gminna wieść zrobiła z niego byłego milicjanta, może nawet agenta UB, który maltretował ludzi, maltretował tak bardzo, że aż mu się z tego powodu pomieszało w głowie.
A niedawno, przed kilku laty, pana Jerzego M., znakomitego dziennikarza, na placu zaczepił smutny facet. Przedstawił się jako były tajniak, który między innymi śledził właśnie jego, pana Jerzego, który i pochodzenie ma fatalne, i przeszłość kiepską, bo w dawnych czasach zakładał jakieś nielegalne stowarzyszenia. Facet był smutny i nastrojony ekspiacyjnie, chociaż przeszłość nie pomieszała mu w głowie tak jak szaleńcowi w łaciatym kombinezonie. "Jestem wydmuszką historii" - powiedział.
Zwierzyniecki ludek celował w takich powiedzonkach - smacznych, lakonicznych. Zachwycał się nimi Jerzy Harasymowicz, kiedy rozmawialiśmy o placu, o barze, zwierzynieckich kindrach. Zachwycał się jednozdaniową odmową pójścia na piwo, którą kiedyś podsłuchałem. "Pódziesz na piwo?" - zapytał jakiś łazior, a zagadnięty odmownie pokręcił głową i westchnął: "Nie pódę, jestem opustoszały".
Piękne, prawda? Opustoszały może być dom, ale człowiek? W przypadku człowieka brzmi to jeszcze bardziej ponuro, wręcz tragicznie. Z powiedzenia bije smutkiem, samotnością, kacem, beznadzieją.
Jeszcze dwie zwierzynieckie postaci bywają często wspominane: pastuch, władca pasących się na Błoniach krów, bokobrodowy jak sam Franciszek Józef, noszący - oczywiście także przy pogodzie - kilka parasoli i Gizia Winiarska, jasnowidząca. Nikt natomiast nie pamięta człowieka o czerwonej, porysowanej żyłkami twarzy, który, powłócząc nogami, sunął Słoneczną, Kraszewskiego, Filarecką, Focha.
Na Zwierzyńcu albo obstawało się za Cracovią, albo za Wisłą. Trzeciej możliwości nie było, bo przecież za Garbarnią nikt nie ośmielił się obstawać, nawet neutralność była niemożliwa. Człowiek o czerwonej twarzy obstawał za Cracovią, więcej, kochał ją całym sercem. Wiedzieli o tym zwierzynieccy smarkacze i kiedy dreptał wsparty na lasce, z nieodłącznym papierosem tkwiącym w szklanej lufce, krzyczeli "Cracovia dziady!".
Miłośnik pasioków czerwieniał jeszcze bardziej, bełkotał, a później rzucał laską w prześladowców. Przeważnie nie trafiał, a co gorsza - bez laski był bezradny niczym żółw przewrócony do góry nogami. Rozpaczliwie wspierał się o mur, czekając, aż mu jakaś litościwa dusza poda laskę.
O nim też krążyła legenda. Miał być kiedyś zdolnym muzykiem, według jednych grającym w orkiestrze symfonicznej, według innych - klezmerzącym w knajpie. Któregoś dnia, po kolacji w lokalu, mocno zakrapianej, wracając do domu, miał zasnąć w zaspie. I wszystko się skończyło, cała muzyczna kariera, pozostały niesprawne nogi...
Charakterystyczną zwierzyniecką postacią była też stara kobieta, która od jesieni do wiosny, a zwłaszcza zimą, wędrowała ulicami z przewieszonym przez ramię workiem.
Musiały być biedne tamte czasy, skoro po Krakowie krążyli ludzie tacy jak ona - zbieracze węgla. Węgiel wożono wówczas konnymi wozami - na stercie czarnych brył, na worku wypchanym sianem lub sieczką siedział usmolony woźnica. Czasami za wozem stąpał powoli właściciel węgla, starannie zbierając spadające na jezdnię kawałki. Jeżeli właściciela nie było, leżący na trotuarze, bezpański węgiel stawał się łupem zbieraczy. Kobieta z moich wspomnień, ciotka szkolnego kolegi, miała coś w rodzaju monopolu na zbieractwo. Jej prawa do węglowego łupu szanowała nawet młoda i bezczelna konkurencja.
Chodził jeszcze po Zwierzyńcu stary człowiek z białą obróżką koloratki pod szyją. Raczej nie duchowny, ot jeszcze jeden przebieraniec, podobny do Edka Partyzanta, ale nie tak malowniczy. Nosił jakieś pióra, z wyglądu indycze, mówiąc o ich orlej proweniencji i zespole góralskim, którym rzekomo miał się opiekować.
Jednym słowem - dziwaków nie brakowało, bo jakże mogło ich brakować w tak malowniczej dzielnicy...
Andrzej Kozioł
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?