MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Gen. Włodzimierz Potasiński

Redakcja
Gen. Włodzimierz Potasiński podczas misji wojskowej w Iraku Fot. archiwum Dowództwa Wojsk Specjalnych
Gen. Włodzimierz Potasiński podczas misji wojskowej w Iraku Fot. archiwum Dowództwa Wojsk Specjalnych
Mówili o nim: "Potas" - od nazwiska, "Długi" - od wzrostu albo "Długi Nóż" - bo przylgnął do niego taki przydomek. Mówili też: "Szef", "Dowódca", "Wódz" albo po prostu: "Stary".

Gen. Włodzimierz Potasiński podczas misji wojskowej w Iraku Fot. archiwum Dowództwa Wojsk Specjalnych

Generał ludzkich spraw

On zaś nie zwykł mówić: "Naprzód!", tylko: "Za mną!". Nie mówił też: "Panie pułkowniku", "Panie majorze"; do każdego zwracał się po imieniu. Nie obraziłby się na pewno, gdyby ktoś, nawet niższy rangą, klepnął go w plecy i zagadnął na korytarzu: "Cześć,ss Włodek!". Byle tylko dobrze wykonywał powierzone mu zadania.

- Potrafił zatrzymać się przy szeregowym, wysłuchać go, odpowiedzieć na pytania, ale tak jakby rozmawiał z równym sobie. Po prostu generał ludzkich spraw - wspomina Pułkownik I, zastępca szefa sztabu Dowództwa Wojsk Specjalnych.

Taki właśnie był gen. dyw. Włodzimierz Potasiński, dowódca Wojsk Specjalnych; człowiek, któremu podlegali żołnierze Jednostki Wojskowej GROM, Morskiej Jednostki Działań Specjalnych FORMOZA oraz 1. Pułku Specjalnego Komandosów. Ponad dwa tysiące ludzi; najtwardsi, wojenni wyjadacze. Sam też był twardy; jako żołnierz i jako człowiek. Trochę przecież w życiu przeszedł.

Dowództwo Wojsk Specjalnych, Kraków - nie każdy może tu wejść, przynajmniej nie na co dzień. Przed budynkiem znicze, wiązanki kwiatów, przepasany kirem portret gen. Potasińskiego. Także pomiędzy piętrami sztabu wiązanki, flagi narodowe, kolejna fotografia w żałobnych kolorach. Na obu uśmiechnięty, wąsaty mężczyzna. "Takich ludzi rzadko się spotyka" - słychać na każdym kroku.

Szczęście spotkać go na swej drodze zawodowej miał pułkownik Ryszard Jankowski, rzecznik prasowy DWS. To było trzy lata temu w Bydgoszczy. Opowiada: - Miałem wtedy do domu, do Torunia, 35 km, ale poszedłem za generałem do Warszawy, a potem do Krakowa. Był to tak charyzmatyczny facet, że nie dało się inaczej. Mówi się, że za naszym dowódcą nie idą żołnierskie buty, idzie żołnierskie serce. To prawda. Zdobył nasze umysły, wywalczył nasze serca. Zaszczytem było służyć pod jego komendą. Wszyscy służymy tu dla "Potasa".

- Był przewodnikiem duchowym, nauczycielem, niedoścignionym wzorem do naśladowania - mówi z kolei Pułkownik II, szef oddziału operacji specjalnych DWS. Poznał gen. Potasińskiego w 2001 r., kiedy szefował on zarządowi rozpoznania Wojsk Lądowych. Mówiono: to dowódca, który żołnierzy traktuje wyjątkowo: wsłuchuje się w to, co mają do powiedzenia; stara się, by zaistniała między nim a podwładnymi synergia.

Kiedy w 2007 r. gen. Potasiński obejmował stanowisko dowódcy Wojsk Specjalnych, jako drugi po gen. Edwardzie Gruszce, w tym nowym rodzaju Sił Zbrojnych RP, wiedział, że zgodnie z deklaracjami mają one osiągnąć pełną zdolność bojową w NATO do 2014 r. Powtarzał: jakość lepsza niż ilość; ludzie ważniejsi niż sprzęt. I to, że siły specjalne nie są odpowiedzią na wojny obecne, lecz na te, które jeszcze nie wybuchły. I żołnierze go słuchali.

- Żeby pociągnąć kogoś za sobą nie można udawać, że się coś umie; nie wystarczy włożyć mundur i beret. Najważniejsze - dać przykład. On taki był. Wymagał od innych, ale przede wszystkim od siebie - wspomina Podpułkownik, st. specjalista w pionie szkolenia, który gen. Potasińskiego poznał 30 lat temu, gdy obaj zaczynali służbę w 6. batalionie powietrznodesantowym 6. Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej w Niepołomicach.
Notka dotycząca służby gen. Włodzimierza Potasińskiego robi wrażenie. Absolwent ZMECH-u, czyli Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych im. T. Kościuszki we Wrocławiu (1980), a potem Akademii Sztabu Generalnego WP (1988). Ukończył kurs oficerów operacyjno-sztabowych oraz dowodzenia i kierowania w Szkole NATO w Oberammergau (Niemcy) oraz kurs zarządzania zasobami obrony w Podyplomowej Szkole Marynarki Wojennej w Monterey (USA). Zajmował kolejno stanowiska w strukturach 16. batalionu powietrznodesantowego 6. PDPD oraz kolejno w 3. Brygadzie Zmechanizowanej, Dowództwie Wojsk Lądowych, 2. Brygadzie Zmechanizowanej, 25. Brygadzie Kawalerii Powietrznej i 2. Korpusie Zmechanizowanym w Krakowie. W latach 1993-94 pełnił służbę jako zastępca dowódcy, a następnie dowódca Polskiego Kontyngentu Wojskowego Sił Pokojowych ONZ (UNDOF) w Syrii. W roku 2004 dowodził brygadą w składzie PKW w Międzynarodowych Siłach Stabilizacyjnych w Iraku, zaś w latach 2005-2006 był zastępcą dowódcy kontyngentu.

Ci, którzy byli z nim na misjach, pamiętają, że razem z szeregowymi jeździł na patrole: z bronią maszynową, obwieszony magazynkami.

Urodzony żołnierz, zawsze w czerwonym berecie. Czuł się spadochroniarzem; oddał pół tysiąca skoków, był instruktorem. Powtarzał: "Kto ma czerwony beret, ma także czerwone serce". Desant zawsze był elitą, kształtował charakter na lata. Stąd determinacja, by i jego ludzie byli najlepsi. - Powtarzał, że dla wojsk specjalnych nie ma rzeczy niemożliwych. Że jeśli ktoś znajdzie się w niebezpieczeństwie, by mu pomóc zaryzykuje życie każdego z nas, ze sobą na czele. I my, żołnierze, poszlibyśmy za nim do piekła - nie ukrywa Pułkownik I.

Do pracy przychodził, a właściwie przyjeżdżał rowerem, bardzo wcześnie; pracował długo, zależnie do zadań. Podobnie podkomendni. - Każdy wykonywał zadania tak, by nie zawieść generała. Kiedy nie trafialiśmy w jego koncepcję, nie strofował, uśmiechał się, mówił: "Przemyśl to jeszcze raz" - przypomina sobie płk Ryszard Jankowski.

Powtarzał: "Im mniej słychać o Wojskach Specjalnych, tym lepiej. Powinniśmy być jak duchy: nikt nas nie widział, a wszyscy się nas boją". I mimo że pod jego dowództwem oddziały specjalne WP odnosiły sukcesy: i w Iraku, i w Afganistanie, nikt nie chce o tym opowiadać. Tajemnica. Mówią zaś wszyscy o czymś innym: że Wojska Specjalne RP są docenianie w świecie. Że kiedy gen. Potasiński opowiadał o swej ich wizji, brawo mu bili nawet Amerykanie.

Jednak poświęcał się nie tylko pracy. Potrafił wsiąść na rower, pojechać do Zakopanego i tego samego dnia na rowerze wrócić. Jeździł na nartach, biegał maratony. Zachęcał do biegów współpracowników. Gdy któryś chciał się wykpić, np. brakiem butów, szybko ripostował: "Pożyczę ci". Zakochany w sporcie. W piłkę grywał z nim Podpułkownik z pionu szkolenia; przed laty - podczas służby w czerwonych beretach. "Potas", zapamiętał, siał postrach wśród rywali: - Jeśli dostał piłkę na środku boiska, i to nie daj Boże na lewą nogę, wiadomo było, że padnie gol.
Bezpośredni, wylewny - takim go zapamiętali; na korytarzu potrafił zaczepić każdego. Gdy ktoś czytał w jego myślach, rzucał: "Kocham cię!". Białe zęby, uśmiech od ucha do ucha, mocny uścisk dłoni; cenił sobie żołnierskie przyjaźnie. Dążył uparcie do celu, prawdziwy wizjoner. Sukcesy przypisywał im wszystkim, niepowodzenia brał na siebie.

Nie z przypadku dobierał współpracowników. Jeśli kogoś znał, ufał mu, starczał telefon i ten człowiek natychmiast był tam, gdzie chciał dowódca. Podpułkownik zapewnia: - Nikt nigdy nie powiedział i nie powie o nim złego słowa. Nie tylko dlatego, że o umarłych nie wypada...

- Nie wiem, kto przyjdzie na miejsce gen. Potasińskiego. Kto by to nie był, dostanie olbrzymi kredyt zaufania i wszelką możliwą pomoc. Ale będzie mu ciężko, bo nasz dowódca zawiesił poprzeczkę niezwykle wysoko - nie ukrywa płk Ryszard Jankowski.

Doskonale pamięta ostatnie chwile gen. Włodzimierza Potasińskiego w sztabie. Był piątek, 9 bm. To płk Jankowski przygotowywał mu białą koszulę, nowy mundur galowy - ze sznurem, najwyższymi odznaczeniami. To on nałożył mu na głowę, pierwszy raz oficjalnie, nowy beret Wojsk Specjalnych RP - w kolorze czarnozielonym, z metalowym orłem wspartym na czarnej pelcie tarczy amazonek, ich znakiem rozpoznawczym. Podobny do tego, który nosili żołnierze Samodzielnej Kompanii "Komando", pierwszego, z lat ostatniej wojny światowej, polskiego oddziału specjalnego.

I on, "Potas", w tym berecie zginął, a właściwie poległ - bo przecież śmierć przyszła podczas służby jako pierwszy i niechby ostatni żołnierz...

Nikt nie wierzył, że kiedykolwiek odejdzie do Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych RP czy Sztabu Generalnego - o czym od czasu do czasu mówiono. Sądzono raczej, że to on po 2014 r. obejmie dowództwo Combined Joint Special Operations Component Command (CJSOCC), dowództwa operacji specjalnych NATO. - Wojska Specjalne to jego dziecko. Współtworzył je, nadał im obecny kształt; był przy ich narodzinach. Mówił, że chciałby nie tylko trzymać je do chrztu, do bierzmowania, ale dotrwać z nimi do pełnoletności, do uzyskania przez nie całkowitej samodzielności - mówi płk Ryszard Jankowski.

Kiedy w sobotę przed tygodniem w świat poszła plotka, że trzy osoby przeżyły katastrofę, wierzyli, że wśród nich będzie "Długi". - Zawsze był szczęściarzem. Mieliśmy cichą nadzieję, że jeśli szczęście się do kogoś uśmiechnęło, to właśnie do niego - mówi Pułkownik I.

A potem przyszła bezsilność. Że nie są mu w stanie pomóc, a przecież nie zostawia się nikogo samego, zwłaszcza dowódcy. Teraz wszystko, co mogą zrobić - to pomóc rodzinie. I sprawić, by świat nie zapomniał o "planie Potasińskiego". O jego wizji Wojsk Specjalnych nie tylko w RP, w całym NATO.

Wtorek, cztery dni po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. Na biurku gen. Potasińskiego czerwone róże, uchylone drzwi do gabinetu - taki miał zwyczaj. Można odnieść wrażenie, że tylko wyjechał w delegację, że niebawem wróci. Że znów zawoła: "Weź kawę i chodź do mnie"; spyta, co u żony, dzieci, jakie plany na weekend...
Kiedy w sobotę po południu przed sztabem zapłonęły pierwsze znicze, podkomendni "Potasa" mieli nietęgie miny. Choć z niejednego pieca jedli chleb, przeszli przez Bośnię, Irak, Afganistan, zbierało się im na płacz. Nie płakali, nie wypadało. Podpułkownik nie wątpi: - Myślę, że łzy dopiero popłyną. Wszyscy zapłaczą jak dzieci - na pogrzebie.

Nie wiadomo, czy odbędzie się on z ceremoniałem wojskowym; decyzja należy do najbliższych. Współpracownicy: - Tak często zabieraliśmy, jako wojsko, generała rodzinie, że nawet nie mielibyśmy sumienia, żeby ją do tego przekonywać...

Zostawił żonę, dorosłą córkę i małego syna. Miał 54 lata.

Pułkownik I, zastępca szefa sztabu, mówi tak: - Nie ma go kolejny dzień, a my nie czujemy w ogóle nieobecności.

Podpułkownik II, szef oddziału operacji specjalnych: - Życie toczy sie dalej, bez fizycznej obecności dowódcy, ale ze świadomością, że jego dobry duch tu jest. Że nas wspiera. I jednocześnie patrzy, jak samodzielnie radzimy sobie z realizacją zadań. Bo tego nas nauczył, samodzielności...

Piotr Subik

Nie mogliśmy - ze względu na specyfikę służby - ujawnić nazwisk niektórych rozmówców, oficerów Dowództwa Wojsk Specjalnych RP

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski