Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

I wstąpił do euro

Redakcja
Listopadowe słabnięcie złotego dość powszechnie przypisuje się spekulacjom zagranicznego kapitału, który poprzez tzw. opcje walutowe CALL ma możliwość zakupu na polskim rynku wielkiej ilości waluty po cenie z okresu wakacyjnego, kiedy to - przypomnijmy - za jedno euro płaciło się mało złotówek. Dla rozkręcenia spekulacji niektórzy inwestorzy mieli ogłaszać złe prognozy na rok przyszły i wskazywać na głębokość kryzysu na Węgrzech, które wszak leżą tuż za miedzą.

Słysząc takie pogłoski ludzie pozbywali się złotówek, wywołując spadek kursu. Wszelako spadek ten nie wszystkich dotknął jednakowo, bo posiadacze wspomnianych opcji mają kontraktowe prawo do zakupu waluty przez "silną" złotówkę z lata. Realizując dzisiaj swe "opcje" zaliczają oni zysk będący walutową różnicą pomiędzy złotówką z lata i z listopada, a przy okazji jeszcze bardziej pogrążają złotówkę.
Obok złotówki również i inne polskie papiery wartościowe wykazują dużą wrażliwość na popłoch i spekulację, o czym świadczy przepastny spadek warszawskiej giełdy. Okazała się ona mniej solidna niż giełda na Słowacji. Do pewnego stopnia na słowacką krzepę mógł mieć wpływ kalendarz monetarnych reform, nasi południowi sąsiedzi bowiem przyjmą euro już za miesiąc. Ale chyba bardziej dorzeczne będzie tu wskazanie na lepszy stan gospodarki, od lat cieszącej się lepszymi wskaźnikami niż nasza.
Tymczasem u nas, sądząc po gwarze, jaki dochodzi z Warszawy, najpewniejszą ochronę przed spekulacją zapewni nam szybkie przystąpienie do strefy euro. Rząd i jego prasowe tuby mogą się tu podeprzeć wołaniem o euro na Węgrzech, w krajach bałtyckich, a nawet w Danii i w Islandii, czyli w krajach, gdzie kryzys gospodarczy głęboko przeorał wszystkie mechanizmy obronne społeczeństw konsumujących ponad miarę, a płytki rynek narodowej monety ułatwił ataki spekulantów.
Ujemne strony pozostawania poza euro są oczywiste, ale same w sobie nie uzasadniają integracyjnej gorączki. Po pierwsze, przyspieszenie kalendarza dla złotówki jest chyba złudzeniem. Po drugie, korzyści płynące z posiadania narodowej monety warte są przynajmniej tego, by w integracyjnym dyskursie wziąć je pod uwagę.
Kiedy trzy czwarte polskiego eksportu idzie do krajów Unii, złotówka pozwoliłaby na kryzysowe wsparcie eksportu poprzez swą deprecjację. Jeśli uzyskane tym sposobem środki obracane są na rozwój gospodarczy i reformy strukturalne, wówczas można mówić o sposobie dostosowania gospodarki do norm strefy euro. Dzisiaj droga do takiego dostosowania idzie przez walkę wszelkimi sposobami ze spowolnieniem gospodarczym.
Narodowa moneta zapewnia też większą swobodę w polityce bonów skarbowych. Wprawdzie przyjęcie wspólnej monety nie pozbawia tej swobody, ale zwiększa ryzyko spirali kryzysowej. Ostatecznie bowiem hojne oprocentowanie dziesięcioletnich bonów skarbowych wyraża brak zaufania rynku do nisko konkurencyjnej gospodarki albo do rozrzutnego rządu, co może pozbawić administrację kraju i jego gospodarkę nowych kredytów na spłatę długów, albo zmusić kraj do... powrotu do narodowej monety. Już tylko we wstępnym okresie recesji widać duże zróżnicowanie w obszarze euro: z początkiem listopada, przy przeciętnej stopnie dla całej strefy euro 3,62%, oprocentowanie dziesięcioletnich bonów skarbowych rządu greckiego przekraczało 5 proc. (5,08), a włoskiego wynosiło 4,66 proc.
Pozostając poza euro Polska mogła w tym czasie pozwolić sobie na znacznie wyższą premię 6,46 proc., a Węgry - ponad 10 proc., podczas gdy kryterium zbieżności pozwala tylko na dwupunktowe przewyższenie trójki liderów monetarnych Unii.
Polska nie spełnia kilku kryteriów, a liczenie na "łaskawość" Brukseli, a ściśle mówiąc - głównych rządów Unii, to przejaw szczerej naiwności. Zamożni "unici" łatwo uchylą się od angażowania się w ryzykowne rachunki nowych państw członkowskich, bez względu na ich doraźne wysiłki. Wprawdzie obniżenie stóp krótkoterminowych NBP powinno zmniejszyć premię (i atrakcyjność) "dziesięciolatek", ale niekoniecznie ożywi wewnętrzny kredyt, bo nasze banki z zasady nie lubią pożyczać pieniędzy. Z drugiej strony z dawna zapowiadane tłumienie deficytu odbierze rządowi możliwość skutecznego planu rozruchowego. Innymi słowy, szukając na siłę spełnienia kryteriów zbieżności w nadziei przyspieszenia euro, pozbędziemy się budżetowych środków walki z nadciągającą recesją.
Integracja monetarna, będąca ukoronowaniem integracji gospodarczej, to nie tylko sprawa monety. To przede wszystkim kwestia stanu gospodarki, która najsilniej wpływa na kryteria zbieżności, a przy okazji określa wiarygodność destabilizacyjnych plotek, służących spekulacji na zniżkę.
Kryzys uczynił z rozwoju gospodarki, raczej niż z szybkiego wprowadzenia euro, naczelną kwestię polityki. Tymczasem na trybunach i w środkach przekazu mamy prawo do jedynie słusznej myśli, zgodnego chór miłośników "przyspieszonego wstąpienia" do eurańskiego nieba, kolejnej formy monetarnego mitu. Miejmy nadzieję, że jej następną odmianą nie będzie za parę lat żądanie powrotu do narodowej monety.
Robert Kaczmarek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski