Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Inkarnacja

Redakcja
Dziś nie będzie o "1920 Bitwie Warszawskiej”, bo swój głos na "nie” w filmowych wyborach oddałem już tydzień temu. Podczas kiedy my bijemy się znowu z historią, Amerykanie wprowadzają do kin sprawdzone w boju gatunki. Idzie jesień, robi się mrocznie, więc obejrzeć możemy horror "Inkarnacja” w reżyserii duetu Mans Marlind & Björn Stein.

Rafał Stanowski: FILMOMAN

Do pójścia na seans zachęciły mnie nazwiska. Julianne Moore zawsze świetnie wypada w roli pani detektyw/pani psycholog (tutaj mamy tę drugą opcję). Jest aktorką, którą wyjątkowo cenię – przede wszystkim za bezpretensjonalną grę, którą nie stara się wybić na plan pierwszy. W "Inkarnacji” Moore również nie próbuje za wszelką cenę zawładnąć ekranem. Mimo to trudno wyobrazić sobie kogoś innego w tej roli. Amerykanka raz jeszcze w swojej długiej karierze perfekcyjnie scala się z postacią, budując wiarygodny charakter.

Jonathan Rhys Meyers uderza w mocniejsze struny, tak zresztą skonstruowano jego charakter. Gra opętanego szaleńca, który zmienia osobowości jak rękawiczki. Ten utalentowany aktor irlandzki, którego pamiętamy z sugestywnych ról w filmie "Wszystko gra” Woody’ego Allena czy serialu "Dynastia Tudorów”, pokazuje pełny wachlarz aktorskich umiejętności. W jednej scenie przelatuje przez całą skalę emocji – od łagodności po demoniczność. Wielka sztuka, tym bardziej, że nie ma w niej cienia szarży.

Skandynawski duet reżyserski dostał prawdziwy prezent – tacy aktorzy to skarb. Potrafią zbudować napięcie nawet z przeciętnego materiału – a taki spłodził scenarzysta Michael Cooney ("Tożsamość”, "Jack frost”). Marlind w swojej karierze pracował m.in. przy głośnym serialu "Fala zbrodni”. To doświadczenie dostrzeżemy w "Inkarnacji”, która nie może się trochę zdecydować, czym właściwie jest – kryminalno-psychologicznym thrillerem czy nadprzyrodzonym horrorem. Stein w swojej karierze reżyserował z kolei filmy o siłach ponadnaturalnych. Być może dlatego pierwsza część przypomina raczej dramat psychologiczny, by w drugiej zamienić się w paniczną ucieczkę przed demonem.

To rozpęknięcie fabularne burzy odbiór i sprawia, że film rozpada się na dwie części. O ile w pierwszej straszą nas niedopowiedzenia i psychologiczne aberracje, czyli motywy wyszukane, w drugiej w fotel wbijają nas mocne odgłosy, szybkie cięcia, nagromadzenie okropności i posępny krajobraz – rekwizyty w kinie grozy mocno oklepane. Skandynawowie potrafią jednak używać reżyserskich zabawek i straszą widza skutecznie, choć niezbyt przenikliwie. Powrót po seansie do ciemnego mieszkania może nas przprawić o chwilową gęsią skórkę.

Najmocniejszy zarzut tyczy się jednak esencji. Gdyby spróbować wycisnąć z "Inkarnacji” sok, byłby to płyn o rzadkiej konsystencji. Im dłużej zastanawiamy się nad fabułą, tym mniej logiczna się wydaje. Nie próbuje też powiedzieć niczego więcej ponad to, co oglądamy na ekranie. Horror nie staje się mikroskopem, przez który zaglądamy w człowieka. "Inkarnacja” to po prostu średniej klasy straszydło, które animują świetni aktorzy.


Fot. Kino Świat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski