Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janina Ochojska. Nikt mi przecież nie obiecywał, że będzie łatwo

Andrzej Plęs
Janina Ochojska jest z wykształcenia astronomem, ale od kariery naukowej wolała działalność humanitarną
Janina Ochojska jest z wykształcenia astronomem, ale od kariery naukowej wolała działalność humanitarną
Choć czasami bywa jej ciężko, nie poddaje się, nie zastanawia, czy zrezygnować z pomagania innym, czy wrócić do zawodu. - Więcej dobrego może zrobić na ziemi niż pośród gwiazd - mówi założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej, z wykształcenia astronom.

- Miewa Pani chwile, by rzucić postawy samarytańskie i wrócić do patrzenia w gwiazdy? Bo spotykacie się nie tylko z entuzjazmem.

- Ani razu. Mam świadomość, że podjęłam się czegoś, czego przerwać nie mogę. Moją aktywność może ograniczyć tylko moje zdrowie, ale to nie znaczy, że mogłabym zrezygnować z czegoś, co jest dla mnie ważne - pomagania. Bo to znaczyłoby, że… co to było... Chwila, kaprys? Nikt mi nie obiecywał, że będzie łatwo. Nawet przed Wielkanocą, kiedy po mojej wypowiedzi na temat uchodźców dotknęła mnie ogromna nienawiść, fala hejtu. Nie powiem, że mnie to nie obeszło, ale nie biorę tego do siebie. Współczuję ludziom, którzy mają w sobie taką nienawiść. Rozumiem ich obawy przed innością, mają prawo je mieć, bo mieliśmy akurat taką historię, a nie inną, ale przecież nie musimy w tych lękach trwać.

- Jak przekonać „prawdziwych Polaków”, że uchodźcom należy pomóc, choćby z czysto chrześcijańskich pobudek?

- Może właśnie odwołując się do wartości chrześcijańskich? Bo jeśli ktoś uważa się za prawdziwego chrześcijanina, to nie może odmówić pomocy potrzebującym. Nasze człowieczeństwo zobowiązuje nas do tego. Może brakuje nam wiedzy, może niektórym z nas tolerancji. Na pewno edukacji, która mogłaby zmienić postawy niektórych z nas. I w ten proces winny zaangażować się szkoły, kościoły, samorządy, organizacje pozarządowe. Polemika bywa bezcelowa. Jeśli posłużyć się argumentem, że ten ksenofobiczny lęk przed obcymi bierze się z niewiedzy, to można się narazić tylko na kolejną falę nienawiści. Mam sporo żalu do polityków, którzy wykorzystali problem uchodźców i rozbudzili nienawiść, z którą nie bardzo wiadomo, jak sobie poradzić teraz, a co gorsza - w przyszłości. Od 1993 roku pracowaliśmy z uchodźcami w Polsce. Dziś mało kto pamięta, że przez Polskę prze-szło ponad 80 tysięcy Czeczeńców, tysiące Afgańczyków, Irakijczyków, Somalijczyków etc. Kto się z nimi zetknął, kto ich widział, dla kogo stanowili oni problem? A dziś jest problemem rozmieszczenie kilku tysięcy syryjskich uchodźców w gminach i parafiach? Są gminy i miasta gotowe ich przyjąć. Wiem o Gdańsku i Wrocławiu, a o wielu zapewne nie wiem.

- Działa jeszcze argument: świat pomagał ci przez lata, słał tiry dla biednego społeczeństwa PRL, więc teraz czas tę pomoc odwzajemnić?

- Używałam tego argumentu wcześniej, kiedy mówiłam do ludzi pamiętających pomoc, która przyjeżdżała do Polski. Gdybym dziś użyła tego argumentu wobec młodzieży gimnazjalnej, licealnej, nawet studentów… Przecież młodzi ludzie tego nie pamiętają, trudno byłoby od nich oczekiwać takiej emocjonalnej wdzięczności. Bardziej trafia do nich argument o takim świadomym uczestnictwie w świecie, współodpowiedzialności za innych, poczuciu, że oto ja mogę zmieniać świat, mam taką moc.

- Niekiedy pada argument: to sprowadźmy Polonusów z Kazachstanu i Syberii, a nie innowierców z Bliskiego Wschodu.

- Nie biorę go do siebie. Polska Akcja Humanitarna zrobiła mnóstwo dla spopularyzowania problemu Polaków mieszkających w Kazachstanie i tak zwanej głębokiej Rosji, którzy chcą przyjechać do Polski. Akcje przerwaliśmy, kiedy powstała ustawa repatriacyjna, bo uznaliśmy, że teraz państwo bierze odpowiedzialność za pomoc wobec nich. My, jako organizacja, nie możemy sprowadzać ludzi do kraju. I na fali tej ustawy gminy zaczęły repatriantów sprowadzać. Tymczasem państwo, które zobowiązało się zwracać gminom koszty związane z repatriacją, przestało te koszty zwracać. Gminy się zadłużyły, w końcu powiedziały: stop. Od kilku lat na liście jest dwa i pół tysiąca rodzin polskich, które mają papiery repatriacyjne i nie mają dokąd przyjechać. W tej kwestii każdy kolejny polski rząd zawiódł, bo ci ludzie dawno mogli być w Polsce. Dla polityków stali się wygodnym argumentem na czas kampanii wyborczej. Niemcy swoich sto tysięcy rodaków z Kazachstanu, nadwołżańskich czy krymskich wzięli za jednym zamachem.

-Do znudzenia musi Pani odpierać zarzuty, że niesie Pani pomoc na krańcach świata, a w Polsce dzieci głodują.

- W Polsce nikt z głodu nie umiera, nie ma takiego zjawiska. Mamy za to do czynienia ze zjawiskiem niedożywienia i długotrwałego ubóstwa. I jego ofiarom pomagamy. Dlatego istnieje program „Pajacyk”. I pewnie pana zadziwię: jeszcze trzy lata temu otrzymywaliśmy znacznie więcej wpłat na „Pajacyka”. No to chcemy pomagać tym „głodującym dzieciom” czy nie? Jeśli ktoś czyni mi taki zarzut, to gotowa jestem zapytać: „Co zrobiłeś dla tych głodujących dzieci? Dałeś 4 złote dziennie, żeby dziecko mogło dostać obiad? Zrobiłeś coś, żeby zmienić ustawę o dożywianiu?”. Wpłaty darczyńców są znaczone: nie ma możliwości, żeby pieniądze przekazane na „Pajacyka” w Polsce poszły na dzieci w Sudanie. A kwestie niedożywienia dzieci omawialiśmy z wieloma kolejnymi rządami i kolejnymi ministrami, wskazywaliśmy, że musi zmienić się ustawa regulująca kwestię dożywiania dzieci w szkołach. Nie wyszło, nikt nie był zainteresowany.

- Trochę wstyd dla państwa i społeczeństwa, że ma obywateli, których musi dożywiać.

- A tak. Kraje zachodnie rozwiązały problem, oferując każdemu dziecku bezpłatny posiłek, nie patrząc na jego sytuację rodzinną i materialną. A ci, którzy mogą płacić, to za ten posiłek płacą. To jest istota systemu: posiłkami w szkole nie stygmatyzować dzieci, które mają ten posiłek finansowany na przykład z gminnego ośrodka pomocy społecznej. Jak wszystkie dzieci jedzą z jednego kotła, to nikt nie pyta, czy Zosia jada z GOPS-u, a Krysia ma bogatych rodziców. To są sytuacje świadczące o tym, że nasz system pomocy publicznej jest słaby. Czekam na rząd, który to zmieni.

- Kiedy przed niemal ćwierćwieczem Polska Akcja Humanitarna powstawała, byliśmy bardziej otwarci na innych, bardziej ofiarni, choć mniej zasobni?

- Nasza ofiarność nie jest mniejsza, po prostu bardzo aktywna stała się ta grupa ludzi, która głośno wyraża swoją nienawiść podszytą lękiem. A Polacy są teraz znacznie bardziej ofiarni i rozumiejący potrzeby innych. Dziś zbieramy pieniądze dla Somalii, Sudanu, Nepalu, Ukrainy, Syrii. W dużej mierze korzystamy z funduszy organizacji międzynarodowych i Unii Europejskiej, ale misję w Sudanie Południowym otworzyliśmy dzięki temu, że Polacy kupowali niebieską bransoletkę PAH. Z tych funduszy powstały pierwsze studnie w Sudanie. Misję w Syrii otworzyliśmy dzięki pieniądzom od ludzi; tak udowodniliśmy, że potrafimy sobie tam radzić i dzięki temu uzyskaliśmy finansowanie z innych instytucji. Podobnie na pomoc w Nepalu zebraliśmy pieniądze od ludzi, i to ponad 4 mln zł. Ofiarność Polaków zależy w dużej mierze nie tyle od celu pomocy, ale od tego, na ile ten cel jest nagłośniony w mediach. A największą naszą ofiarność wywołują potrzeby polskich chorych dzieci. I to naturalne. Jeśli ktoś ma ofiarować datek na chore na białaczkę dziecko kuzynki i dziecko w Sudanie, wybierze dziecko kuzynki. Mamy problem z takim stałym zaangażowaniem w dobroczynność. Jak jest akcja - rodacy rzucą wszystko, zaangażują się bez reszty. Ale problem pojawia się, gdy jest potrzeba codziennego zaangażowania.

- Pamięta Pani gesty wdzięczności, które dodają skrzydeł i każą działać mimo fali hejtu?

- Nie lubię o tym mówić, powinniśmy działać bez oczekiwań na gesty wdzięczności. No ale zdarzają się takie sytuacje. W 2013 roku cyklon zmiótł niemal wszystko na filipińskiej wyspie Bantayan, zdecydowaliśmy o pomocy dla mieszkańców, zbudowaliśmy tam 946 domów. Nie muszę mówić, jak bardzo nas tam kochają. Bogata Japonia była kompletnie zaskoczona, kiedy okazało się, że organizacja z mało zasobnej Polski gdzieś na krańcu świata sfinansuje im odbudowę dwóch przedszkoli w Kesennumie, które zrujnowało tsunami. I trzeba widzieć radość ludzi w sudańskiej wiosce, kiedy wywiercimy dla nich studnię. Niczego nam nie mogą dać, niczym nas poczęstować, niczego nie mają, ale kiedy woda tryska z ziemi - euforia!

- Idea wolontariatu w Polsce jest raczej mało popularna.

- Nie zadomowiła się na dobre. Skłonni jesteśmy do spontanicznego udziału w jednorazowych przedsięwzięciach, incydentalnie potrafimy być ofiarni. I bardzo dobrze. Natomiast brakuje nam gotowości do takiej codziennej, stałej, choć może mało widowiskowej pomocy bliźnim. I liczę na to, że to się z czasem zmieni.

Rozmawia Andrzej Plęs

***

Janina Ochojska urodziła się 12 marca 1955 roku w Gdańsku. Liceum ukończyła w Zabrzu, a studia na Wydziale Astronomii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zawsze była aktywnym społecznikiem - na studiach związana z Duszpasterstwem Akademickim oo. Jezuitów, a od 1976 roku opozycjonistka oraz działaczka toruńskiego NSZZ Solidarność. Swój życiowy cel odkryła we Francji, dokąd trafiła na operację w 1984 roku. Tam po raz pierwszy zetknęła się z ideą funkcjonowania organizacji humanitarnej - EquiLibre, w której pracowała jako wolontariuszka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski