MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jędrek - trener Jędrka

Redakcja
Miał wystartować na olimpiadzie w Calgary w roku 1988. Wymagane minimum wypełnił podczas mistrzostw świata w Crans Montanie. W slalomie zajął 24 miejsce. - Trasa była miękka. Jechałem z numerem 70. Mogło być lepiej, ale w świadomości tkwiło asekuracyjne myślenie - muszę być w pierwszej trzydziestce. Takie zadanie postawili przede mną szefowie PZN i PKOl - wspomina. A jednak na igrzyska jako zawodnik nie pojechał. Do ekipy została zakwalifikowana Katarzyna Szafrańska, która osiągała podobne rezultaty jak on. Na "swoją" olimpiadę musiał czekać aż dziesięć lat. Spełniło się marzenie. Kiedy 17 stycznia pod Wielką Krokwią w Zakopanem składał ślubowanie w imieniu trenerów, czuł wzruszenie. A jednocześnie żal, że igrzyska pozna z tej drugiej strony. Jako opiekun sportowy Andrzeja Bachledy-Curusia III. Jędrek - trener Jędrka.

Kiedy rozmawialiśmy tuż przed Nagano na temat najmłodszego z Bachledów Andrzej Bielawa mówił, że każde wejście jego podopiecznego do pierwszej piętnastki alpejczyków będzie ogromnym sukcesem. - Jeśli w kombinacji wejdzie do dziesiątki, to będzie świetnie. Marzę o tym, by znalazł się w piątce najlepszych kombinatorów. I znalazł się. Zajął znakomite właśnie piąte miejsce. Pokonał wielu znacznie wyżej notowanych zjazdowców...

Miał wystartować na olimpiadzie w Calgary w roku 1988. Wymagane minimum wypełnił podczas mistrzostw świata w Crans Montanie. W slalomie zajął 24 miejsce. - Trasa była miękka. Jechałem z numerem 70. Mogło być lepiej, ale w świadomości tkwiło asekuracyjne myślenie - muszę być w pierwszej trzydziestce. Takie zadanie postawili przede mną szefowie PZN i PKOl - wspomina. A jednak na igrzyska jako zawodnik nie pojechał. Do ekipy została zakwalifikowana Katarzyna Szafrańska, która osiągała podobne rezultaty jak on. Na "swoją" olimpiadę musiał czekać aż dziesięć lat. Spełniło się marzenie. Kiedy 17 stycznia pod Wielką Krokwią w Zakopanem składał ślubowanie w imieniu trenerów, czuł wzruszenie. A jednocześnie żal, że igrzyska pozna z tej drugiej strony. Jako opiekun sportowy Andrzeja Bachledy-Curusia III. Jędrek - trener Jędrka.

andrzej Bielawa - absolwent krakowskiej AWF, trener kadry narodowej alpejczyków, syn Jerzego Bielawy, znanego działacza i sędziego narciarskiego z Zakopanego. 33 lata, żonaty (Jadwiga, nauczycielka), dwaj synowie: Piotrek 6 lat i Staszek 4 lata. Pierworodny już próbuje nart. Sam był przed laty najlepszym polskim zjazdowcem. Zwiedził kawał świata. Startował wśród proffi w Japonii, trenował w Islandii. W wolnych chwilach stawał w piłkarskiej bramce (ma ok. 190 cm wzrostu) LKS Poroniec, znanego głównie z narciarzy klasycznych, a zwłaszcza z klanu sióstr Majerczykówien.
Andrzej Bielawa przygodę z nartami rozpoczął, gdy skończył 3 lata. - Ojciec mnie wziął na narty. Na początku jeździłem w MKS Zakopane, który dziś już nie istnieje. Potem powstał z niego AZS. Jako sześciolatek poczułem smak pierwszych zawodów. Potem były seryjne Memoriały im. Kornela Makuszyńskiego - czyli popularne Koziołki Matołki. Raz nawet wygrałem. Po kilku latach znalazłem się w WKS Zakopane, któremu byłem wierny do końca kariery. Tam pod okiem doskonałego trenera Stanisława Gogulskiego doskonaliłem swoje umiejętności.
Kiedy miał 17 lat, zaczął się liczyć w zawodach seniorów, a nawet wygrywać w mistrzostwach Polski. Wkrótce trafił do kadry narodowej. Jeszcze jako junior ścigał się z Janem Bachledą-Curusiem (bratem "Ałusia"), z Kazimierzem Burzykowskim, Maciejem Gąsienicą-Ciaptakiem, Wojciechem Gajewskim i Janem Walkoszem. W Szczyrku - był wtedy w klasie maturalnej - po raz pierwszy wygrał z Walkoszem i Gajewskim, co uważał za wielki sukces.
- Nigdy nie udało mi się wygrać w mojej koronnej konkurencji - slalomie. Prześladował mnie trochę pech. To złapałem tyczkę między nogami, to znowu popełniałem błąd górnej narty. Przeniesienie ciężaru ciała na górną deskę podczas skrętu zawsze się źle kończy. Na Nosalu w MP zdecydowanie prowadziłem po pierwszym przejeździe. W drugim wypadłem na piątej bramce. Górę wzięły emocje. Poszedłem na całego. Nie miałem wtedy jeszcze doświadczenia. Gdybym jechał spokojnie, pewnie utrzymałbym przewagę. W Szczyrku wygrałem bieg zjazdowy i supergigant. Byłem drugi w gigancie. Liczyłem, że powalczę w slalomie i kombinacji. Niestety, nie udało się. Był to okres, kiedy już trenowaliśmy na tyczkach uchylnych, przegubowych. A tam ustawiono tradycyjne, wbite na sztywno w śnieg. Przestawiony na nową technikę jazdy,__atakowanie kijów kolanami i przedramionami, po kilku odbiciach od bramek wypadłem w slalomie...
W tych latach alpejczycy mieli znacznie gorsze warunki niż zapewnia się narciarzom obecnie. Nie trenowali na lodowcach, mało startowali. Brak było ciągłości w przygotowaniach. W czasie sezonu zaliczali ok. 30 startów w zawodach FIS. To za mało, żeby zdobyć odpowiednią ilość punktów. Zabrakło też cierpliwości ze strony PZN w stosunku do trenera kadry Adama Klimka, któremu Andrzej Bielawa wiele zawdzięcza.
- Wówczas zdecydowanie liderowały siostry Dorota i Małgorzata Tlałkówny oraz Ewa Grabowska, która była mistrzynią Europy juniorek w slalomie. Faktycznie dziewczęta nas zasłoniły. Porównując nasze wyniki i ich, byliśmy w cieniu. PZN nie dawał nam wielkich szans. Sporadyczne wyjazdy, zmiana trenera. Adam Klimek wyjechał do USA, przyszedł Tadeusz Kaim. Na mistrzostwach świata w Crans Montanie zająłem w slalomie 24 miejsce. Na olimpiadę do Calgary nie pojechałem. Wcześniej rozsypała się drużyna dziewcząt. Przestała jeździć Ewa Grabowska, siostry Tlałkówny zaś startowały - niestety - w barwach Francji.
W następnym sezonie w PZN zaproponowano, żeby postawić na kombinację, że w niej będzie łatwiej zrobić wyniki. Bielawie to nie odpowiadało. Zaczęły się kłopoty z kręgosłupem, ponadto nie widział wielkich szans w tej konkurencji. Kiedy stał na rozdrożu, pomógł mu Andrzej Bachleda-Curuś - popularny "Ałuś". Kontakt z panem Masahito Otsue - szefem japońskiej ekipy zawodowców. Bez większych przygotowań, po kilku trenigach na Nosalu, pojechał do Japonii. Był rok 1990. - To coś zupełnie nowego, ale jednak narty - _przekonywał Bachleda, który sam kiedyś z powodzeniem próbował sił w profesjonalnym "_cyrku zjazdowców".
Inna technika jazdy. Slalom równoległy. Czas ok. 30 sek., system eliminacji. Bramki z płachtami. Dwa falstarty i... dyskwalifikacja - tak jak w lekkiej atletyce. Kontrakt tak był zawarty, że zawodnik swoimi umiejętnościami opłacał pobyt i utrzymanie. Przelot trzeba było wcześniej samemu sfinansować. Dlatego było o co walczyć. Nerwówka. Byle się zakwalifikować do trzydziestki.
- Za każdym razem mi się to udawało. Z lepszych zawodników byli tam Austriak Herzog i Hiszpan Marc Garcia, lider tej grupy proffi. Skończyłem sezon na 17. miejscu. Raz znalazłem się w pierwszej ósemce. Byłbym wyżej, ale nie startowałem wtedy w dwóch pierwszych zawodach. Odwołano dwa ostatnie starty, dlatego nie poprawiłem miejsca. Potem wróciłem do kraju. Tak się skończyła przygoda z Japonią. Finansowo nie zarobiłem kokosów. Ot, wyszedłem na zero. Ale wzbogaciłem się o wiele doświadczeń życiowych.
Wrócił do Polski i poszedł w biznesy - jakby zaśpiewał Andrzej Sikorowski. Zajął się handlem żywymi... zwierzętami. Zamieszkał w Warszawie. Wiodło mu się nieźle. Tak minął rok. Wilka ciągnęło jednak do lasu, czyli do nart. PZN zaproponował mu opiekę - z doskoku - nad narciarzami. Był w Saalbach na mistrzostwach świata z Kraciukiem i Szafrańskim, którzy niewiele tam zwojowali. Bo też nie mieli szans. Rok 1992. Otrzymał propozycję opieki nad kadrą kobiet. Związek był wtedy goły i wesoły (finansowo). Kadrowiczki uczęszczały do szkoły sportowej. Dochodziło do rozgrywek między trenerami. Panowała zła atmosfera. To zaważyło, że odmówił.
Uległ Małgosi Tlałce, która, po zakończeniu słynnego "francuskiego epizodu" w swoim życiu, znalazła się w... Islandii. Tam trenowała zjazdowców. Tam poznała męża, który pracował przy wodach termalnych. Oboje wrócili na Podhale. Andrzej zastąpił Małgorzatę.
- Trafiłem do klubu Arman. Na Islandii jest po czym jeździć, ale warunki pogodowe - ciągłe wiatry - nie sprzyjają tej dyscyplinie sportu. Pieniądze zarabiałem niezłe, choć nie jakieś wielkie. Tamtejsi ludzie są wspaniali. Z natury chłodni, z dystansem do obcych, ale bardzo uprzejmi, niekonfliktowi, nie szukający dziury w całym, pomocni. Klub w dużej mierze opierał się na wolontariuszach, rodzicach dzieci jeżdżących w sekcji. Jestem pełen podziwu dla ich zaangażowania. To taka praca społeczna. Organizowali swoimi siłami nawet zawody FIS. Bez wielkich komitetów organizacyjnych. Kiedy wyjeżdżałem, nie chcieli mnie wypuścić. Stamtąd wyniosłem kolejne doświadczenie - nie zawsze muszą być wielkie pieniądze przy organizacji zawodów. Szef klubu, kiedy__jechałem do Stanów, zadzwonił do mnie do samolotu, życząc powodzenia. Cztery lata bardzo miłe w moim życiu. Zostawiłem tam wielu przyjaciół.
Wrócił do Polski. Wkrótce Andrzej Bachleda zaproponował mu opiekę nad swoim synem Jędrkiem i zięciem Stephane Exartierem, którzy choć na stałe mieszkają we Francji, zaczęli reprezentować barwy Polski. To było w poprzednim sezonie.
- W sezonie olimpijskim otrzymałem oficjalny kontrakt z PZN. PKOl finansuje całe przygotowania. Świetny początek w USA. Młody Andrzej zajął 14. miejsce w slalomie w Pucharze Świata w Park City. To było naprawdę znakomite osiągnięcie. Od dwudziestu lat wśród chłopców nie było takiego wyniku. Wśród dziewcząt tylko siostry Tlałkówny zajmowały lepsze miejsca. Do tego niewielka różnica czasowa - zaledwie 1,6 sek. Szósty czas w II przejeździe.
Kto ważniejszy: Andrzej Bielawa czy Ałuś? - pytam.
- Ojciec był jego pierwszym trenerem, nauczył go jeździć na nartach. Wiadomo też, jakim autorytetem cieszy się nie tylko w polskim sporcie, ale i wśród narciarzy na świecie. Potem byli też inni trenerzy, klubowi we Francji. Teraz ja. Pan Andrzej uczestniczy w treningach, jest fachowcem, doradza, pomaga. Zna też swego syna. Młody jeździ trochę podobnie do ojca, ale teraz obowiązuje inna technika. To wielki talent. Ma tzw. czucie stóp, którego nie posiadają wszyscy zawodnicy. Przy jeszcze większej pracy może zaistnieć w czołówce światowej w slalomie. Skończył niedawno 23 lata. Podstawowa sprawa, to przebić się do wyższych numerów startowych. Andrzej teraz jeździł z numerem 58. Trasa wówczas jest już bardzo zła, zryta, bandy itd. Przy odrobinie szczęścia - jeśli wykona przejazd idealnie pod względem technicznym, to są szanse na wejście do pierwszej trzydziestki Pucharu Świata, a potem na poprawę lokaty. W USA trasa była idealna. To nie żaden cud. Startowała cała czołówka z Tombą na czele. Andrzej jeździ slalomy, bo nie da się trenować obu konkurencji (giganta i supergiganta).
Trener Bielawa podkreśla, że jego podopieczny ma wiele zainteresowań. Stara się łączyć muzykę (studiuje na uniwersytecie w Denver) i narty. Po ostatnich startach przekonał się, że teraz narty wychodzą na pierwszy plan. To jest jego szansa życiowa. Muzyka nie ucieknie. Za rok - dwa może być za późno. Trening, trening i jeszcze raz trening. Przed olimpiadą startował w sumie cztery razy w Pucharze Świata. Raz zajął 14 miejsce, trzykrotnie nie zakwalifikował się do pierwszej trzydziestki. Choć niewiele brakowało. Za postawę w Nagano zewsząd zbierał gratulacje.
- Kombinacja jest trudną konkurencją. Zjazdu Andrzej wcześniej prawie nie ćwiczył. Slalom to zawsze jest loteria. Ok. 70 skrętów, stres, ciężkie warunki atmosferyczne. Szkoda, że Stephane Exartier nie zdobył kwalifikacji. W dwóch byłoby zawsze im raźniej startować. Po olimpiadzie będzie Puchar w Korei. Mam nadzieję, że i w przyszłym roku będziemy trenować razem. Uważam, że Andrzej powinien być wyłączony z reszty kadry. Wszyscy pozostali zawodnicy są o dwie klasy słabsi. Jeśli Jędrek ma robić wyniki, to musi ćwiczyć z lepszymi zawodnikami, z grupami z innych krajów. Do tego potrzebny jest odpowiedni samochód, drugi trener, masażysta. Nie narzekamy. Zapewniono nam dobre warunki, odpowiednią ilość dni na śniegu, lecz nie było środków na masażystę, na psychologa, żeby mogli być na co dzień z nami.
Andrzej Bachleda-Curuś III i co dalej? Jest kilku młodych narciarzy, którzy jednak wyraźnie mu ustępują. Problem - nie ma narybku.
Pojawiają się chłopcy, czy dziewczęta, bo rodzice inwestują w dzieci. Jeśli chcemy zrobić wyniki, potrzeba kilkudziesięciu narciarzy, którzy będą się sprawdzać w różnych grupach wiekowych. Kiedyś były mocne kluby, mające wielu zawodników w każdym roczniku. Trener kadry, czy szef wyszkolenia, mógł wybierać najlepszych. Stąd brały się sukcesy Ałusia, Jana Bachledy, Romana Derezińskiego, sióstr Tlałkówien...
Trener Andrzej Bielawa wierzy w ABC III. Marzy też o tym, by kiedyś jeden z jego synów został co najmniej tak dobrym zjazdowcem jak ojciec. Życzymy powodzenia.
PIOTR GRYŹLAK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski