Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Bończak: Farsa czy komedia to poważna sprawa

Rozmawiał Wacław Krupiński
Bończak: Niektórzy mówią, że są w stanie zagrać wszystko. Ja nie. I może to dobrze, bo nie chcę się rozdrabniać
Bończak: Niektórzy mówią, że są w stanie zagrać wszystko. Ja nie. I może to dobrze, bo nie chcę się rozdrabniać fot. Maciej Jeziorek
Rozmowa. Pamiętany z ról ciecia Prokopa z „Domu”, konstruktora Manca z „Alternatyw 4” i Zyzia Krzepickiego z „Kariery Nikodema Dyzmy”, nie czuje dyskomfortu słysząc: „Mistrz drugiego planu”. - Najważniejsze, że mistrz! - uśmiecha się aktor.

- Ponoć dla Pana rola to „małe piwo przed śniadaniem”.

- A wie pan, że ja piwa nie lubię? W przeciwieństwie do grania roli tego, który to zdanie stale powtarzał.

- Czyli ciecia Prokopa z „Domu”. Z trzech wielkich ról serialowych - Prokopa, konstruktora Manca z „Alternatyw 4” i Zyzia Krzepickiego z „Kariery Nikodema Dyzmy” - która jest Panu najbliższa?

- Największą satysfakcję miałem właśnie z Frania Prokopa, bo to była postać niezwykle negatywna, a my, aktorzy takie lubimy najbardziej, jednocześnie starając się ich bronić. Gdy otrzymałem scenariusz serialu, powiedziałem Andrzejowi Mularczykowi, że to jest już taka gnida, typ tak obrzydliwy, że widzowie go znienawidzą natychmiast. Zwłaszcza że jego poprzednikiem w pierwszej serii „Domu” był Wacław Kowalski - ciepły, serdeczny, cudowny. A ten - donosiciel, alkoholik, cały czas z petem w gębie, niechlujny, jakby nigdy się nie mył… „No to kombinuj” - odrzekł Mularczyk. I wykombinowałem, by nie rezygnując z tych wszystkich cech Prokopa, z lekka go ośmieszyć. By widz patrząc na tę mendę, zarazem śmiał się. I troszkę mi się chyba udało.

- Dostając taki scenariusz i znając nazwiska innych aktorów czuje się, że to będzie świetne kino?

- Tego nigdy się nie wie. Jest wiele filmów, które zapowiadają się znakomicie, a później jesteśmy zawiedzeni... Nieraz z powodów czysto merkantylnych przyjmujemy jakieś role, a później plujemy w sobie w brodę, widząc, że te pieniądze nie były warte tego, by przeżywać kompromitację siedząc na premierze.

- Znam Pana szczerą wypowiedź: „są role, których bardzo się wstydzę”. Ale myślę, że to nie tyle role, co nieudane filmy. Jak „Warsaw Dark”...

- Oczekuje pan, że potwierdzę?

- Wystarczy, że Pan nie zaprzecza. A serial „Dylematu 5”, który nawiązywał do „Alternatyw 4”?

- Spotkał mnie fart, że kiedy miał być realizowany, miałem przypadek medyczny, dostałem zawału.

- I to podczas wakacyjnego wypoczynku na swojej Warmii.

- Cóż, serce nie sługa. Poszedłem więc na stół operacyjny… Pamiętam, jak lekarz zapewniał mnie, żebym się nie denerwował, a ja go zapytałem, „A jaki jest procent nieudanych operacji?”. I usłyszałem: „Trzy, ale niech pan się nie denerwuje, normę już wyrobiliśmy”. Na plan serialu się zatem udać nie mogłem, znalazłem się jedynie w jednej scenie, kiedy to Manc leży w szpitalu i rozmawia z synem przez skypa.

- W Pana filmografii więcej jest takich filmów - niewiele znaczących, by nie powiedzieć, przepraszam, niepotrzebnych…

- Jak to niepotrzebnych, dom sobie kupiłem... Coś panu opowiem a propos. Los zrządził, że po wielu latach wreszcie spotkałem się z Wojciechem Hasem, a bardzo się lubiliśmy, na planie jego „Niezwykłej podróży Baltazara Kobera”. I tam jedną z głównych ról grał francuski Michael Lonsdale, aktor zdolny i popularny, znany choćby z jednego z „Bondów”. I on nie mógł zrozumieć, dlaczego ja o trzeciej muszę zejść z planu. To wyjaśniłem, że muszę jechać do Warszawy, gdzie wieczorem gram spektakl, po czym jeszcze w kawiarni występuję w kabarecie; to był zresztą mój pierwszy i ostatni raz. Następnie nocą wracałem do Łodzi, by o siódmej być na planie… On tak słuchał, nie bardzo rozumiejąc, jak tak można, po czym wypalił: „To, co ty robisz z pieniędzmi? Bo wiesz, ja też nieźle zarabiam i inwestuję w hotele, w nieruchomości…”. - „A ja w sprzęt AGD” - odpowiedziałem, bo akurat w tym czasie urodził mi się syn i kupowałem pralkę… „A ile masz sklepów?” - dociekał. I co, miałem mu tłumaczyć, że nasze dochody nijak do siebie nie przystają.

- To wróćmy do ról, które zostały w zbiorowej pamięci. Jak sekretarz Nikodema Dyzmy, u boku rewelacyjnego Romana Wilhelmiego w roli tytułowej.

- Wielkiego aktora i kawalarza. Wracając na ogół taksówką do hotelu lubiliśmy wstąpić do baru na wódeczkę. Tak zamiast tabletki nasennej. Kiedyś, wróciwszy wcześniej, położyłem się spać, a tu telefon: „Czekam na pana!” - Kto mówi? „Taksówkarz! Zabieram pana na plan filmu…”. Zerwałem się, zbiegłem na parter, a tam siedzi Romek i mówi z wyrzutem: „Jak mogłeś nie czekać? Poszedłeś spać bez tabletki?!”.

- Takich tabletek używał Pan niegdyś dość sporo, jak wiem.

- Teraz także korzystam. Tyle że jest to pół piątki relanium. Cóż, ten zawód wymaga odreagowania. I wtedy pojawia się alkohol, bo ja jestem z tego pokolenia. Choć i „Maryśki” spróbowałem. Ale też, gdy alkohol zaczął mi przeszkadzać w pracy, zdołałem go odstawić.

- Pana piękną rolą, szkoda, że nie miał Pan takich więcej, jest Mosiek Ruchlinger, bagażowy z filmu „Dwa księżyce” Andrzeja Barańskiego.

- Też żałuję, ale aktor nie ma na to najmniejszego wpływu. Barański to fantastyczny i bardzo niedoceniony reżyser, robiący piękne poetyckie filmy. Wielki malarz kina.

- Nie miał też Pan później takich okazji, jak tytułowy „Mazepa” w reżyserskim debiucie filmowym Gustawa Holoubka z 1975 roku.

- To była cudowna przygoda. Spotkałem się na planie z samymi tuzami ówczesnego teatru i filmu. Magdalena Zawadzka, Kalina Jędrusik, Zbigniew Zapasiewicz, Mieczysław Voit, Krzysztof Kolberger. Muszę też stwierdzić, że jest pan trochę nie sprawiedliwy mówiąc o braku okazji, bo zapomina pan o przepięknym filmie Andrzeja Kotkowskiego „W starym dworku, czyli niepodległość trójkątów”, opartym na dramacie „W małym dworku” i „Dziennikach” Witkacego, a zrealizowanym w 1984 roku w podkrakowskim dworku na wsi, której nazwy nie pamiętam. Z udziałem między innymi Beaty Tyszkiewicz, Gustawa Holoubka, Jana Englerta, Tadeusza Chudeckiego.

- Piszą: „Jerzy Bończak - mistrz drugiego planu”. To Pana boli?

- Nie. Najważniejsze, że mistrz! Jeden z kierowników produkcji, przekonując mnie do wzięcia udziału w filmie, mówił: „Jurek, to najważniejsza rola w filmie. Główną rolę może zagrać każdy, ma 40 scen, w pięciu się obroni, pięć będzie średnich, reszta nieważna... Sztuką jest zagrać trzy minuty i zostać zapamiętanym. I ty możesz to zrobić”.

- I wiele razy Pan tego dokonał: „Konsul”, „Wielki Szu”, „Psy”, „Ogniem i mieczem” czy „Miś” Stanisława Barei. A wtedy z Barei szydzono.

- Nie miałem jeszcze telefonu, dzwoniono zatem do teatru, i pamiętam jak koledzy, słysząc moją rozmowę, krzywili się: „U Barei grasz?! Poważny aktor nie gra u Barei”. A dziś ci, co tak mówili, zazdroszczą. Bo to kultowe filmy.

- Grał Pan też często rozmaite czarne charaktery: w „Misji specjalnej” - kolaborant, w „Trzech dniach bez wyroku” - zdemoralizowany wychowawca w zakładzie poprawczym, w „Rozmowach kontrolowanych” - esbek, w „Psach” - chemik na usługach mafii...

- Ale w „Tylko miłość” grałem spokojnego emeryta, a w serialu „Synowie” proboszcza. Aktor jest od grania...

- ...a dupa od srania - jak mówił Kazimierz Dejmek.
- Dobre. Nie wiem, kto był pierwszy w tego typu porównaniach, bo Gomułka w 1968 roku również stwierdził, że pisarze do piór, a rolnicy do roli. Dobrze, że obaj panowie nie stwierdzili, że powinno być odwrotnie.

- Pana kolega z „Alternatyw 4” Jerzy Kryszak twierdzi, że jest w stanie zagrać wszystko, nawet czajnik z gwizdkiem. A Pan?

- Ja chyba nie, ale może to i lepiej, bo gdybym umiał zagrać wszystko, to dzisiaj tak jak on rozdrobniłbym się i grał gwizdek. Mówię to z pełną do Jurka życzliwością.

- Nietypową rolę Bonifacego stworzył Pan w „Podróżach Pana Kleksa”. Nietypową, bo śpiewającą, a to bodaj nie jest Pana ulubione zajęcie.

- Już wcześniej, Janusz Rzeszewski zaproponował mi udział w programie sylwestrowym „Jerzy Bończak i...”. Za tym „i” kryli się zaproszeni przeze mnie Marylin Monroe, Marlena Dietrich... Tyle że goście nie dotarli i musiałem ich zastąpić. Po tym filmie ostatecznie podjąłem decyzję, że więcej nie śpiewam.

- Magiczną w Pana życiu cyfrą jest „9”. Tyle lat spędził Pan w Teatrze Rozmaitości, tyle w Teatrze Kwadrat jak i Teatrze Nowym. Mija 9 lat i Pan odchodzi?

- Nie zawsze. Wciąż mam tę samą wspaniałą żonę i to już przez 40 lat. I ani ja jej nie chcę zostawić, ani ona mnie. A w teatrach? Cóż, to los decydował za mnie. Po raz ostatni, gdy kończyłem 50 lat i byłem zmuszany przez dyrektora do zagrania nieciekawej roli. Argument: „Jest Pan na etacie”. Zgodziłem się. Ale gdy chcąc opuścić próbę - miałem bowiem zakontraktowaną rolę w teatrze w innym mieście, na co wcześniej dyrektor wyraził zgodę - usłyszałem, że to już nieaktualne i kolejny raz „Pan jest na etacie”, wyjście miałem tylko jedno. Z tego teatru. I nie żałuję. I tak po 30 latach zostałem wolnym strzelcem.

- Od roku 2000 pracuje Pan jako reżyser. Uzbierało się ponad 40 fars i komedii. Po jednej z premier napisano, że Bończak „kręci widownią szybciej niż karuzela w lunaparku”. Pracował Pan w teatrach Rzeszowa, Zielonej Góry, Olsztyna, Kielc, Warszawy, Tarnowa...

- W Tarnowie były to „Lewe interesy”, wcześniej zrealizowane w Teatrze Komedia w Warszawie. Zaprosiłem też grającego w Warszawie Zdzisława Wardejna. I denerwowałem się okropnie, bo mnie straszono, że na premierze będzie „bezkompromisowy” krytyk Paweł Głowacki. A on pochwalił!

- W wielu tych spektaklach również Pan gra. Jak się reżyseruje samego siebie?

- Każdy spektakl konstruuję w głowie, a potem staram się to zrealizować na scenie, także wizję granego przeze mnie bohatera. Poza tym najczęściej występuję w dublerze z aktorem z danego teatru, tak więc mam okazję przyglądać się jego grze. Ponadto rejestruję próby kamerą, co pozwala mi skonfrontować własne wyobrażenia z tym, jak są przeze mnie materializowane.

- O swym reżyserskim debiucie w Częstochowie mówił Pan: „jako reżyser nie miałem porozumienia z aktorem, a jako aktor- z reżyserem. Bardzo się ze sobą kłóciłem”.

- To prawda. A pierwszy raz kłóciłem się z sobą w połowie lat osiemdziesiątych przygotowując monodram według Gogolowskiego „Pamiętnika wariata”. To było marzenie jeszcze z czasów studiów, wtedy jednak pomyślałem, że nie wypada absorbować publiczności swoją osobą przez godzinę, zatem dokonałem adaptacji „Pamiętnika...”, rozpisując ów tekst na cztery osoby, o których opowiada bohater. Postanowiłem jednakże ów pomysł skonfrontować z jednym z moich mentorów ze Szkoły Teatralnej, z profesorem Aleksandrem Bardinim. No i usłyszałem: „Panie Jerzy, jakby to panu powiedzieć... Jakby Gogol chciał, żeby to było na cztery osoby, to on by na cztery osoby napisał...”. No i zagrałem sam, tyle że 14 lat później. Objeździłem z tym monodramem całą Polskę.

- Znam Pana opinię: „Publiczność jest dostatecznie wzruszona rzeczywistością, ja zdecydowanie wolę ją rozśmieszać”.

- Wolę, bo to słychać od razu. Pewnie wpłynęło na to i dziewięć lat w Teatrze Kwadrat. Zresztą jeszcze przed studiami, w takiej uczelnianej poradni Janusz Warnecki przekonywał mnie, że mam komediowe warunki. A farsa czy komedia to poważna sprawa. Tam wszystko musi być wymyślone z matematyczną dokładnością. I to mnie ogromnie fascynuje. A potem z radością obserwuję, jak ludzie po takich dwóch godzinach oderwania od codziennych kłopotów wychodzą z teatru uśmiechnięci, zrelaksowani...

Choć lubię też ludzi wzruszać, sam wzruszam się oglądając spektakle czy filmy. Raz natomiast uległem silnemu wzruszeniu na scenie. W Teatrze Nowym grałem w „Don Juanie” Sganarela, który z rozmowie z głównym bohaterem przywołuje jego ojca. A właśnie odszedł mój - osoba, którą kochałem najbardziej na świecie. I zbliżając się do tego momentu sztuki, zaniemówiłem. Związało mi gardło. Zrobiła się martwa cisza, nie wiem, jak długa... Wreszcie skończyłem monolog, po czym minęło 20-25 sekund, a to w teatrze są wieki, i zerwała się burza oklasków. Publiczność wyczuła, że moje zachowanie było autentyczne.

- Wspomniał Pan czas sprzed studiów. Ponoć chciał Pan zostać lekarzem...

- Brat był rektorem Akademii Medycznej, więc pomyślałem, że tam się na pewno dostanę.

- A we władzach PWST był ktoś z rodziny?

- Nikogo. Niemniej przyjęto mnie. I to od razu.

- Znaczy miał Pan talent. Choć żadnych tradycji w domu.

- Ojciec był badylarzem, miał szklarnię. Teatr zaszczepili we mnie w czasach licealnych żona Romana Kłosowskiego pani Krystyna oraz on sam. Prowadzili taki amatorski teatrzyk.

- Jako nastolatek pisał Pan również wiersze.

- Żadne wiersze... Fraszki pisałem, jak mój guru - Jan Sztaudynger. Na przykład „Idylla kotów”: „Wśród cichego śpiewu skowronka, ona go trzymała za koniec ogonka”.

- A zarazem wyrastał Pan wśród łobuzów z Marymontu.

- To najpiękniejsza część Warszawy. Fakt, chuligańsko było, ale może dzięki temu dawałem sobie później w życiu radę.

- Umiejąc dać w mordę?

- Nie miałem okazji sprawdzić.

- Nadal przejawia Pan młodzieńczą brawurę mając 220 na liczniku...

- Dawno nieprawda. Zwłaszcza teraz, gdy grozi to utratą prawa jazdy. A ja zawód mam wędrowny. Inaczej byśmy się w Krakowie nie spotkali.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski