Nie chodzę na bankiety, nie reklamuję muszli klozetowych ani pasty do zębów. Propozycję zagrania w 460. odcinku serialu też odrzucam - mówi Leonard Pietraszak.
Początkowo nic nie wróżyło kariery aktorskiej. Mały Lolek - tak nazywano aktora od lat najmłodszych - był ministrantem, potem chciał zostać księdzem. Marzył o dziennikarstwie, ale rozpoczął studia na wydziale chemii. W efekcie zdał do łódzkiej "Filmówki". Jak sam twierdzi chemikiem byłby kiepskim, bo nie znał matematyki, a i księdzem nie najlepszym. Jedynie dziennikarstwo mogło się sprawdzić, ale po zdanych egzaminach na Uniwersytet Warszawski nie dostał się z powodu braku miejsc. - Ponieważ wierzę w przeznaczenie, jakiś dany nam z góry porządek, wiedziałem, gdzieś podskórnie, że aktorstwo było mi pisane. Po wojnie, jako dziecko mieszkałem w Chodzieży, gdzie namiętnie chodziłem do kina "Noteć", oglądałem filmy i marzyłem, żeby choć raz w jakimś zagrać. Wtedy przecież nie miałem pojęcia, że ten zawód tyle kosztuje. Że trzeba być odpornym psychicznie, nie przejmować się opiniami recenzentów, że sukcesy dane są tylko nielicznym i często zależą od szczęścia. O tym wszystkim przekonałem się dopiero w ciągu 47 lat pracy w zawodzie.
Początki w szkole filmowej nie były najlepsze dla przyszłego adepta sztuki. Na pierwszym roku miał sześć ocen niedostatecznych. - Musiała to pani wyszperać? Przyznaję, tak było z powodu "sił wyższych" - zakochałem się po uszy w jednej z koleżanek. Groziło mi skreślenie z listy studentów. Ale uratował mnie Jerzy Antczak, wówczas młody asystent w szkole, który dostrzegł we mnie talent. I powiem nieskromnie - miał rację, bo naukę skończyłem z wyróżnieniem.
I jak na zawód tułaczy przystało wyruszył w swą pierwszą teatralną wędrówkę. Przystankiem numer jeden był Poznań, gdzie spotkał wspaniałego człowieka - Stanisława Hebanowskiego, założyciela eksperymentalnego Teatru "Pięciu". - Stulo, bo tak mówiono o Hebanowskim, był człowiekiem na wskroś przesiąkniętym teatrem, kochającym aktorów, moim pierwszym mistrzem w zawodzie. Nauczył mnie poczucia formy, powściągliwości w scenicznym wyrażaniu uczuć, oszczędności gestu. Niestety, poza tym ascetycznym teatrem eksperymentalnym nigdy więcej ze Stulem nie spotkałem się w pracy. Przed kilkoma laty, właśnie w Poznaniu, odsłonięto popiersie Hebanowskiego w Teatrze Polskim, który stoi na gruntach podarowanych przez jego dziadka, również Stanisława. Po uroczystościach pojechaliśmy na piękny, stary cmentarz, gdzie obaj są pochowani. I w pewnym momencie, Irena Maślińska, wdowa po Stulu, spytała mnie: "No co, chciałbyś tu leżeć?". Przytkało mnie w pierwszej chwili, bo przecież byłem wówczas mężczyzną w sile wieku, a tu roztaczano__przede mną taką wizję. Szybko odpowiedziałem: "Czemu nie, w tak dobrym towarzystwie". Lata spędzone w Poznaniu zaliczam do niezwykle szczęśliwych. Grałem mnóstwo wspaniałych ról: Romea, Don Juana, Macky Majchra. A wszystko zaczęło się od Gucia w "Ślubach panieńskich", pierwszej ważnej propozycji aktorskiej. Przyznam szczerze, że po próbie generalnej byłem mocno załamany uznając, że wypadłem fatalnie. Jerzy Koller powiedział do mnie wtedy: "Widziałem wielu aktorów w roli Gucia, ale nigdy równie interesującego, jak ty". Jestem przekonany, że kłamał, chcąc mnie podnieść na duchu. I udało mu się. Chyba dzięki jego słowom nie zrezygnowałem wówczas z zawodu.
Kolejnymi przystankami w karierze aktora były teatry warszawkie: Klasyczny i Komedia. Ten pierwszy wspomina jako "lodowatą kąpiel", najtrudniejsze lata. Nawet chciał wracać do Poznania. Na szczęście na swej drodze spotkał Andrzeja Konica, który obsadził artystę w "Stawce większej niż życie". Zapewne niewielu czytelników pamięta, że to właśnie jego bohater po raz pierwszy wypowiedział słowa, które później weszły do języka potocznego: "Najlepsze kasztany są na placu Pigalle". - Andrzej często angażował mnie do swoich realizacji. Grałem w telewizyjnych Kobrach, a po kilku latach spotkaliśmy się przy serialu "Czarne chmury", gdzie wystąpiłem w roli pułkownika Dowgirda. Bardzo miło wspominam pracę przy tym serialu, kręconym w Lublinie, który udawał Warszawę. Ta rola dała mi wielką popularność i otworzyła drogę do filmu: "Rodzina Połanieckich", "Czterdziestolatek", "Kariera Nikodema Dyzmy", "Królowa Bona"... Długo mógłbym wymieniać. A przecież__wcześniejsze spotkanie z Andrzejem Wajdą przy filmie "Wszystko na sprzedaż" też było ważnym doświadczeniem.
Jeszcze będąc studentem aktor często odwiedzał warszawski teatr Ateneum, by podglądać mistrzów: Jana Świderskiego, Aleksandrę Śląską. Już jako artysta warszawski marzył o tym, by dostać się do tego elitarnego zespołu. - Spotkałem się z dyrektorem Warmińskim, ale niestety nic dla mnie z tego nie wyniknęło. Po latach dostałem od niego list: "Szanowny Panie, powołując się na naszą rozmowę sprzed..., czy jest pan nadal zainteresowany przejściem do mojego teatru?". I tak, od trzydziestu lat jestem wierny tej scenie, a Warmiński, obok Hebanowskiego, był drugim "słupem milowym" w moim życiu. Grałem w "Ateneum" bardzo dużo - od ról klasycznych po repertuar współczesny. Nie odmawiałem też zadań drugoplanowych i epizodycznych. Żal do losu mogę mieć jedynie o to, że w moim ukochanym Czechowie zagrałem jedynie raz. Uwielbiam jego nostalgię za światem, który przemija, bogactwo postaci dających szansę powiedzenia czegoś osobistego, intymnego. Marzyłem o zagraniu w "Trzech siostrach", a przede wszystkim o tytułowym Wujaszku Wani. Jak dotąd skończyło się na Łopachinie w "Wiśniowym sadzie".
Pamiętam pana Leonarda z festiwalowego pokazu znakomitego spektaklu "Za i przeciw" Ronalda Harwooda w reżyserii Janusza Warmińskiego. Wraz z Gustwawem Holoubkiem stworzyli niezapomniane kreacje. Po przedstawieniu, w teatralnym bufecie spędziliśmy sporo czasu rozmawiając o wszystkich sprawach tego świata. Pan Leonard, zawsze szarmancki, wytworny, o czarującym uśmiechu i uroku osobistym, jakby nieco nie z tej epoki, wzbudzał wielkie zainteresowanie wśród publiczności, szczególnie u pań. - A propos "nie z tej epoki". Kiedy jako młody człowiek grałem w filmie "Komedianty" staruszek charakteryzator powiedział mi: "Z taką twarzą urodził się pan pięćdziesiąt lat za późno". Zaś Zdzisio Maklakiewicz twierdził coś zupełnie przeciwnego: "Ty masz taką francowatą urodę, że nie powinieneś się nigdy uśmiechać". I komu ja mam wierzyć?
Aktor nie ukrywa, że doskonale czuje się w repertuarze komediowym. Stąd zapewne wielki sukces przyniosły mu role w "Kingsajzie", "Złocie dezerterów" czy postać Kramera w filmie "Vabank" Juliusza Machulskiego. - Rolę Kramera zaakceptowali nie tylko widzowie, ale i krytycy. Przez wiele lat zdarzało się, że przechodnie spotykając mnie na ulicy chwytali się za ucho i od razu wiedziałem, o co chodziło, o "ucho od śledzia". Znów będę nieskromny i pochwalę się, że tę rolę Julek pisał specjalnie dla mnie. Podobnie jak z myślą o mnie stworzono postać w "Siedlisku". Na tym kończę samochwalenie.
A przecież należałoby jeszcze wspomnieć kolejną znakomitą postać, Karola Stelmacha w filmie "Czterdziestolatek" i kolejne spotkanie z Andrzejem Wajdą przy pracy na paryskim planie "Dantona". - Mój Karol w "Czterdziestolatku" miał, podobnie jak ja, ciepły i radosny stosunek do życia. Różniło nas jedno: ja nigdy nie byłem podrywaczem. Ponad czterdzieści lat jestem szczęśliwy z tą samą żoną, Wandą Majerówną, również aktorką. A to nie jest znów tak bardzo częste w naszym środowisku. Wracając do wspomnianego przez panią "Dantona". Pamiętam tę pracę w Paryżu jako coś niezwykłego. W Polsce stan wojenny, a my byliśmy w bajkowym__świecie, we wspaniałych warunkach na planie. Nigdy też nie zapomnę moich wizyt w wytwórni "Gaumont", gdzie kręcono legendarne filmy z Gabinem, Fernandelem, które oglądałem jako szczeniak. A każdą wolną chwilę wykorzystywałem, by gonić po muzeach, podobnie jak podczas wielu zagranicznych wyjazdów z teatrem.
Te gonitwy po muzeach, to nie przypadek w życiu aktora, który jest pasjonatem i kolekcjonerem malarstwa. Równie długo jak o swoich rolach filmowych, telewizyjnych i teatralnych zagranych u znakomitych reżyserów, m.in. Janusza Warmińskiego, Kazimierza Kutza, Macieja Wojtyszki, może mówić o kolekcji dzieł sztuki. A malarstwem zainteresował się poniekąd z przypadku. - Przez wiele lat mieszkałem w Warszawie w jednej kamienicy z Tadeuszem Kulisiewiczem. Zaprzyjaźniliśmy się, a ja zafascynowałem się jego pracami. Od czasu do czasu "wycyganiłem" coś od niego i teraz jestem posiadaczem największego w Polsce zbioru prac Kulisiewicza. Z kolei po warszawskiej wystawie obrazów Jana Szancenbacha odwiedziliśmy wraz z żoną profesora w jego krakowskiej pracowni. I tak zaczęła się moja kolejna fascynacja. Interesuje mnie nie tylko malarstwo współczesne, ale cała szkoła Jana Stanisławskiego. Przed laty wzruszyła mnie akwarela Wyczółkowskiego "Wiosna w Gosieradzu", która jest metafizycznym zatrzymaniem czasu. Nigdy nie było mnie stać na obraz Wyczółkowskiego, mam jedynie kilka jego grafik. W moich zbiorach jest sporo prac krakowskich artystów: Rudzkiej-Cybisowej, Rzepińskiego, Joniaka. W Krakowie też, przed laty, kręciliśmy film "W te dni przedwiosenne". Chodziłem po antykwariatach, szperałem i trafiłem na cudowny obraz Malczewskiego. Kosztował całe moje honorarium, więc nie kupiłem. Dziś nie wystarczyłoby dziesięciu filmów, żeby kupić pracę Malczewskiego. Och, ten Kraków! Cudowne miasto, z jaką czułością je wspominam. Niebawem go odwiedzę, bo w maju, w Centrum Manggha, planowana jest wystawa prac uczniów Stanisławskiego, na którą wypożyczam kilka obrazów.
Zbiory pana Leonarda powiększają się też dzięki jego buszowaniu w Internecie i katalogom przysyłanym przez domy aukcyjne. - Niestety, Bozia nie dała mi malarskiego talentu i sam za pędzel nie chwytam. Żałuję bardzo, bo stanie przed sztalugami w zaciszu pracowni musi być fascynujące. Lubię ład estetyczny, spokój i zapewne dlatego czuję się trochę nieprzystosowany do dzisiejszego, hałaśliwego świata. Nie chodzę na rauty, bankiety, nie reklamuję muszli klozetowych ani pasty do zębów. Propozycje zagrania w 460. odcinku serialu też odrzucam, mówiąc, że wolę zacząć od pierwszego odcinka w następnym projekcie, byle scenariusz był dobry. Rzadko udzielam wywiadów - nie lubię medialnego szumu. Wolę skupienie na sztuce: teatralnej, plastycznej - ona jest dla mnie terapią.
Przed paroma laty aktor ujawnił też swoje inne zbiory: wydawane w podziemiu znaczki, cegiełki na fundusz wyborczy "Solidarności" oraz kolekcję bilecików, które w latach 80. widzowie dołączali do kwiatów przesyłanych aktorom na scenę. Wszystkie te pamiątki przekazał Trójmiastu, gdzie organizowano wystawę na 25-lecie podpisania Porozumień Sierpniowych.
Nasz kolekcjoner ról i dzieł sztuki patrzy dziś z niejakim dystansem na dokonania współczesnego teatru. Nie wszystkie akceptuje, niektóre wywołują w nim niesmak.
Spektaklem pełnym wdzięku i uroku są natomiast "Chwile słabości", w których można aktora oglądać w macierzystym teatrze. Gra w nich także Magdalena Zawadzka, obchodząca niedawno rolą w tym spektaklu swój jubileusz. - Gramy też razem w "Małych zbrodniach małżeńskich". Oba te spektakle zaprezentujemy jesienią m.in. w Chicago i w Nowym Jorku. Magda i Małgosia Socha, młode dziewczyny, poradzą sobie z tym maratonem - ale ja, 70-latek?
Jolanta Ciosek
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?