Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Końskie targi

Redakcja
- To zwierzęta szlachetne. Każdy woli mieć kontakt z końmi niż z krowami i świniami - mówią w Lutowiskach.

Piotr Subik

Piotr Subik

- To zwierzęta szlachetne. Każdy woli mieć kontakt z końmi niż z krowami i świniami - mówią w Lutowiskach.

   Rżenie koni słychać było od bladego świtu, podobnie jak stukot kopyt i odgłos kucia podków. Podczas końskich targów przecież nie mogło być inaczej. Przed tygodniem, już po raz czwarty, do Lutowisk zjechali koniarze.
   Ludzie, którzy o koniach wiedzą wszystko, i tacy, którzy chcieli pokazać je dzieciom może po raz pierwszy w życiu. Zarówno ci z miasta, gdzie przecież się ich nie hoduje, jak i ze wsi, gdzie też są już rzadkością.
   Dla nich wszystkich wymyślono, a właściwie wskrzeszono po latach, końskie targi w Bieszczadach.

Obrazek I: kiedyś bydło

   Lata temu handlowano przede wszystkim bydłem, koni nie było za wiele. Tradycyjne jarmarki w Lutowiskach odbywały się dziesięć razy w roku. To sporo, zważywszy że w tym samym czasie do niedalekiego Sanoka i Liska (bo tak zwało się jeszcze Lesko) zjeżdżano na nie zaledwie dwa razy w ciągu dwunastu miesięcy.
   Dobrodziejem, stawiającym Lutowiska na pozycji uprzywilejowanej, był król August III. To w wydanym przez niego dokumencie zapisano, że targi mają się odbywać, według ruskiego kalendarza, m.in. w Nowy Rok, w Trzech Króli, później w środę popielcową, w świętych Piotra i Pawła, Onufrego oraz w dzień ruskiego Mikołaja.
   Nie przez przypadek przywilejem tym pochwalić się mogła ta mieścina: tu krzyżowały się odwieczne szlaki handlowe, prowadzące przez karpackie przełęcze - albo ze wschodu na zachód, albo z północy na południe. Dlatego podczas targów nie mogło zabraknąć sprzedających i kupujących z obu stron górskiego łuku: z Polski, górnych Węgier, Zakarpacia.
   Włodzimierz Podyma, wójt Lutowisk - gminy obejmującej najpiękniejsze fragmenty polskich Bieszczadów, a przy tym niezbyt bogatej i najmniej zaludnionej w kraju - od zawsze kochał konie. Jako leśnik z zawodu nie mógł inaczej: ta część przyrody najbardziej chwyciła go za serce. Zanim objął posadę samorządowca, hodował dwa: hucuła Stójkę i małopolskiego o imieniu Jantar.
   - To chyba ja wpadłem na pomysł reaktywowania końskich targów, ale nie jestem pewien, czy ktoś mi nie podpowiedział - mówi szczerze.
   Mimo że nazwa "Litowyszcze" (stąd Lutowiska) oznacza letni wypas bydła, współcześnie trzeba było postawić na konie. Powód?
   - Przez pewien czas hodowla bydła była nieopłacalna, więc z niej zrezygnowano. Teraz, po otwarciu granic, rynek europejski pochłonie każdą ilość wołowiny, tak jak i jagnięciny - mówi wójt.
   Dlatego hodowlę tych ras trzeba zaczynać od podstaw. Na razie handluje się końmi, od czterech lat - w sposób widowiskowy.
   Nie wiadomo, kiedy odbyły się ostatnie bieszczadzkie targi przed wojną. Po powojennych wysiedleniach zaniechano ich. Ci, którzy pozostali w wyludnionych górach, mieli inne problemy na głowie, a żyli głównie z lasu. Tam też pracowały konie.

Obrazek II: konie z połonin

   W Bieszczadach najwięcej jest koni huculskich, chociaż te góry nie są wcale ich ojczyzną. Przed wojną wprawdzie wychowywały się na połoninach, tyle że nie na bieszczadzkich, ale czarnohorskich, na Huculszczyźnie.
   Były końmi, które towarzyszyły Hucułom - góralom ruskim - przez całe życie. Mówi się nawet, że od kołyski aż po grób. Dzielnie znosiły wszelkie trudy, sprawnie radząc sobie na górskich, niebezpiecznych niekiedy szlakach.
   - Ich charakter ukształtowały góry i panujące w nich trudne warunki - tłumaczy Agnieszka Bordzoł, kierowniczka Zachowawczej Hodowli Konia Huculskiego w Bieszczadzkim Parku Narodowym.
   Dlatego najlepszym dla nich sprawdzianem jest tak zwana ścieżka huculska, swoisty tor przeszkód: pochylnie, mostki, poprzeczne drągi, z którymi zwierzę musi sobie poradzić. Ścieżka przez niektórych zwana "wszechstronnym konkursem konia bieszczadzkiego".
   W Wołosatem, gdzie mieści się stadnina, żyje teraz 77 niewielkich, ale silnych koni, w tym piętnaście tegorocznych źrebiąt.
   Jak tu trafiły, skoro wywodzą się z Karpat Wschodnich?
   Ich ojczyzną były okolice Żabiego (dziś na Ukrainie), które nazywano nawet "stolicą konia huculskiego". Po wojnie wszystkie zwierzęta, które przeżyły zawieruchę, trafiły do stadniny w Siarach koło Gorlic (przeniesiono ją potem do Gładyszowa). Stąd promieniowały na całą Polskę. Na początku lat dziewięćdziesiątych sprowadzono je także do Wołosatego.
   Dotąd konie w Bieszczadach były tylko w Smolniku oraz w Michniowcu, dwa niewielkie stada.
   Teraz młodzież żeńska, wałachy oraz odsadki, czyli źrebięta po pół roku odstawione od matek, tworzą drugi parkowy tabun - w Tarnawie Niżnej, w dolinie górnego Sanu.

Obrazek III:

zwiedzanie z siodła

   Długa broda, flanelowa koszula, na głowie skórzany kapelusz - Ryszard Krzeszewski z Chmiela (kilka kilometrów od Lutowisk, u stóp dzikiego pasma Otrytu) wygląda tak, jak przystało na bieszczadnika od trzydziestu lat zasiedziałego w górach.
   Prowadzi gospodarstwo agroturystyczne, w którym hoduje dwanaście koni, będąc równocześnie prezesem Bieszczadzkiego Klubu Górskiej Turystyki Jeździeckiej przy PTTK w Ustrzykach Dolnych, a także honorowym jej przodownikiem. To najbardziej zaszczytny tytuł, na jaki można sobie zasłużyć, propagując ten sposób poznawania Bieszczadów.
   - Koń to styl życia - nie ukrywa. - Dlatego że potrzebuje stałej opieki. Trzeba się nim zajmować od rana do wieczora, być z nim, uczyć, czyścić. Wtedy staje się przyjacielem człowieka. A jeżeli podchodzi się do niego z uczuciem, potrafi się odwdzięczyć.
   Turystyka konna w górach rozwija się prężnie, prężniej nawet niż na nizinach. Na rajdy przyjeżdżają ludzie spragnieni emocji nie tylko z Polski. Wybierają Bieszczady, bo wytyczono tu prawie sto pięćdziesiąt kilometrów szlaków konnych, prowadzących niekiedy przez prawdziwe odludzia, omijających ludzkie siedziby, nie krzyżujących się nazbyt często ze szlakami pieszymi. Dlatego powstają tu kolejne ośrodki turystyki konnej i stadniny. Większe skupiska koni huculskich są trzy: w Wołosatem, Polanie i Seredniem Małem, mniejsze w Rabem, Lutowiskach, Dwerniku i jeszcze w kilku innych miejscach.
   Ryszard Krzeszewski mówi: - Kiedy siada się na konia, człowiek czuje nieograniczoną wolność, a z siodła - to zjawisko naprawdę trudne do wytłumaczenia! - świat wygląda całkiem inaczej. Dlatego zwierzę to kojarzy się z przestrzenią i galopem...

Obrazek IV: koń

to także podkowa

   Świeżo wykuta podkowa trafia na ułamek sekundy do wody i gdy już rozlegnie się syk, mistrz kowalski Stanisław Mądro z Ropczyc rzucą ją pod nogi stojącej w tłumie widzów kobiety. Dlaczego?
   - Bo podkowę trzeba znaleźć, a nie kupić. Inaczej nie przynosi szczęścia - tłumaczy, zabierając się za wykonanie kolejnej.
   Za średnich rozmiarów podkówkę życzy sobie pięć złotych.
   Wie o kowalstwie niemal wszystko, bo w fachu tym pracuje już czterdzieści pięć lat. Sporą dawkę wiedzy przekazał mu ojciec, który również był kowalem. W jego rodzinie zawód ten przekazywany jest z pokolenia na pokolenie, chociaż coraz trudniej o następców. - Bo młodym nie chce się machać ciężkim młotem. Teraz jest najwięcej fachowców od opieprzania się - nawet dobitniej wykłada swą filozofię. Nie ma czasu rozprawiać, bo kolejka po przedmiot przynoszący szczęście wydłuża się.
   O rzemiośle opowiada za to jego zięć Krzysztof Wojnarowski, też z Ropczyc, gdzie co dwa lata spotykają się kowale z całego kraju. Zięć udziela się w kuźni dużo krócej, ale swoje też już wie.
   Najpierw bierze się kawałek najzwyklejszego żelaznego płaskownika. W zależności od wielkości podkowy - krótszy lub dłuższy.
   Do czerwoności rozgrzewa się go w palenisku pełnym rozżarzonych węgli. Potem kowal jedną ręką chwyta szczypce z rozpalonym żelazem, drugą młot, i na kowadle formuje płaskownik tak, by przyjął kształt litery U. Fachowo zwie się to gryfem.
   Wzdłuż niego żłobi się, cały czas na gorąco, rowek, zwany fazą, a następnie wybija w nim dziury, w które wejdą później gwoździe, czyli hocyle.
   Hocyle służą nie tylko przybijaniu podkowy do kopyta, które najpierw trzeba spiłować, żeby idealnie przylegała, ale można z nich zrobić też całkiem zgrabny krzyżyk na piersi, na którym umiejętnie wygięty gwóźdź imituje Chrystusa.
   Kowal robi też bramy i balustrady, bo musi z czegoś żyć.
   W ciągu godziny sprawny fachowiec potrafi wykuć i zahartować kilkanaście podków. W tym samym czasie w fabryce robi się ich dużo więcej, od matrycy. Ale podkowa z prawdziwego zdarzenia musi powstać w kuźni.

Obrazek V: bieszczadzcy kowboje

   Jeszcze wyludnione Bieszczady, te sprzed kilkudziesięciu lat, przypominały Dziki Zachód: bezkresne przestrzenie, mało ludzi, prawdziwy raj dla wielbicieli westernów i niebieskich ptaków, nierzadko na bakier z prawem.
   Zauroczeni wolnością, zjawili się tu w latach pięćdziesiątych dwaj studenci Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu, którym zamarzyło się życie rodem z kowbojskiego filmu. Swoje rancho pobudowali na opustoszałym Tworylnem.
   Pożyczyli bydło z PGR-u
w centralnej Polsce, a na koniach wjeżdżali ponoć nawet do knajp w Lutowiskach i Wołkowyi.
   Próbowali hodowli, ale eksperyment się nie powiódł. Bydło nie czuło się w górach najlepiej, a kowboje trafili na karty bieszczadzkiej historii po prawdzie tylko dlatego, że zagrali w filmie - słynnym polskim westernie "Rancho Texas".
   Teraz, chociaż realia się zmieniły i Bieszczady okrzepły, tracąc na swej dzikości, kowbojów tu nie brakuje.
   Po górach jeździ się w stylu "west": w kowbojskich kamizelkach z frędzlami, takich samych spodniach, wysokich butach, niekiedy z ostrogami i na oklep. W towarzystwie piękności w kapeluszach z szerokim rondem, wiązanych pod szyją, i w sukniach z falbanami.
   Czasem trafiają się też kowboje w czapkach bejsbolówkach, w które wetknięto orle pióro...

Obrazek VI: targi

dla turystów

   Izabela Cicha z Bieszczadzkiego Centrum Promocji i Certyfikacji Produktu Lokalnego mówi, że targi przygotowuje się bardziej z myślą o turystach niż o handlarzach. Tych pierwszych rokrocznie przybywa tu kilkuset.
   - Tylko koni mało! - żali się.
   W tym roku Bieszczadzki Park Narodowy przekazał na aukcję tylko dwa hucuły, ale i tak nie było na nie chętnych. W zeszłych latach niemal wszyscy kupcy pochodzili spoza Bieszczadów.
   Tradycją stało się już, że kiedy zwierzęta i jeźdźcy paradują przez wieś, rozpętuje się burza lub ulewa. Ale nikomu to nie przeszkadza.
   Pani Iza diagnozuje, dlaczego targi, i w ogóle konie, cieszą się aż takim powodzeniem: - To zwierzęta szlachetne. Każdy woli mieć kontakt z nimi niż z krowami i świniami, oczywiście, nie ubliżając tym drugim.
   Przy okazji targów, szansę na pokazanie się mają lokalni producenci: można kupić ikony, haftowanych świętych, figurki, garnki lepione z gliny, itd. Również skórzane siodła i kapelusze.
   Wójt Podyma zapowiada, że za rok impreza przybierze charakter międzynarodowy; że przyjadą goście z terenów, które po wojnie podzieliły granice. Choćby z Rumunii, gdzie, podobnie jak w całych Karpatach, koń huculski przeżywa swój renesans.
   Nie ma jednak co marzyć, że górami, jak przed wojną, przyjdą hucuły.
   - Zaprosimy tylko ludzi. Ze zwierzętami będzie trudniej, bo przepisy fitosanitarne są bardzo rygorystyczne - stwierdza wójt.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski