Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kraina samotności

Redakcja
Podopolskie wioski wyludniają się, zwłaszcza w niedzielne popołudnia, kiedy młodzi wyjeżdżają do Niemiec

Bogdan Wasztyl

Bogdan Wasztyl

Podopolskie wioski wyludniają się, zwłaszcza w niedzielne popołudnia,

   Niby nic się nie stało. To tylko Heinz umarł. Niedawno go pochowano. Stary był, więc ta śmierć nikogo nie zdziwiła, a jednak w miejscowych coś pękło. Zamknęli się w sobie, zadumali.
   Pogrzeb Heinza był taki, jak być powinien. Ludzi przyszło stosunkowo dużo. Przyjechała nawet cała rodzina z Niemiec. Były wieńce, a nawet łzy. Ale staruszkowie z Korzkwi wiedzą swoje: nie tak powinno być. Dlatego nie chce im się rozmawiać.
   Ernest, z ósmym krzyżykiem na karku, mówi, że teraz łatwiej się dowiedzieć, co dzieje się w dalekim świecie niż za miedzą, u sąsiadki.
   - W Hamburgu sypie od trzech dni. Tochter dzwoniła - pochwali się Maria.
   - W Berlinie, jak u nas. Jurek pisał - zauważy Gerard.
   - Mój Anton nie myśli o pogodzie. Przenosi się do Koblencji. Arbeit dobry znalazł - doda Florentyna.
   Z takiej perspektywy świat wygląda dobrze. Na pytanie: jak leci?, niezmiennie jeszcze pada odpowiedź: fain, super. Ale to bardziej z przyzwyczajenia, że w życiu musi być ordnung, jak w obejściu. Bo od jakiegoś czasu ten ordnung burzy jedna myśl - że z tą śmiercią Heinza powinno być inaczej, że Heinz nie powinien umierać samotnie.
   - To wszystko pozorne. I radość, i zadowolenie, i ten porządek - tłumaczy Anna. - Życie tych starych ludzi jest gorzkie. Straciło sens.
   Anna jest jeszcze młoda (42 lata). Według wielu mieszkańców Korzkwi, straciła szansę na lepsze życie, przegapiła właściwy moment i teraz się męczy. Mogła przed laty rzucić to wszystko w diabły, wyjechać do "efu", zarabiać euro, jeździć golfem i żyć jak człowiek. Ale Maria nie chciała żyć jak człowiek. - Moi dwaj bracia wyjechali do Niemiec na zawsze. Czasem, ale bardzo rzadko, przyjeżdżają w odwiedziny. Widziałam, jak z tęsknoty usychali moi rodzice. Ojciec zmarł w trzy miesiące po tym, jak po raz pierwszy bracia nie przyjechali do domu na Boże Narodzenie - opowiada.
   Anna, mimo licznych propozycji wyjazdu, postanowiła zostać. Z tego powodu odszedł od niej mąż, który bardzo liczył na niemieckie pochodzenie swojej żony. Została z matką i córką. Pracuje za marne złote w fabryce nawozów sztucznych, a popołudniami opiekuje się samotnymi staruszkami z własnej wsi, których dzieci - w przeciwieństwie do Anny - niczego nie przegapiły i wykorzystały swą szansę.
   - Przed laty wszyscy współczuli starej Elizie z sąsiedniej wioski - wspomina matka Anny. - Modlili się, żeby im było dane nie podzielić jej losu. Ale podzielili.

Eliza

   Była Niemką. Nie zdążyła uciec przed frontem, choć bardzo chciała. Potem chciała zostać wypędzona, ale komunistyczna władza potrzebowała niektórych Niemców. Potrzebowała między innymi męża Elizy, który był cenionym fachowcem. Miał uczyć przesiedleńców zawodu i nadzorować produkcję. Gdy już wyuczył, umarł.
   Wcześniej do wioski zjechali Zabużanie. Pozajmowali niemieckie domy. Również dom Elizy. Na szczęście byli to dobrzy ludzie i pozwolili Elizie i jej mężowi mieszkać z sobą pod jednym dachem.
   Eliza, obrażona na komunistyczną władzę, postanowiła, że nigdy nie odezwie się po polsku. Na złość władzy nie chodziła do sklepu ani na wiejskie zebrania, nie załatwiała żadnych spraw. Nie słuchała radia, nie czytała gazet, nie oglądała telewizji. Wystawała przy płocie, czekając na męża z obiadem, a potem oboje, trzymając się za ręce, szli na spacer na skraj wsi, na zapuszczony, ewangelicki cmentarz.
   Po śmierci męża zaopiekowała się nią sąsiadka, Zabużanka, a potem jej córka. Musiały nauczyć się niemieckiego, bo ona nie chciała mówić po polsku. Kiedy pojawiła się wreszcie możliwość wyjazdu, Eliza nie wyjechała. Była za stara. Chciała spocząć tu, gdzie mąż. Prawie z nikim nie rozmawiała, wychodziła na długie spacery, zza płotu obserwowała życie. Dzień w dzień, przez 20 lat. Przed śmiercią powiedziała do córki sąsiadki: dziękuję. To było jej ostatnie słowo. Po polsku...
   Anna: - Pamiętam ją, jak pełna godności, milcząca, codziennie szła na cmentarz. Wydawało mi się, że z każdym miesiącem widziałam w jej oczach coraz więcej smutku, bólu, goryczy. Mimo że zawsze życzliwie uśmiechała się na powitanie.
   Choć wszyscy we wsi szanowali Elizę, nikt nie rozumiał jej buntu. I nikt, przede wszystkim, nie chciał podzielić jej losu. Nikomu nawet przez głowę nie przeszła myśl, że mógłby podzielić...

Samotnie

   Korzkiew, Reńska Wieś, Cisek, Pawłowiczki, Węgry, Zębowice, Poczołków, Siedliska... Podopolskie wioski. Sołtysi jednomyślnie stwierdzają fakty: - Połowa mieszkańców to samotni starcy. Od prawie dwudziestu lat mieszkańców wciąż ubywa.
   W Korzkwi ślubu nie było tu od 8 lat, w Siedliskach od 3. W domach, gdzie są jeszcze młodzi, można już wyczuć lęk przed samotnością, bo młodzi niedługo wyfruną do "efu". Będą uciekać przed powołaniem do wojska, szukać lepszej pracy i życia, podążać za kolegami.
   Ernest ma duży, piętrowy dom. O wiele za duży. Używa właściwie tylko kuchni (wstawił tam leżankę), przedpokoju i łazienki. - A kto by to sprzątał, a kto łaził po tych pokojach w te i wewte? Nogi nie te, zdrowie nie to, potrzeby też nie takie.
   Przysiada ciężko na krześle przy oknie (z widokiem na ulicę), opiera ręce na lasce i zamyśla się... Kiedyś, trzydzieści lat temu, tu - w tym domu i w tej wsi - było jeszcze normalne życie. Dużo się działo. A teraz, bywa, że przez cały dzień nikogo na ulicy nie wypatrzy, z nikim słowa nie zamieni.
   Ernest ma czwórkę dzieci i sześcioro wnucząt. Wnuków nie widział od dwóch lat, dzieci - od roku. Właściwie to nie Ernest ma te dzieci i wnuki, ale Bundesrepublika, która przyciągnęła je do siebie do tego stopnia, że zapominają o Erneście. Ernest, broń Boże, się nie żali, skądże, on tylko stwierdza fakt, że tam jego dzieciom jest o wiele lepiej niż by było tutaj. - Dobrze zrobiły, niech żyją po ludzku - mówi. - Do kogo tu mają przyjeżdżać, jak wszyscy młodzi pouciekali? Po co? Do mnie, starego tylko? Szkoda trudu i pieniędzy.
   Dzieci chciały zabrać Ernesta do "efu". Mówiły: "Fater, u nas ci będzie super!" Ale Ernest nie chciał słuchać. Starych drzew się nie przesadza. - Mnie już nigdy super nie będzie - odparł.
   Samotna Maria próbuje zmyć podłogę. Jest zła na siebie. Obarczone ósmym krzyżykiem ciało niechętnie się gnie. - Ja już jestem całkiem do niczego - wstydzi się. - Dobrze, że ta Ania przyjdzie i pomoże...
   Ania z Caritasu przychodzi 3 razy w tygodniu. Posiedzi, porozmawia, czasem pomoże. Pocieszy. Niekiedy wystarcza to, że jest ktoś bliski choćby przez to, że interesuje się losem starej, samotnej kobiety.
   Maria żyje przeszłością. Wychowała trzech synów. Wyprawiła im wesela. A potem oni wyjechali. Z początku nie przyjeżdżali, bo nie mogli. Jak już mogli, to wpadali nawet często, odwiedzali kolegów. Ale koledzy też wyjechali. I synkowie już nie przyjeżdżają. Swój świat przenieśli tam, na Zachód. Świat Marii pozostał tutaj, na uboczu życia. - Tam tyle pracy, tyle spraw do załatwienia... Życie wszędzie jest trudne - usprawiedliwia synów Maria.
   Maria boi się zimy. Z poprzednią "wygrała", ale teraz z coraz większym trudem schodzi do piwnicy, by dołożyć koksu do pieca. Co będzie? Kto wie...
   Stary, piękny dom w dużym ogrodzie. Dom i ogród trochę zapuszczone, czasy świetności mają już za sobą. Kornelia twierdzi, że już wszystko ma poza sobą. Mąż umarł przed kilkoma laty. Dzieci, trzech synów i córka, wyjechały w świat ("Powodzi im się bardzo dobrze, są cenieni przez pracodawców do tego stopnia, że szef niechętnie udziela im urlopu" - sili się na dumę Kornelia). Rzadko więc wpadają. Bardzo rzadko. Ale przyjeżdżają. I wtedy Kornelia cieszy się tym bałaganem, rozgardiaszem, gwarem. Próbuje zapamiętać jak najwięcej, by przywoływać to przez następne samotne miesiące, a może i lata... Kto to może wiedzieć?
   Kornelii dokuczają nogi. Ledwo chodzi. Dużo więc ogląda telewizji. Kiedyś lubiła rodzinne seriale, ale już ich nie śledzi. Za dużo tam słodyczy i nieprawdy. Babcie mają swoje wnuki, zajmują się nimi - nie tak jak w życiu. W życiu starość bywa nudna i smutna. Kornelia włącza telewizor głównie po to, żeby coś w domu grało, gadało, żeby nie czuła się sama.
   Gustaw ma akurat jeden z tych złych dni. Wtedy wyłazi z niego cały żal. Potrafi godzinami wypominać dzieciom brak zainteresowania. Ostatnio Gustaw ma szczególnie wiele złych dni, bo to dzieciaki ani nie przyjechały na Wielkanoc, ani na Boże Narodzenie. - Widział to kto? - piekli się starzec. - Przecież nie są na końcu świata. Nawet tysiąca kilometrów do nas nie mają. Na tamte drogi i samochody to jest pół dnia. A nie byli tu od ponad roku.
   Florentyna, żona Gustawa, uspokaja. - Dzieci są dobre, tylko zapracowane. Myślą o nas dużo. Piszą. A na Boże Narodzenie Jurek zrobił nam piękny prezent.
   Jurek przysłał zestaw satelitarny, żeby elterny mogły oglądać te same programy telewizyjne, co on, tam pod Koblencją. - Dobry synek, nie pożałował na nas pieniędzy - próbuje cieszyć się Florentyna, ale Gustaw gasi radość: - Ja mam tego satelitę w d...!
   Gustaw obraził się na syna i nie ogląda telewizji.

Stacje życia

   - Opolski Caritas prowadzi prawie 60 stacji opieki - mówi z dumą ks. Wolfgang Globisch. - Wzorowaliśmy się na systemie duńskim i udało się. Dziś żaden region kraju nie zapewnia staruszkom tak kompleksowej opieki.
   Ks. Globisch przed laty jako pierwszy dostrzegł problem zapomnianych starców. Jeździł do Niemiec, szukał pomocy. Niemcy uznali, że na Opolszczyźnie koniecznie trzeba stworzyć program pomocy ludziom starym i samotnym, bo w przeciwnym wypadku staruszkowie przeniosą się do Niemiec. A starych Niemców jest już w nadmiarze. Znalazły się pieniądze na pomoc. Puszczono je przez Kościół.
   Przy opolskich parafiach, przy poparciu władz samorządowych, wypączkowały stacje opieki Caritasu. W Kolonowskiem, u ks. Globischa, jest na przykład 18 wolontariuszek i kilka pielęgniarek. Siostry niosą pomoc, wolontariuszki dobre słowo i serce. Po pracy ruszają w obchód. Odwiedzają obcych ludzi, rozmawiają, pomagają. Dla swoich podopiecznych kupują drobne upominki, urządzają wigilijne wieczerze dla osób samotnych.
   Urszula Walaszek lideruje jednej z parafialnych grup wolontariuszek: - Starość i samotność dla Ślązaków są szczególnie trudne. Typowy Ślązak nigdy nie był na wczasach, nie oglądał telewizji. Sens jego życiu nadawały praca i rodzina. Zniedołężniali, czują się niepotrzebni, załamują się, cierpią, uważając się za pasożytów. Pozbawieni w dodatku rodziny, oparcia w niej, zaskorupiają się w sobie, ograniczają do własnego podwórka, niechętnie wychodzą na zewnątrz. Oni wstydzą się swojej samotności.
   W parafii Anny jest kilkuset samotnych starców, jednak na wigilię dla samotnych przyszło ledwie dwadzieścia osób, na inne imprezy dla seniorów - jeszcze mniej.
   - Ci ludzie emigrują wewnętrznie - tłumaczy Anna. - Na dzieci złego słowa nie powiedzą, nie będą się skarżyć. Oficjalnie bardzo cieszą się, że się ich dzieciom dobrze powodzi. W rzeczywistości przeżywają wielki dramat z tego powodu, że im, na starość, żyje się tak źle. Boją się do tego przyznać nawet przed sobą. A co dopiero przed sąsiadami. Dlatego unikają świata, a w rozmowach omijają tematy ważne.
   Ksiądz Franciszek Lerch, probosz z Węgrów, pamięta, że przed laty ludzie nie mogli pomieścić się w kościele na niedzielnej sumie. A dziś? Wolnych miejsc w ławkach więcej niż wiernych. - Kiedyś - wspomina - przed każdym domem stały ławki, a w płocie pomiędzy sąsiadami jedna sztacheta była poluzowana, żeby szybciej przejść. Teraz już tego nie ma. Ludzi mało, a ci, którzy są, nie mają albo nie chcą mieć dla siebie czasu.

Stacja śmierci

   Heinz żył samotnie od kilkunastu lat. Ostatnio coraz słabiej i słabiej. Sąsiedzi zaglądali sprawdzić, czy żyje. Kiedy zupełnie zniedołężniał, zabrano go do domu spokojnej starości. Tam umarł po dwóch miesiącach.
   - Miałem stały kontakt z jego rodziną w Niemczech. Prosiłem, by przyjechali. Wiedzieli, że umiera. Nie mieli czasu, urlopów, możliwości... - zauważa sołtys.
   Pogrzeb zorganizowała i sfinansowała pomoc społeczna. Ale na pogrzebie zjawiła się rodzina. Po uroczystości bratankowie Heinza karnie stawili się w Urzędzie Gminy. Chcieli zapłacić za pogrzeb, pokryć wszelkie koszty. Potrzebny był im kwit, na podstawie którego mieli otrzymać zwrot kosztów w euro.
   - Nawet u kamieniarza pomnika nie zamówili. Tak im się do "efu" spieszyło - złości się sołtys.

Za euro

   Opolskie wioski - i tak już wyludnione - wyludniają się jeszcze bardziej w niedzielę po południu. Większy ruch robi się dopiero w piątek wieczorem, kiedy mężowie, żony, synowie i córki zjeżdżają z Niemiec do domów.
   Dr Romuald Jończy z Wydziału Ekonomicznego Uniwersytetu Opolskiego przez lata zajmował się analizą problemów śląskiej migracji, prześledził losy około 15 tysięcy osób, mieszkańców 18 miejscowości. Z jego ustaleń wynika, że faktyczna liczba mieszkańców Opolszczyzny jest o około 10 proc. (90 tysięcy osób) niższa od tej, którą się rejestruje. Wielu jest takich, którzy nie wymeldowali się, choć od dawna tu nie mieszkają i nie zamierzają wrócić.
   Sporo autochtonów, którzy mają dwa paszporty (polski i niemiecki), pracuje na Zachodzie. - Prawie 60 tysięcy ludzi mieszka tutaj, ale zarabia tam. Z ekonomicznego punktu widzenia jest to dla Opolszczyzny zjawisko bardzo opłacalne - zauważa dr Jończy - ponieważ 2/3 zarobionych pieniędzy wydaje się właśnie tutaj. Większość tych środków przeznaczana jest jednak na konsumpcję, a nie na tworzenie miejsc pracy. Dlaczego? Bo Ślązak woli pracować u kogoś niż na swoim. Jeśli może zarabiać wielokrotność polskiej średniej, to po co ma ryzykować? Kto u niego będzie pracował, skoro większość woli pracować na Zachodzie?
   W gminach zamieszkanych głównie przez autochtonów rejestrowane bezrobocie pozostaje na niezwykle niskim poziomie 6 proc. Gdyby jednak wszyscy pracujący na Zachodzie wrócili do kraju, bezrobocie sięgnęłoby 30 proc. Przy okazji swych badań dr Jończy odkrył paradoks godny odnotowania w księdze Guinnessa. Otóż w gminach takich jak Cisek, Jemielnica, Reńska Wieś, Zębowice, gdzie jest najniższe bezrobocie, najniższe są też wskaźniki zatrudnienia. - U nas 7 proc. ludzi pracuje, 7 proc. jest na bezrobociu, a całej reszty po prostu nie ma - wyjaśnia obrazowo sekretarz gminy Reńska Wieś.
   - Ludzie nie emigrują dlatego, że tu nie ma pracy (choć to prawda), ale dlatego, że tam można o wiele lepiej zarobić. Problemem nie jest więc sama praca, tylko odpowiednio wysoka stawka - tłumaczy dr Jończy.
   Socjologowie i demografowie z Instytutu Śląskiego prowadzą natomiast badania nad tym, jak emigracja wpływa na losy śląskich rodzin. - Migracja destabilizuje rodzinę - mówi dr Teresa Sołdra-Gwiżdż. - Nieobecność jednego z małżonków prowadzi do rozpadu więzi rodzinnych, a często kończy się wręcz rozwodem. Z jednej więc strony migracje zarobkowe zdecydowanie podnoszą standard życia, ale z drugiej negatywnie oddziałują na młodzież, kierując jej uwagę w stronę nadmiernego konsumpcjonizmu. Ambicje młodych często ograniczają się do tego, by szybko skończyć szkołę, wyjechać do Niemiec lub**Holandii i zarabiać, zarabiać, zarabiać...**

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski