Na parkingu wcale mi nie do śmiechu. Bo góry dziwnie wysokie, śnieg nie taki przyjazny, jak mógłby być, a plecak ciężki jak cholera. Bo trzeba przypiąć raki, czekan, liny i mnóstwo sprzętu, którego nazwy brzmią obco i tłuką się po głowie, kiedy pnę się do schroniska i klnę, że dałam się namówić na weekend w Tatrach. A raczej ślepo zaczarować.
Bo kiedy Kazik Pawłowski mówi o kursach, podczas których uczysz się szukać ludzi pod oceanem śniegu, oceniać zagrożenie lawinowe, analizować czapy lodowe, i o Sebastianie, który trochę jest szaleńcem - to mówi pięknie. Tak, że nie myśli się wówczas, iż może być zimno, ręce odmarzną podczas wiązania węzłów, a zabawy przy schronisku okażą się poligonem walki o przetrwanie. Nie myśli się, że czeka cię petarda. Emocji i doświadczeń. Jesteście gotowi? Witajcie w Dolinie Zielonego Stawu Kieżmarskiego.
Ni pies, ni wydra
Musi być perfekcyjnie. Żadnych półśrodków i dróg na skróty. Za to: spektakularne ściany lodowe, skałki do wspinania, idealnie dopasowane raki, sprawne detektory, kaski, sondy i łopaty, którymi da się wykopać człowieka spod kilkumetrowej warstwy śniegu. Przetestowane i najlepsze na daną okoliczność. Żadnych gniotów i komercyjnego chłamu, które w języku Sebastiana sprowadzają się do zgrabnej sentencji: „ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra”. Bo wysokie góry nie znoszą amatorki, nie są dla mazgajów.
I wiem to już po pierwszym nocnym szkoleniu lawinowym, które rozpoczyna weekend w słowackich Tatrach. Wiem ja, Ania, Asia, Tomek, Arek, Paweł, Peter i Kazik. Ten sam, który mnie wciągnął w tę romantyczną bajkę. Bo kiedy Sebastian krzyczy „Zeszła lawina, pod śniegiem są dwie osoby, musicie je uratować”, w jego oczach zapalają się ognie. Coś, co pokazuje jego fascynację, a może szaleństwo? Na pewno wielką tajemnicę natury, do której właśnie chce nas dopuścić. Coś, czemu ulegasz magnetycznie i biegniesz na złamanie karku po pas w śniegu, by w ciągu 15 minut wyciągnąć spod grubej warstwy nadajnik „grający” w tym momencie zasypanego człowieka. Jest moc, adrenalina i radość, że się udało.
Być jak Indiana Jones
Budowanie stanowisk w śniegu, asekuracja i zjazd na linie w niebezpiecznym terenie momentami przypomina kadry z filmów alpinistycznych. Ośnieżone szczyty Tatr, cisza, która może zwiastować niebezpieczeństwo i my - ludzie, którzy mają nauczyć się, jak przetrwać w momencie, kiedy na szklanej ścianie osuwa się noga, pęka rak albo kolega na drugim końcu liny wpada w groźną szczelinę. - W __dzieciństwie chciałem być jak Indiana Jones - rzuca Sebastian Fijak i wszystko staje się jasne. Choć urodziliśmy się bez mała pół wieku za późno, mamy właśnie okazję sprawdzić się w momentach, kiedy człowiek ociera się o śmierć. Na razie fikcyjną, ale przecież gdy wyrusza się w góry, granice między tym, co może się zdarzyć, a tym, co planuje natura, nie są ostre.
Dlatego, kiedy wpinam się w linę nad przepaścią, patrzę, jak koledzy radzą sobie z lękiem wysokości, hamują czekanem, próbują złapać równowagę na pionowym języku lodowym, wiem, że każdy z nas przesuwa w głowie swoje osobiste granice między tym, co poznane, a tym, co nieoswojone. O tyle ważne, że może kiedyś, w przyszłości uchronią nas przed fałszywym, zgubnym ruchem. - Tego chcę was nauczyć - tłumaczy Piotr. - Bezpiecznego poruszania się w górach, umiejętności radzenia sobie z nieprzewidzianymi sytuacjami. Może tego, by mniej się bać? By w momentach krytycznych działać mechanicznie, systemowo, według wcześniej przećwiczonego schematu.
Nie jestem nieśmiertelny
Różnią się niemal wszystkim - temperamentem, wrażliwością, stylem życia. Kiedy jednak z Sebastiana i Piotra złuszczy się to, co zwykle przykrywa głębszą warstwę, zostaje miłość do gór, szacunek i chęć zarażania ludzi romantyzmem, który przekuwa się w dość trywialne stwierdzenie, że nie cel jest najważniejszy, ale droga. - Nie boję się tego banału - nie kryje Sebastian. - To, co odstrasza mnie bardziej, to fakt, że góry stały się miejscem sportowych igrzysk, polowaniem na __rekordy.
Ich dojrzałość polega na tym, że nie muszą niczego zdobywać, zaliczać, udowadniać. Że ważne jest to, czego się doświadcza. Zachód słońca, pryzma śniegu, która o wschodzie mieni się niecodziennymi kolorami, jakaś metafizyczna energia, którą czujesz tuż po zmierzchu. - Kiedyś myślałem, że jestem nieśmiertelny - mówi mi Piotr. - W górach liczył się szczyt. Nie chciałem zginąć, ale też nie myślałem o kosztach i stratach, które mogę ponieść. Teraz mam syna, któremu chcę pokazać mój świat i balans, między tym, co znajduję na górze, a tym, co czeka na mnie tutaj, w Krakowie.
I może właśnie tego balansu się uczymy. Przecież każdy z nas musi w końcu z tych szczytów zejść. Do pracy, domu, dzieci czy żony. Jeszcze tylko wykopiemy wielką jamę śnieżną, w której w ekstremalnych warunkach będziemy mogli przeżyć kilka dni, nauczymy się budować stanowiska, idąc z lotną asekuracją (dla laików: przyczepiać się do drzewa, kosodrzewiny, skały, by nie spaść), dowiemy się, że „deburdelizować” plecak to nic innego jak zrobić z całym górskim majdanem porządek i że „matkę oszukasz, ojca oszukasz, ale fizyki nie oszukasz”.
I doświadczymy pełni księżyca. Stojąc na ściance, z której będziemy musieli zjechać na linach. Będzie wielki, czerwony i zostanie w nas, choć nie uda się go uchwycić na zdjęciach.
Drogi na szczyt
Na szczyt można wejść na różne sposoby. Czasami przewrotnie zaczyna się od niechęci i lęku. Piotr Picheta nie lubił zdobywać szczytów. W trakcie zielonych szkół jeździł do Kasiny i Muszyny, wychodził na szlaki, ale w górach nie znajdował nic poza sportowym wyzwaniem. Podobnym do tego, którego szukał w koszykówce, futbolu, czy karate. - Zmieniła to wspinaczka skałkowa. I __Zakrzówek, który jest laboratorium dla większości ludzi, którzy zaczynają tę przygodę -wspomina.
Góry okazały się naturalnym następstwem. A pierwsze zimowe wyjście na Rysy klasycznym błędem początkującego (pojechać raz w Tatry i się zabić). I początkiem choroby, która niczym wirus infekuje po kolei wszystkie członki ciała. Siedzi w głowie i krwioobiegu.
Dystansu i respektu uczył się tak jak większość - z czasem i z liczbą zdobytych szczytów. - __Każda wyprawa, kolejna książka, historie poznanych ludzi sprawiały, że nabierałem pokory - tłumaczy. Kurs wspinaczki stał się punktem przełomowym w życiu Piotra i najważniejszym krokiem do gór najwyższych, szczytów nieznanych i ścieżek, które trzeba wyznaczać od zera. - Z wspinaniem było tak jak z robieniem zdjęć - porównuje. - Na początku wydawało mi się, że wystarczy nacisnąć migawkę, by zrobić niezłą fotkę. Z czasem zrozumiałem, że wcale nie chodzi o __pstrykanie.
Poznanie bywa zdradliwe. Sprawia, że uświadamiamy sobie, iż wiemy coraz mniej i że przed nami coraz dłuższe drogi - te prawdziwe i te, które stają się metaforą pragnień. I choć Piotr, jak mówi Sebastian, bierze góry z półobrotu, wciąż ma za mało. Dlatego łapie góry, wschody słońca, ludzi i momenty. To uczy go cierpliwości, punktualności oraz perfekcjonizmu. I równowagi bycia w szpagacie; jedną nogą jak najbliżej nieba, drugą zakotwiczoną w tym, co równie ważne. Dom i rodzinę.
Każdy ma swój Everest
Sebastian lubi powtarzać, że każdy ma swój Everest. I choć w podstawówce jego szczytami była średnia 6.0 i perspektywa zostania lekarzem, rzeczywistość szybko przetrąciła mu kręgosłup. Może przyczynił się do tego Indiana Jones, a może „Wieczory przygody i podróży”, program Wandy Rutkiewicz. Kto wie? Przejście z Ustrzyk Górnych na Babią Górę (bagatela - 300 kilometrów) z hydraulicznymi plecakami po rodzicach i wiarą zdobywcy, skutecznie zabiło w nim kujona i stało się symbolicznym narodzin człowieka gór.
Mówi, że złapał bakcyla, a kiedy już to zrobił, trzymał się go kurczowo i postanowił nie puszczać. Zapisał się na kurs przewodnika górskiego i od razu zaczął pracować. - Rzucono mnie na __gorącą wodę - uśmiecha się szelmowsko. Legendy przewodnictwa górskiego nieźle go przeczołgały. Nie było jazdy autokarem i poklepywania po plecach. Były opowieści grozy i ekstremalne trekkingi po górach większych i mniejszych. Sebastian: - Dostałem kopa od razu na Marsa.
Postanowił z niego nie wracać. Może dlatego, że lubi żyć maksymalnie, może z tego powodu, że - jak sam mówi - czasami bywa jak czołg. Zwłaszcza gdy poczuje wiatr w żaglach i zrozumie, że czuje się jakby złapał Pana Boga za nogi. Tak było, kiedy skończył kurs przewodników międzynarodowych, założył firmę i zaczął organizować kursy lawinowe, wspinaczki górskiej i skiturowe: -Zostając czarną owcą w rodzinie, odkładając doktorat na półkę, zacząłem wreszcie żyć, tak jak chcę.
Jest jak petarda. Ekscentryczny maksymalista, który kiedy mówi o lawinach, ma w oczach diabła. - Fascynuje mnie tajemnica tego zjawiska. To, że latamy dziś w kos_mos, _a nie możemy do __końca go zgłębić, przewidzieć - tłumaczy.
Razem z introwertycznym Piotrem tworzą szczególną mieszankę. I kiedy śmieją się, wymieniając trzech świętych przewodników: Mojżesza, który 40 lat chodził i nie doszedł, świętego Jan Nepomucena (co wie, ale nie powie) i świętego Floriana od lania wody, zastanawiam się, gdzie w tym błogosławionym panteonie jest ich miejsce. Ale może sprawdźcie to sami?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?