MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Krwawy terror Rodrigueza i Tarantino

Redakcja
W itajcie na planecie terroryzowanej anarchicznymi regułami destrukcji i chaosu. Planecie, gdzie niepodzielną władzę sprawuje żądny krwi desperado - reżyser Robert Rodriguez, autor wchodzącego w piątek do kin filmu "Grindhouse vol.2. Planet Terror".

Podobno od razu przypadli sobie do gustu. Ale czy natychmiast wpadli na pomysł wspólnych działań artystycznych, tego nie wiadomo. Wiadomo jednak na pewno, że Robert Rodriguez, urodzony w Teksasie kinoamator, oraz Quentin Tarantino - ekspracownik wypożyczalni kaset wideo - zmienili postrzeganie kina. Ich wspólna pasja do zbierania filmowego chłamu i poddawania go recyclingowi, do przetwarzania śmieci w dzieła i arcydzieła, awansowała do jednego z najważniejszych prądów kina końca XX wieku.
Najpierw rewolucję zaczął Tarantino "Wściekłymi psami" (1992), wywołując burzę wśród krytyków, jurorów festiwali i publiczności. Potraktowanie schematu kina gangsterskiego a rebours poprzez podanie tragicznych wątków w komediowym kontekście, zaskoczyło i zachwyciło widzów.
Rodriguez zaczął podobnie i z równie wysokiego C. Opowieść "El Mariachi" (nakręcona w roku 1993 za jedyne 7 tys. dolarów, które reżyser otrzymał podobno podpisując akt sprzedania swojego ciała na cele nauki), również traktowała gatunek pastiszowo. Również nie dawała się jednoznacznie przyporządkować, uciekała schematom, choć nie robiła tego w sposób równie bezkompromisowy, co dzieło Quentina. Utrzymany w balladowym tonie film o lokalnym grajku, typowym meksykańskim gaucho, który gra, pije i kocha na zabój, łączył kino drogi z tanim romansem oraz brutalną opowieścią o gangsterskim pograniczu Meksyku. Porywał onirycznym, pełnym melancholii klimatem, a nie buńczucznym odwracaniem fabularnych sztanc made by Tarantino.
Obaj twórcy spotkali się przy okazji kolejnego projektu Rodrigueza - "Desperado" (1995), który był niczym innym, jak wciśnięciem "El Mariachi" w schematy kina z pogranicza Hollywood (znów Rodriguez ujawnił swój talent do oszczędzania pieniędzy, realizując kasowy film za skromne jak na Fabrykę Snów 7 mln dolarów). Choć film zgubił subtelny klimat "El Mariachi", niekonwencjonalne podejście do gatunku, kpiące głównie z westernowych naiwności, przyniósł Rodriguezowi światowy rozgłos.
Zachwyciło to tak bardzo Tarantino - który zagrał tu małą rolę - iż wzięli wspólnie udział w kolejnym projekcie - "Czterech pokojach" (1995). Po klapie tej produkcji, która utonęła w morzu niespójnych wątków - Rodriguez wraz z Tarantino znów spotkali się na planie, tworząc udany mariaż kina gangsterskiego z horrorem pt. "Od zmierzchu do świtu" (1996). Widać tu podobny, a zarazem odmienny styl obu reżyserów. Obaj czerpią z kinowej drugiej czy trzeciej ligi, lecz Tarantino skupia się na doprowadzonych do purnonsensu relacjach między bohaterami i kobiecych stopach, podczas gdy Rodrigueza fascynują lawiny wystrzelonych pocisków i hektolitry przelanej krwi.
Gdy Tarantino święcił globalny triumf i został uznany za klasyka kina, jego kompan popadł w niełaskę. Mówiło się, że Rodriguez się wypalił. Horror "Oni" (1998) nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle ówczesnych produkcji. Dla wielu Teksańczyk przepadł. Powrócił nagle z... filmem familijnym. "Mali agenci" (2001) urzekli młodą widownię i - co zaskakujące - zyskali przychylne opinie krytyków. W filmie dopatrywano się kpiny z kina sensacyjnego, potraktowanej z dużym przymrużeniem oka. Efekt był natychmiastowy - powstały aż dwa sequele, a drugi zawierał nawet sceny nakręcone w technologii trójwymiarowej.
Gdy filmy o małych agentach zarobiły miliony, Rodriguez dostał zielone światło dla zrealizowana trzeciej części trylogii o El Mariachi pt. "Pewnego razu w Meksyku. Desperado 2" (2003). Obraz okazał się jednak artystyczną klęską, która wypunktowała słabości reżysera - nadmierne przywiązanie do kinowych fajerwerków, które bez porządnego scenariusza nie układają się w sensowną fabułę. O ile Tarantino potrafił odbić się od swego sukcesu i zaproponować rozwinięcie "pulpowego" stylu - widoczne choćby w "Jackie Brown" czy w dwóch częściach "Kill Bill" - Rodriguez cały czas pływał w tym samym, dość już zwietrzałym sosie.
Obaj twórcy znów się spotkali na planie, i znów ze świetnym skutkiem. Wraz z rysownikiem Frankiem Millerem nakręcili głośną adaptację komiksu "Sin City - miasto grzechu" (2004). Scenariusz Millera okazał się idealnym podłożem dla rozwinięcia tarantinowsko-rodriguezowskiego stylu, w którym przemoc traktuje się jak normalny, pozbawiony emocjonalnych czy filozoficznych konotacji rekwizyt. Film, mistrzowski przede wszystkim pod względem wizualnym okazał się adaptacją doskonałą, a zarazem kasowym sukcesem.
Mariaż Tarantino i Rodrigueza, swoista symbioza ich artystycznych osobowości, trwa nadal. Najnowsze ich przedsięwzięcie nosi tytuł "Grindhouse". Reżyserzy postanowili powrócić do zapomnianego już podgatunku exploitation, czyli kina spływającego krwią i przemocą.
Podczas gdy Tarantino w pokazywanym już na naszych ekranach filmie o podtytule "Death Proof" mistrzowsko wciągał widza w banalną, anegdotyczną opowieść pozbawioną większego sensu, Rodriguez nawet nie stara się opowiedzieć żadnej historii w "Planet Terror". Nadrzędnym celem okazuje się stylizacja wizualna, upodabniająca film do taniego kina puszczanego w podrzędnych kinach zwanych grindhouse. Obraz na ekranie rwie się, znikają kolory, niektórych scen zwyczajnie brakuje. Wygląda to tak, jakby film kosztował mniej niż 7 tys. dolarów wydanych na "El Mariachi". Przypomina domową robótkę filmowca amatora, który posługuje się kamerą i stołem montażowym z gracją bohaterów "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Opowieść krąży wokół ukochanych przez Rodrigueza wątków grozy, nawiązując do horrorów klasy B. Krew leje się litrami, pociski wybuchają, a śliczne bohaterki nie kłaniają się kulom.
Obaj twórcy po raz kolejny tworzą w podobnym stylu, ale nie tak samo. Tarantino, korzystając z wypłowiałych motywów, maluje nowy, przesycony barwami obraz, natomiast Rodriguez traktuje kino jak puzzle - przewrotnie przystawia do siebie niepasujące ząbki i próbuje przekonać widza, że tworzą spójną całość. Obaj reżyserzy pokazują, że filmowe klocki można układać na milion sposobów bez popadania w tanie naśladownictwo. Dzięki temu zapomniane pomysły powracają, by zacząć życie po życiu.
RAFAŁ STANOWSKI

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski