MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Lwy ze Słowenii

Redakcja
Andraż Kirm (z prawej)) i Amerykanin Clint Dempsey Fot. PAP/EPA/SRDJAN SUKI
Andraż Kirm (z prawej)) i Amerykanin Clint Dempsey Fot. PAP/EPA/SRDJAN SUKI
Wczoraj podczas piłkarskich mistrzostw świata Słowenia była bardzo bliska pokonania USA. Jednym z głównych aktorów wspaniałego widowiska na Ellis Park w Johannesburgu był reprezentujący Słowenię Andraż Kirm, na co dzień pomocnik krakowskiej Wisły.

Andraż Kirm (z prawej)) i Amerykanin Clint Dempsey Fot. PAP/EPA/SRDJAN SUKI

ROZMOWA. Andraż Kirm opowiada "Dziennikowi Polskiemu" o wrażeniach z mistrzostw świata i zremisowanym 2-2 dramatycznym meczu z USA

Czy to był dla Pana najtrudniejszy mecz w karierze?

- Każdy mecz jest trudny, choć ten rzeczywiście należał do najtrudniejszych.

- Zagraliście bardzo dobrze w pierwszej połowie, ale później było gorzej. Dlaczego?

- Sądzę, że cały mecz zagraliśmy na równie wysokim poziomie. To raczej Amerykanie zaczęli grać po przerwie bardziej ofensywnie i wyglądało to tak, jakby zaczęli dominować. Przegrywali dwoma bramkami, wiedzieli, że nie mają nic do stracenia i ruszyli do przodu.

- Co przekazywał Wam w przerwie trener Matjaz Kek?

- Był bardzo spokojny. Stwierdził, że mamy grać tak samo jak w pierwszej połowie i nie myśleć o wyniku. Naszym celem było zwycięstwo, Amerykanie jednak dokonali zmian w ataku i bardzo szybko strzelili gola po zmianie stron. Uwierzyli, że nie wszystko stracone. To wpłynęło na naszą postawę, zaczęliśmy grać bardziej defensywnie.

- Czy nie zabrakło Panu sił? Miałem wrażenie, że nie wytrzymaliście tego meczu fizycznie. Może znaczenie miał fakt, że pierwsze spotkanie z Algierią zagraliście w Polokwane, które jest wyżej położone niż Johannesburg?

- Wcale nie czuję się gorzej. Przeciwnie, tu w Johannesburgu grało nam się o wiele lepiej, przede wszystkim ze względu na porę rozgrywania meczu, który rozpoczął się o godzinie 16 (spotkanie z Algierią odbyło się o 13.30 - przyp. red.).

- W Polokwane graliście na częściowo sztucznej nawierzchni. Czy to miało znaczenie?

- W pewnym sensie tak, bo tutaj murawa była zdecydowanie lepsza.

- A piłka Jabulani? Odpowiada Panu?

- Piłka jest jednakowa dla obu zespołów. Najtrudniej jest bramkarzom, bo po kopnięciu leci bardzo szybko. Na dodatek w Polokwane była ta sztuczna nawierzchnia, więc piłka czasem zaskakująco się odbijała. Ale nie przywiązywałbym dużej wagi do tego faktu, wszyscy mają takie same warunki do gry.

- Po dwóch meczach mistrzostw jesteście wśród najlepszych drużyn turnieju, które jeszcze nie przegrały. Czy marzył Pan o tym przed przyjazdem do Afryki?

- Nie przyjechaliśmy tu tylko po to, by zaliczyć zawody. Chcemy awansować do następnej rundy. Dzisiaj byliśmy tego bardzo blisko, ale straciliśmy szansę w końcówce meczu. Czujemy jednak satysfakcję, bo mamy cztery punkty i jeden mecz przed sobą, co znaczy, że ciągle możemy znaleźć się w drugiej rundzie.

- Osiem lat temu podczas mistrzostw świata w Korei Południowej i Japonii atmosfera w słoweńskim zespole była fatalna, doszło nawet do wielkiego konfliktu Zlatko Zahovicia z trenerem Srecko Katancem. Teraz jest inaczej?

- Wtedy też mieliśmy dobrą drużynę. Teraz historię futbolu słoweńskiego pisze nowa generacja piłkarzy. Wielu z nas jest młodych, wcale nie chcemy poprzestać na tym, co już osiągnęliśmy.

- Diego Maradona powiedział, że to bardzo trudne zjednoczyć drużynę, gdy wszyscy argentyńscy piłkarze grają za granicą i mało się znają. W reprezentacji Słowenii jest podobnie.
- Nie da się zjednoczyć drużyny w jeden dzień. U nas ten proces trwa od dwóch, trzech lat. W tym czasie trener Kek powoływał regularnie tych samych graczy. Wiedział, co robi. Dał nam czas na poznanie się. I zaczęliśmy się świetnie rozumieć. Nie tylko na boisku, ale i poza nim, na treningach, w czasie odpoczynku. Staliśmy się dla siebie jak przyjaciele. I to sprawia, że osiągamy sukcesy.

- Kto jest Pana najlepszym przyjacielem w drużynie?

- Wszyscy.

- A z kim mieszka Pan w pokoju?

- Z Daliborem Stevanoviciem, ale jak mówiłem, wszyscy jesteśmy dla siebie jak przyjaciele i nie ma w zespole żadnych podziałów.

- Zagraliście świetny mecz w kwalifikacjach, pokonując w Mariborze Polskę 3-0. Czy ten z USA był równie dobry w waszym wykonaniu?

- Trudno to porównać. Zagraliśmy wiele dobrych meczów w kwalifikacjach, także w barażach przeciw Rosji. A tutaj są mistrzostwa świata i poziom trudności jest jeszcze wyższy. Pokazaliśmy jednak, że zasłużyliśmy na obecność w tym gronie, nie przegraliśmy meczu i pokazujemy dobry futbol.

- Przeciw Algierii zaczął Pan grę na prawej stronie pomocy, a z USA na lewej.

- To była taktyczna decyzja trenera Keka, który podobną rotację stosował w trakcie eliminacji. Valter Birsa ma lepszą lewą nogę, ale dobrze się czuje po obu stronach boiska. Podobnie jak ja.

- Manewr okazał się udany, bo Birsa zbiegł do środka i strzelił gola. Wcześniej w meczu z Algierią to Pan miał szansę na zdobycie bramki.

- Zgadza się, nie wykorzystałem jej. Może następnym razem.

- Może przeciw Anglii? Jesienią zagraliście bardzo dobry mecz na Wembley, przegrywając tylko 1-2. Co Pan najbardziej zapamiętał z tego wydarzenia?

- Rezultat. No i rzut karny przeciwko nam, którego nie powinno być. To był błąd sędziego, ale nasza gra była dobra i to dodało nam pewności siebie. Poznaliśmy Anglików trochę lepiej, ale mam świadomość, że mecz na mistrzostwach może wyglądać zupełnie inaczej.

- A jak Pan oceni dzisiejszą decyzję sędziego, który odebrał Amerykanom trzecią bramkę? Widział Pan, by ktoś faulował Edu?

- Nie bardzo wiem, co się wydarzyło, nie będę komentował pracy arbitra. Niech oceniają to inni.

- Czy to dobrze dla Was, że każdy kolejny mecz na mistrzostwach gracie w innym mieście i ciągle musicie podróżować?

- Nie ma to większego znaczenia. Jako piłkarze jesteśmy przyzwyczajeni do częstych podróży. Chociaż dzisiaj z hotelu na stadion mieliśmy 20 minut jazdy autokarem, więc było lepiej niż kilka dni temu.

- Jak się gra przy dźwiękach wuwuzeli?

- Ciężko, bo na boisku w ogóle się nie słyszymy. Staramy się wykorzystywać krótkie chwile, gdy trąbki nieco cichną, ale to bardzo trudne, bo cały czas miejscowi kibice strasznie hałasują.

- Opracowaliście jakieś znaki, które sobie pokazujecie?

- Próbujemy coś sobie pokazywać, ale przede wszystkim bardziej koncentrujemy się na tym, co się dzieje na boisku i to wszystko.
- Czy sądzi Pan, że po mistrzostwach wróci do Krakowa jako bohater?

- Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że po powrocie będę się mógł pochwalić dobrym wynikiem. Chcę zostać w Afryce tak długo jak to możliwe. Wiem, że fani Wisły oglądają moje mecze i wspierają mnie, bo dali mi to odczuć po pierwszym spotkaniu z Algierią, życząc powodzenia.

- Czy promocja Pana umiejętności w RPA może zaowocować transferem do innego klubu?

- Nie mam pojęcia. Staram się teraz o tym nie myśleć, bo na pierwszym miejscu jest reprezentacja i najbliższy mecz.

- Czy mieliście okazję zobaczyć coś w Afryce poza stadionami i hotelem?

- Tak, po meczu z Algierią mieliśmy dzień odpoczynku i pojechaliśmy do położonego w Polokwane parku lwów. To było bardzo ciekawe.

- Skoro staliście się tacy groźni dla rywali w grupie, może trzeba zacząć was nazywać Lwami ze Słowenii?

- Niech tak będzie.

Rozmawiał KRZYSZTOF KAWA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski